środa, 14 marca 2018

Dobry bajer to pół sukcesu

 

   Międzywojenną Polskę, jak była długa i szeroka, oblatywała stale chmara niebieskich ptaków. Oszuści ci żyli z naciągania ludzi. Wcielali się często w postaci ważnych urzędników państwowych bądź arystokratów, zakładali sutannę albo mundur. Fałszywych wojskowych było szczególnie dużo. No cóż, rodacy kochali ułanów i rotmistrzów, łatwo dawali się nabierać na ich sztuczki i bajery. Ówczesny Białystok nie był rzecz jasna wolny od takich odwiedzin.
  Wiosną 1924 r. zawitał do naszego miasta elegancki jegomość z pince-nez na nosie. Nazywał się Czesław Mohuczy i podawał się za pochodzącego z Siedmiogrodu potomka króla Stefana Batorego. Rozejrzał się uważnie i rozpoczął akcję zbierania od białostockich firm zgłoszeń do przemysłowo-handlowego folderu. Takich akwizytorów kręciło się w tym czasie pełno. Wyłudzali od naiwnych zaliczki na nigdy nie wydane druki reklamowe.
  Mohuczy najpierw czarował publikę opowieściami o swoich zasługach w czasie I wojny światowej, zdobywał zaufanie, a później wyciągał różne sumki. Szybko jednak okazało się, że nie idą one wcale na potrzeby wydawnicze, lecz na alkohol i kokainę. Sprawą zainteresowała się policja. Samozwaniec z królewskim rodowodem trafił do aresztu. Miał ponoć także fałszować recepty i kraść narkotyki w białostockich aptekach.
  Późnym latem 1927 r. w hotelu Ritz zatrzymał się nowy gość. Z książki meldunkowej wynikało, że nazywa się Marcjan Jasiński. Sam prezentował się jako kapitan rezerwy i kawaler wielu orderów. Paradował w mundurze i był bardzo elokwentny. Zrobił duże wrażenie w białostockim środowisku. Mienił się przedstawicielem towarzystw ubezpieczeniowych Europa i Vita. Zbierał składki, a przy okazji popełniał nadużycia finansowe. Musiał chyłkiem opuścić Białystok. Jakie było zdziwienie, kiedy po latach znowu pojawił się znowu. Tym razem w charakterze zbieracza datków na rozbudowę portu w Gdyni. Rzekomego oficera aresztowała w Ritzu żandarmeria polowa. Był poszukiwany w Warszawie i nie tylko, za liczne oszustwa i szantaże. Pod koniec 1932 r. trafił za kratki.
  O Białystok zahaczył także jeden z najbezczelniejszych hochsztaplerów II RP - Stanisław Cedenbaum. Liznął on nieco prawa na Uniwersytecie Warszawskim, a później zaczął grasować po całym kraju i naciągać kogo tylko się dało. Także gustował w ubezpieczeniach. Miał jednak w repertuarze i postać generała z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Kiedy trafił do więzienia w Brześciu, popisał się zuchwałą ucieczką, przebierając się w zdobyty jakimś cudem mundur oficerski. W roku 1931 wpadł na białostockim dworcu kolejowym. Zamiast okazać dokumenty naubliżał mocno posterunkowemu. Ten jednak nie dał się zahukać. Cedenbaum trafił do aresztu. Jego zdjęcie rozesłane do różnych komend zrobiło furorę. Wszyscy chcieli mieć oszusta u siebie i sądzić go za popełnione nadużycia.
  Wśród grasujących onegdaj przebierańców nie brakowało kobiet. Te, choć nie przywdziewały munduru potrafiły jednak go wykorzystać. Oto pod koniec 1932 r. pojawiła się w Białymstoku dama podająca się za wdowę po pilocie wojskowym Janie Bartoszewiczu, który zginął podczas lotu ćwiczebnego pod Lidą. Tutaj chciała upomnieć się o emeryturę po tragicznie zmarłym małżonku. Ponieważ nie miała pieniędzy na hotel, przytuliły ją tercjarki przy parafii św. Rocha. Sprawa wdowy po lotniku w białostockiej administracji ciągnęła się. Lokatorka tercjarek zaczęła pożyczać od nich pieniądze. Kiedy uzbierało się tego kilkaset złotych wdowa zniknęła. Policja odnalazła ją dopiero w Wilnie. Bronisława Minkiewicz, bo tak nazywała się notoryczna oszustka, trafiła na rok i trzy miesiące za kratki.


