sobota, 30 września 2017

Śmierć przy Sienkiewicza

 

   Złodzieje, którzy podczas kradzieży mordują swoje ofiary, byli w międzywojennym Białymstoku, wśród tamtejszych, zawodowych przestępców, w dużej pogardzie. Ukraść, oszukać - to tak, ale popełnić taką zbrodnię - nigdy!
  Był rok 1925. Przy ulicy Sienkiewicza, róg Brudnej, obok magazynu kapeluszniczego Proppa stał jednopiętrowy dom z nr 17. Na piętrze mieszkała Józefina Knoefel, 70-letnia wdowa po współwłaścicielu sklepu z akcesoriami pogrzebowymi przy Rynku Kościuszki 2. Zajmował się nim jej syn Otton, ale kobieta codziennie odwiedzała dawny interes męża. 19 marca, w swoje imieniny nie zamierzała też zrezygnować z tego zwyczaju. Rano przyjęła życzenia od synowej i zapowiedziała swoją wizytę w sklepie. O trzeciej po popołudniu syn z żoną zaczęli się niepokoić nieobecnością matki. Otto postanowił odwiedzić rodzicielkę. Drzwi otworzył bez trudu, nie były zamknięte na klucz. Matka leżała na podłodze, miała zakneblowane usta i cała była ubroczona krwią. Wypadł na zewnątrz i zaczął przeraźliwie krzyczeć: matkę zabili! Lekarz stwierdził śmierć Józefiny. Została uduszona. Krew pochodziła z ran zadanych przez zabójcę na oślep nożem kuchennym. Ofiara musiała się wszystkimi siłami bronić.
  Morderstwo zostało dokonane dla zysku. Pani Józefina dostawała ostatnio z Niemiec całkiem spore sumy marek. Było to odszkodowanie za sklep zniszczony w czasie wojny. Wiedzieli o tym nieliczni, przede wszystkim najbliżsi krewni. Informacje te musiał posiąść też złodziej - morderca. Śledztwo prowadzone z dużą energią przez agentów policyjnych nie dało rezultatów. Morderstwo Józefiny Knoefel pozostało nie rozwiązane.
  Dziesięć lat później, również przy ul. Sienkiewicza, doszło znowu do zabójstwa starszej pani. Pod nr 38 mieściła się trafika, czyli niewielki sklep z tytoniem i papierosami. Jego właścicielką była 60-letnia Rachela Mojzel, również wdowa. Mieszkała w tym samym budynku razem z córką i zięciem. 7 lipca, późnym wieczorem, gdy powracali oni do domu z pracy, nie potrafili otworzyć drzwi od podwórza. Zawsze były w nich klucze. Zauważyli, że w mieszkaniu pali się światło. Długo pukali, ale nikt nie odpowiadał. W końcu z pomocą obudzonego stróża przy użyciu wytrycha weszli do środka. Mojzelowa leżała na podłodze. Na szyi miała zaciśnięty sznur. Podejrzenie o samobójstwo szybko upadło. Na ciele kobiety odkryto bowiem ślady uderzeń tępym narzędziem. Pobita była zwłaszcza głowa. Prowadzący śledztwo policjanci doszli do wniosku, że powróz na szyi został zaciśnięty tylko dla pozoru.
  Agenci z Wydziału Śledczego starali się zrekonstruować ostatnie godziny życia ofiary. Mojzelową widziano w mieście jeszcze o dziesiątej wieczorem. Morderca musiał czekać na nią w pobliżu mieszkania. Pobił ją śmiertelnie, a dla odwrócenia uwagi policji i zasugerowania samobójstwa zawiązał jej na szyi sznurek. Potem zaczął plądrować sklepik z papierosami. Pozostawił po sobie duży bałagan. Łup nie był jednak duży. Utarg trafiki Mojzelowej mógł przynosić co najwyżej 40 zł dziennie. Opuszczając miejsce zbrodni zabójca zamknął drzwi na klucz, który później wyrzucił. Policja podejrzewała o zbrodniczy czyn teścia ofiary, Hirsza Halpera. Nie udało się mu jednak niczego udowodnić. Zabójca pozostał nieznany.

