Kościół pod wezwaniem św. Rocha bardzo chętnie odwiedzali również międzywojenni złodzieje.
Pod koniec września 1922 roku weszła do niego młoda kobieta i zatrzymała się przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej. Wokół nie było nikogo.Wzięła więc pręt przeznaczony do gaszenia świec i zaczęła nim zdejmować wota wiszące koło ołtarza. Zobaczył to jednak szklarz, który wymieniał właśnie szybę w jednej z bocznych naw. Zszedł z drabiny i zatrzymał złodziejkę. Na komisariacie okazało się, że nosi ona nazwisko Nowak i przyjechała na gościnne występy aż z Sosnowca.
Było wielu złodziei, którzy tak samo jak i dzisiaj nie obawiali się zbytnio gniewu Bożego i często szukali łupu w religijnych przybytkach.
Byli tacy, co wręcz specjalizowali się w obrabianiu kościołów, cerkwi czy synagog. Na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku należał do nich poznaniak Józef Dakowski.
Jego występy kościelne znała cała Polska.
Na początku 1923 roku zawitał on również do Białegostoku."W nocy z 25 na 26 stycznia dokonano w kościele parafialnym kradzieży za pomocą podrobionego klucza do drzwi zakrystii. Niewiadomy świętokradca wtargnął do świątyni i zabrał z cyberium szczerozłoty kielich (z którego wysypał komunikanty) oraz parę innych cennych przedmiotów, łącznej wartości 2 miliony marek".
Ekspozytura Urzędu Śledczego szybko schwytała bezczelnego złodziejaszka. Okazał się nim oczywiście Dakowski. Być może policji pomogły informacje z miejscowego światka przestępczego, który nie pragnął mieć na swoim terenie obcych rzezimieszków.
Jesienią 1926 roku kościół św. Rocha znowu odwiedził bezbożny złodziejaszek. Tym razem nie był to jednak doświadczony klawisznik, ale zwykły włamywacz, któremu wystarczył łom, żeby wyrwać z zawiasów drzwi do zakrystii. Łupem złodzieja padły liczne wota z bocznych ołtarzy.
Były to m. in. złote obrączki i, kolczyki, sznury korali czy złoty zegarek. Policja znowu miała robotę. Poszukiwania przestępcy trwały raptem dziesięć dni.Okazał się nim młodzieniec o nazwisku Władysław Prago, pochodzący z pobliskiego Grodna, który zapragnął odwiedzić, niebezinteresownie, stolicę województwa.
Wkrótce za swój występek skazany został przez białostocki sąd pokoju na pół roku więzienia. Zbyt łagodny wyrok wydany na Prago nie usatysfakcjonował prokuratora. Wniósł natychmiast apelację do Sądu Okręgowego. Dowodził, że winowajca już trzy razy wcześniej popełnił podobne przestępstwo.
Poza tym nie jest to jakiś zwykły, biedny wieśniak, kradnący dla przeżycia, ale całkiem dobrze wykształcony synalek z mieszczańskiej rodziny. Wiosną 1927 roku Sąd Okręgowy uznał racje prokuratora i podwyższył wyrok do dwóch lat.
Podobnie jak specjaliści od dewocjonaliów z innych miast, byli i lokalni. Ci ostatni potrafili także popracować u siebie.
Lepiej przygotowywali robotę, stąd też rzadziej wpadali. Oto jeden z przykładów na działalność miejscowych świętokradców.
W roku 1928 z kościoła św. Rocha zginęła skarbonka z zawartością około 300 zł. Wywiad w miejscowym światku przestępczym nic nie dał.
Nawet najbardziej pracowici donosiciele nie puszczali pary z gęby. Bardziej bali się swoich kolesiów niż policyjnej niełaski. I tak autor skoku na zasobną skarbonkę nie został odkryty.
Kurier Poranny