Włodzimierz Jarmolik

Władysław Bazylewski


Z sekretów białostockich szulerni



   W II RP hazard był zakazany. W 1935 r. Sąd Najwyższy po raz kolejny wydał orzeczenie w tej sprawie. Stało w nim, że „za grę hazardową, podlegającą karze należy uważać każdą grę, w której rezultat jest uzależniony od ślepego trafu”. Dalej była mowa o znaczonych kartach. Jednym słowem żadnych zielonych stolików i wirujących kulek. Międzywojenny Białystok miał jednak wielu amatorów hazardowego ryzyka. Ci zamożniejsi jeździli ze swoimi zachciankami za granicę. Najbliżej było legalne kasyno w Sopotach na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Inni zanurzali się w tajnych szulerniach stolicy. Mniej zasobni zaspokajali nałogi na miejscu, gdzie też mieli różne możliwości.
  W latach 20. niemal jawna szulernia mieściła się w budynku przy ul. Sienkiewicza 1. Sąsiadowały tu ze sobą Resursa Obywatelska i Klub Podoficerski. Pełno było urzędników i wojskowych. W zacisznych pakamerach zbierali się amatorzy pokera i chemin de fer. O hazardowej spelunce stało się głośno na początku 1929 r., kiedy to jeden z graczy, Mieczysław Kołodziejski z biura Komendy Wojewódzkiej PP, przegrawszy 28 tys. zł pieniędzy skarbowych, popełnił samobójstwo. Władze miasta, a i Wydział Śledczy z Warszawskiej, przyjrzeli się bliżej temu miejscu. Resursie zagroziło widmo likwidacji.
  Innym adresem, gdzie hazardowali się na potęgę białostoccy biuraliści, adwokaci i lekarze był Klub Kupiecki, przytulony w cukierni Lux na rogu Sienkiewicza i Warszawskiej. Oficjalnie spotykano się na brydżu. Nieoficjalnie odbywały się partie pokera. Właściciel lokalu starał się czerpać z tego korzyści. Niekiedy przesadzał w żądaniach. Zdarzały się i takie sytuacje. W kwietniową noc 1933 r. przodownik z II Komisariatu, patrolujący ulicę, usłyszał dobiegające z Luxa krzyki. Wkroczył do środka. A tam pokerzyści skakali sobie do oczu. Na widok munduru wybuchła panika. Zaczęto wiać. Policjant zdołał schwycić tylko dwóch spóźnialskich. Napisał raport. I co? Po kilku dniach przy stolikach w Luxie znowu odkrywano fule i karety.
  W mieście pełno było w tym czasie bilardowni z popularną Polonią przy Rynku Kościuszki na czele. Bilard miał swoje osobne salki niemal w każdej restauracji, cukierni, a nawet w piwiarniach. A w tych salkach znalazł się zawsze zaciszny kącik do gry w karty czy kości. Najlepiej hazardowało się w bilardowniach przy miejscowych hotelach. W latach 20. prym wiódł hotel Wiktoria przy ul. Żydowskiej 2. Kiedy został zamknięty, bilardownia nie przetrwała. Właściciele Sauel i Berko Ferginowie stale płacili wysokie grzywny za przymykanie oczu na karciarzy. Jeszcze bardziej ostro szło w sali bilardowej hotelu Ostrowskiego (Sienkiewicza 15). W lipcu 1937 r. Całka Calewicz z ul. Zamenhofa za odmowę uiszczenia karcianego długu dostał nożem pod serce i w ciężkim stanie znalazł się w Szpitalu Żydowskim.
  Klasyką potajemnego hazardu były seanse w mieszkaniach prywatnych. Takie „domy gry” można było znaleźć niemal na wszystkich ulicach. Tych lepszych i tych poślednich. W 1923 r. popularna była „jaskinia” przy ul. Sienkiewicza 4. Tam „zawodowe paskarstwo składało haracz niemniej profesjonalnej ruletce”. Z kolei w 1928 r. w lokalu przy ul. Wersalskiej pewien mecenas w jeden wieczór przegrał w pokera tysiąc dolarów. Wtedy to była kupa forsy. Na Nowym Świecie w warsztacie stolarskim grano od rana do wieczora w oczko i kości. Zrozpaczona żona rzemieślnika doniosła na policję. To Monte Carlo skończyło swój żywot. Powstawały następne.


Włodzimierz Jarmolik