Włodzimierz Jarmolik

Chodź pan na ciuchy


Wodopojka


piątek, 29 września 2017

W kawiarence przy Mazowieckiej

 


  Gwarny i tłoczny plac targowy oraz miła i przytulna kawiarenka - to dwa szczególnie ulubione miejsca przedwojennych białostockich złodziejaszków, oszustów, sutenerów i awanturników. Na rynku przy ul. Mazowieckiej, tuż obok hali targowej istniał prawdziwy Kercelak warszawski. Jakich tam nie spotykano typów i czego tam nie sprzedawano i nie kupowano!  Na przykład zubożały ziemianin oferował swoje medale, zdobyte w obronie ojczyzny. Jakiś emeryt wyniósł na sprzedaż miedziane rondle. Obok nich tęga paniusia szukała nabywcy na swój sfatygowany żakiet. Zaś nerwowy jegomość próbował opchnąć zdarte już dobrze buty konduktorki.
  Oczywiście między tą całą publicznością uwijali się złodziejaszkowie i osobnicy o dosyć mętnym wyglądzie. U nich można było kupić zegarki, zapalniczki, sztuki materiału, a w razie potrzeby całkiem znośne palta czy marynarki. Na białostockim Kercelaku spotykała się cała chanajkowska bieda, no i przestępcy. Można było ujrzeć człowieka, który dla ratowania głodującej rodziny, zdejmował na mrozie paltot i sprzedawał go za 3 zł. Nędznie odziana panienka handlowała książkami, po 15 - 20 groszy za sztukę.
  Rzecz jasna nie uświadczyło się tutaj raczej głównych białostockich macherów od kradzieży i przekrętów, ale bywali ich pomniejsi pomagierzy. Trzeba było trzymać rękę na pulsie. Nawet biedny rynek mógł przyjąć kradziony towar.
 

  Kiedy ktoś przypadkiem zaszedł do którejś z białostockich kawiarenek, mógł zobaczyć taki widok: na ladzie dwie cytryny, dwa śledzie, kilka kwaszonych ogórków i parę plasterków kiełbasy. W lokalu pustawo. Jak właściciel takiego interesu mógł wiązać koniec z końcem?
To pytanie wcale na miejscu. Z czego właściwie żyli owi kawiarniani handlowcy? Przecież musieli płacić podatki, uiszczać komorne za lokal, światło, gaz? Gdy przyjrzał się im przedwojenny dziennikarz, stwierdził, że na pewno nie głodują. Każdy z nich bowiem wyglądał solidnie, niektórzy nawet ze sporymi brzuchami. A i personel takiej kawiarenki nie przypominał wychudzonych szkieletów.
  Tymczasem wiele z owych niepozornych kawiarenek było po prostu miejscem handlowania alkoholem z nielegalnego wyszynku. Dochód był z tego duży. Oczywiście musieli dopisywać konsumenci. Ale od czego była ferajna chłopaków, nie tylko z Chanajek, ale i z Piasków, Wygody czy Antoniuka.
  Poza tym atrakcją kawiarenek były też kelnerki, których moralność pozostawiała wiele do życzenia. Były one magnesem dla klienta, zarówno złodzieja, jak też porządnego ojca rodziny, który od czasu do czasu też lubił się zabawić. Jeśli zaś któraś z panienek okazywała się oporna i nie chciała umilić czas hojnemu biesiadnikowi, wylatywała momentalnie na bruk. Na jej miejsce właściciel przyjmował następną Marysię czy Stasię.
 
Władze dostrzegały problem w istnieniu owych, podejrzanych przybytków. Wprowadzono nawet przymusowe badanie lekarskie kelnerek.  Walka z takimi kawiarenkami była niestety trudna. Co pewien czas odbywały się co prawda przed sądem rozprawy za potajemny wyszynk, niekiedy skrzywdzona kelnerka występowała ze skargą przeciwko właścicielowi lokalu o złe traktowanie. Ujawniała przy tym jego machlojki, paserstwo i powiązania z miejscowymi opryszkami, ale to niewiele dawało.
  Chciwość, chęć wzbogacenia się brały górę. Kawiarenki istniały nadal. A i pojawiały się nowe zarówno w śródmieściu, jak i na peryferiach. Bazar też działał nadal. A wszędzie tam można było spotkać typków astralnych, czyli spod ciemnej gwiazdy.

Włodzimierz Jarmolik 

czwartek, 28 września 2017

Białostocki "Barbershop"

 

   Niegdyś o prawdziwych fryzjerach pisano wzniosłe ody. W 1936 r. białostocki rymopis ułożył o nich taki oto rym :
" Kto chce niech wierzy ,Lecz fryzjerzy ,To szczególnie  miła nacja. Ondulacja, Farbowanie, Odmładzanie. To strzyżenie,To golenie Mycie głowy i fryzurki ,Raz nożyczki, to znów rurki. Oj te wszystkie Władysławy, Stanisławy Lub  Henryki - To  chłopczyki  . Wielce psotne, A wesołe, a obrotne . Brać fryzjerska niech nam żyje,Niech nam goli łby po szyję! "
   Jednym z najsłynniejszych mistrzów grzebienia w międzywojennym Białymstoku był maestro Wincenty Karp. Jego zakład mieścił się w samym Ritzu. Jesienią 1934 roku podekscytowane elegantki opowiadały sobie o niezwykłych nowościach jakie nastały u Karpia. Sprowadził on "trzy różnorodne aparaty najlepszych firm światowych do trwałej ondulacji". Pierwszy aparat elektryczny spiralny, "nadawał włosom fale bez układania". Drugi, też elektryczny, służył do skręcania loków. Trzeci był na parę. Mistrz uspokajał, że "obawa spalenia włosów jest wykluczona" i w ogóle cała elektryczno -parowa operacja na główkach nadobnych białostoczanek jest najzupełniej bezpieczna. Nad całym przedsięwzięciem czuwała "specjalistka" przeszkolona w Ameryce! Karp, chcąc zachęcić panie do korzystania z tych nowości, 20 listopada 1934 r. ogłosił "miesiąc trwałej ondulacji po rewelacyjnie niskich cenach". Ale tak pięknie i elegancko to wszędzie nie było.
  W 1935 r. ogłoszono, kolejne już, rozporządzenie "o zakładach fryzjerskich". To, że "fryzjernie" miały mieć ściany pomalowane na jasne kolory, z olejnymi, a więc zmywalnymi, lamperiami oraz szczelne podłogi, było zrozumiałe. Sprzeciw budził już jednak zakaz łączenia mieszkania i zakładu. Ale to czego dalej wymagano, to już był istny zamach na fryzjerskie kanony. "Każdy zakład fryzjerski musi posiadać umywalnię z wodą bieżącą, dostateczny zapas czystej bielizny, wycieraczki do obuwia, kosze na śmieci i napis: Nie pluć na podłogę". A co robić jak przy strzyżeniu włos człekowi do gębuli się dostanie i świerzbi nie do wytrzymania? No, ale że "nie wolno dmuchać na klienta", to już przesada. To jak mu zza kołnierza ścinki jego włosów wyciągnąć? Albo zarządzili, że "nie wolno wprowadzać psów", a na dodatek kazano napisać, że "uprasza się o wycieranie obuwia".


   To szewc, czy fryzjer? A dalej, że "pracownik fryzjerski musi mieć zdrową jamę ustną, gdyż podczas pracy, oddychając jest zwrócony twarzą do klienta". To na czczo ma strzyc? A jak przekąsi śledzia z cebulką, to tyłem ma stać do klienta? Dalej zarządzający już całkiem powariowali, nakazując "twarz klienta zmywać wyłącznie za pomocą czystej serwetki", oraz przestrzegali przed ponownym używaniem zużytych wacików do pudrowania. Fryzjer nie mógł też nosić brzytwy w kieszeni. To niby gdzie miał ją mieć? Starosta, któremu podlegała kontrola zakładów fryzjerskich miał sprawdzać, czy golibroda ma "czyste i obcięte paznokcie". Spróbował by taki mądrala bez długiego paznokcia na małym palcu wytyczyć idealny przedziałek na głowie klienta.
  Wszyscy narzekali, ale cóż. Niestosującym się do tych zaleceń zamykano zakłady. Można było łatwo przewidzieć, że pojawi się wnet podziemie fryzjerskie. Zaczęto strzyc "przy drzwiach zamkniętych". W maju 1937 r. procederem tym zajęła się białostocka Izba Rzemieślnicza. Postanowiono zwrócić się "do odnośnych władz z prośbą o wydanie surowych zarządzeń, zmuszających do zlikwidowania nielegalnej pracy". Oj ciężki był los fryzjera za sanacji.

Andrzej Lechowski

środa, 27 września 2017

Nowe pokolenie bandytów

 

  W pierwszej połowie lat 30. ub. wieku odeszli z zaułków Chanajek tuzy miejscowego świata przestępczego: Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel. Pierwszego zabił ten drugi, sam zaś uciekł aż do Hondurasu. Do głosu doszli nowi. Za granicę, do Ameryki Południowej, wyemigrował też główny paser złodziei - Ela Mowszowski, więzienne mury skryły doświadczonego kasiarza Mejera Krynickiego, zaś ziemia na cmentarzu przy ul. Sosnowej króla doliniarzy Szmula Zawińskiego.
  W Chanajkach nastąpiła zmiana warty. Do głosu doszli młodzi, agresywni i prymitywni bandziorzy, nie szanujący tradycji ani złodziejskich fachowości. Ich głównym zajęciem były dzikie awantury i pijatyki w knajpach. Starzy złodzieje nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego.
  W latach 1935-38 na uliczkach Chanajek rządziła rodzina Edelsztajnów. Byli to Feliks i Brocha - rodzice, oraz ich synalkowie - Zelik i Alter. Mieszkali oni przy króciutkiej uliczce Pieszej, odchodzącej od Sosnowej, pod nr 4. Naprzeciwko, pod 3, zamieszkiwał ich krewniak - Chaim Edelsztajn. Brocha przy wydatnej pomocy swego męża prowadziła w swoim domu nielegalną noclegownię i oczywiście tajny wyszynk. Zatrzymywali się tam różni rajzerzy, nawet ze Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z prowincji, a nawet dziewczyny startujące w najstarszym zawodzie świata. Policja znała ten przybytek. Były zatrzymania. Sąd grodzki skazywał właścicieli na krótki areszt.
  Tymczasem trójka młodych Edelsztajnów buszowała po miejscowych uliczkach i miejscach, gdzie można było się napić i zabawić. Ich sylwetki widywane były stale na Krakowskiej, Marmurowej czy Brukowej. Specjalnością braciszków było wymuszanie pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali zarówno klientów chanajkowskich prostytutek, jak i swoich sąsiadów z zaułków. Straszyli szpadryną albo majchrem. Zniknęła więc dawna solidarność dzielnicy. 4 komisariat odbierał co i rusz skargi na bezwzględnych Edelsztajnów.
  5 kwietnia 1937 r. "Echo Białostockie" odnotowało taką oto skargę, którą na policji zgłosił Zelik Cywes (Krakowska 18). "Spotkali mnie na Brukowej. Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem".
 

  W tym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego "Jankieczkie", który właśnie wyszedł z więzienia i starał się przejąć kontrolę nad interesami ojca. Edelsztajnowie grozili im pobiciem a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi po prostu zdębiał. Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarcza im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty, obita twarz i podarta marynarka.
  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewski odmówił. Poszły w ruch pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala. Później zgłosił się na policję i złożył skargę na napastników.
  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem Edelsztajnów. W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawiała się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na policję, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.


Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 25 września 2017

Złodziej i włamywacz

 

 Jankiel Rozengarten, pseudo Jankieczkie, poza licznymi przestępczymi umiejętnościami, był znany też z organizowania dużych skoków na składy białostockich manufakturzystów.Na początku marca 1922 r. Jankieczkie przygotował włam do składu manufaktury Braci Wisznia i Tenenbaum. W składzie tym było do wzięcia mnóstwo bel materiału o łącznej wartości 6 milionów marek.
Najpierw jednak Rozengarten skompletował grupę włamywaczy. Do udziału w robocie nakłonił znanego złodzieja - Karnosza, który ukrywał się w ruderach Chanajek przed policją, ścigającą go za różne sprawki.
   Drugim pomagierem Jankieczkie został furman Sybirski, znany pod przydomkiem Lalka, z którego usług chętnie korzystali inni złodziejaszkowie. Lalka był solidny w robocie, znał wszystkie meliny paserskie. W składzie B-ci Wisznia i Tenenbaum wszystko poszło gładko. Złodzieje przez piwnicę sąsiedniego budynku, a później dziurę w murze dotarli do celu.
   W ciągu kilku godzin skład kupców został dokumentnie oczyszczony. Lalka zawiózł swoim furgonem cały łup do pewnego ogrodu w Chanajkach, gdzie czekał już specjalny dół. Część towaru Jankieczkie zabrał jednak od razu do siebie. Miał już na niego kupców - drobnych paserów z Łap i Knyszyna, którzy często zaopatrywali się u swoich białostockich koleżków.
Choć po włamaniu złodzieje starannie zacierali ślady, policja w końcu wpadła na ich trop. Siedzieć poszli jednak tylko Karnosz i Sybirski. Organizator skoku - Rozengarten, wykręcił się od kary. Wspólnicy go nie wydali, a fałszywi świadkowie zapewnili żelazne alibi.
  Kolejny głośny wyczyn Rozengartena stanowiło przygotowanie i przeprowadzenie włamania składów manufaktury kupców Jelina i Rudomina, mieszczących się przy ul. Nowy Świat 7. Miało to miejsce w marcu 1925 r. Tym razem towarzyszem Jankieczkie w czasie roboty był szwagier Szmul Gorfinkiel, czyli chanajkowski Kokoszkie. Bele sukna wartości ok. 2 tys. złotych, miał wozić na melinę nikt inny, tylko Lalka Sybirski, który już zdążył wrócić zza kratek.
Wszystko poszło sprawnie i gładko. Ekspozytura Urzędu Śledczego domyślała się, kto stoi za tym zuchwałym włamaniem. Nie miała jednak dowodów.
  Szwagrowie z Orlańskiej pozostawali więc na wolności i dalej zajmowali się swoimi ciemnymi sprawkami. Dopiero kilkanaście miesięcy później, latem 1926 r. podczas rutynowej rewizji w mieszkaniu Rozengartena, wywiadowcy policyjni znaleźli dowód wcześniejszej kradzieży. Były to dwa garnitury męskie, uszyte ze skradzionego Jelinowi i Rudominowi materiału. Musiał więc Jankieczkie wędrować na ul. Warszawską do siedziby EUS, i tam po raz kolejny składać zeznanie na okoliczność posiadania trefnych ubrań. Przy okazji zgarnięto w tym samym celu szwagra Gorfinkiela. Po drodze nastąpił ciekawy incydent. Oto żony zatrzymanych, Rachela i Małka, ruszyły w ślad ze eskortowanymi przez policjantów małżonkami i usiłowały dawać im jakieś znaki. Gdy stały się zbyt natarczywe, policjanci zatrzymali je również i zabrali ze sobą. Dopiero teraz niewiasty urządziły prawdziwy koncert krzyków, lamentów i narzekań.
  Jak było do przewidzenia, Rozengarten i Gorfinkiel znowu wykręcili się sianem. Zakwestionowane garnitury okazały się bowiem niewystarczającym dowodem ich udziału we włamaniu do kupieckiego składu. Sąd grodzki nie mogąc nic na to poradzić, z dużą satysfakcją wlepił po miesiącu aresztu żonom obu gangsterów za zakłócanie spokoju publicznego i opór wobec władzy.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 24 września 2017

Bandycka dzielnica

 

    Zaułki białostockie były zawsze mroczne i tajemnicze. Żyły swoim własnym życiem. Czasem były pełne krzyku i bólu, czasem słychać było w nich echa wystrzałów, a najczęściej zaś migotały błyski noży.
   Ówczesny Tygodnik "Reflektor"  wydrukował ciekawą charakterystykę Chanajek - dzielnicy miejscowego półświatka. W zaułkach - jak pisał ówczesny dziennikarz - załatwiano wszelkie porachunki, likwidowano zadawnione spory, płacono otwarcie za zdradę i za miłość. Nocna pora kryła wszystko. Dzień zaś odsłaniał od czasu do czasu ofiary owych dramatów. Najważniejsza była ferajna.To ona karała za zdradę i nagradzała za wierność. Gdy była robota i kumpel zachachmęcił część łupu lub za nagrodę wydał innych salcesonom (policjantom), wtedy właśnie głos zabierała ferajna. Zbierał się złodziejski sąd, zwany dintojrą. Nie było żadnych adwokatów czy obrońców. Żadnych łagodzących okoliczności. Zdradził! Musi za to zapłacić! A zapłatę gwarantował dobry fiński nóż albo kula z brauninga.
   Swoje miejsce w zaułkach Chanajek zajmowały kobiety. Gdy kochanek rzucił dotychczasową miłość dla innej, wzgardził jej szczerym uczuciem, mógł spodziewać się zemsty. Dziewczyna z chanajkowskiego zaułka umiała pomścić siebie. Potrafiła chlusnąć w oczy żrącym płynem. Nigdy nie odchodziła w pokorze i ze łzami. Wiadomo było, że dwóch nie może kochać się w jednej. I wszystko jedno kim byłaby ta dziewczyna. W Chanajkach to rozumiano dokładnie. Jeden z kawalerów musiał ustąpić. Ale nie tak od razu. Konkurenci musieli się ze sobą spotkać. Najczęściej odbywało się to o zmroku, gdzieś pod latarnią. Każdy przyprowadzał swego sekundanta, lub nawet kilku. Wiernych kamratów, którzy go nie opuszczą w żadnej biedzie. Taka bitka musiała dać wynik. Rzadko jednak zdarzało się tak, że pojedynek dwóch zakochanych chanajkowców był należycie przygotowany. Zwykle rywale brali się za bary gdzie bądź - na ulicy, w knajpie, a nawet podczas pogrzebu kumpla. Gdzie tylko zetknęli się po raz pierwszy. Oni się pojedynkowali - a ona? Jak to określił dziennikarz "Reflektora" - princessita zaułków, czekała z niedbałym uśmiechem na tego, kto zostanie zwycięzcą. To nic, że ręce będzie miał splamione krwią. Taki adorator nawet zyskiwał w oczach dziewczyny. Walczył dla niej. Z miłości gotów był na śmierć.
 

   W zaułkach Chanajek walczono nie tylko o dziewczyny. Duża pokusą była też chęć posiadania władzy nad innymi złodziejaszkami. Zostać wodzem, hersztem bandy - to było to!
   W zaułkach skrupułów nikt nie uznawał. Krew albo i śmierć - to zwykła cena władzy. Łzami i łagodnością nikt niczego nie zwojował. Mazgajstwo wywoływało uśmiech politowania. Solidny majcher, umiejętny podstęp, a w niektórych przypadkach nawet trucizna, to były właściwe etapy do wybicia się z pospolitego tłumu żydowskich tragarzy, zachudzonych krawców czy pracowników cmentarnych. Gdy ktoś zostawał już hersztem złodziejskiej szajki - to na niego przypadała największa część łupów, zdobytych podczas organizowanych skoków. Szef gangu nigdy nie był wystawiony na sztych. Zawsze był kryty. Chyba, że sam się nieumiejętnie zasypał. No i oczywiście "całują go i pieszczą brzany - kochanki złodziejów. Jest władcą ich ciał, krwi, żądz i zmysłów".
   Na koniec jeszcze refleksja dziennikarza "Reflektora" na temat legendarnych Chanajek: "Nocna pieśń zaułków. O światła latarń tłuką się słowa prośby czy łaski. Ostre brutalne słowa. Czasem słychać rozmowy brauningów, czasem błyśnie nóż. To jest właśnie pieśń zaułków białostockich. Zwykła piosenka mroku i przestępców".

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 23 września 2017

Obejrzyj naszą kronikę !


Rejzla ! Ty musisz być moja !

 

  Przedwojenna prasa białostocka  publikowała bardzo  popularne rubryki w których opisywano co się wydarzyło  ciekawego  w mieście.Takie małe sensacje  były bardzo popularne . Każdy  najpierw zaglądał na - ostatnią  stronę oczywiście. Do dziś  niewiele się w tym temacie  zmieniło .

   Niejaki p.Abram kagan zakochał się w nadobnej Rejzli Lewin i postanowił się z nią ożenić.Ale piękna i bogata panna Rejzla nie śpieszyła się wyjść za niego, choć od czasu koiła jego męskie tęsknoty.
  Szukała poważnego ,bogatego kupca ,któryby jej zapewnił beztroski byt na tym padole płaczu.
  Pewnego ranka p.Abram zjawiła się w jej i kategorycznie zażądał aby wyszła za niego. Spotkał się jednak nieszczęśnik z obmową. Chodił muślał gryzł  paznokcie ,aż wreszcie wymyślał niezawodny sposób  na oporna dziewicę.
  Zwrócił się  do zawodowego złodzieja imć pana  Bielawskiego, słynnego ze swego kunsztu i zaproponował mu aby okradł mieszkanie panny Rejzly. Kombinował,że ggdy będzie w posiadaniu jej rzeczy , wówczas będzie zmuszona wyjśc za niego.
  Mistrz  Bielawski mieszkanie - oczyścił - lecz łupu nie chciał zwrócić p.Abramowi. Rozgoryczony p.Abram zwrócił sie ze skargą do policji ,która przymkneła  do "ula" mistrza Bielawskiego jak również pana Abrama.
  Obydwaj panowie zasiedli na ławie oskarżonych w sądzie grodzkim.Abram przed sądem tłumaczył się że do namowy okradzenia mieszkania skłoniła go miłość ,a Bielawski ,że działał z namowy Abrama.
  Mistrz Bielawski skazany został na 1 rok więzienia, a p.Abram na 8 miesięcy za nakłanianie do kradzieży.

Gwałciciele pod kluczem

  Onegdaj zdarzył się na terenie województwa przykry wypadek świadczący o demoralizacji panującej wśród niektórych sfer społeczeństwa.Mianowicie dwóch mieszkańców niejaki M.S i W.F spotkali na ulicy dwie dziewczyny w wieku 14 i 17 lat,którym zaproponowali spacer. Po uzyskaniu zgody zaprowadzili dziewczęta na cmentarz gdzie po uprzednim spojeniu dokonali na nich gwałtu w stanie kompletnego opilstwa. Dziewczęta z powodu nadmiernego uzycia alkoholu zasnęły i przeleżały na cmentarzu do rana. Badania lekarski potwierdziły fakt gwałtu.Obaj sprawcy zostali zatrzymani w więzieniu.

Święty Boże nie pomoże- Siedzieć trzeba

  Znany złodziej recydywista Kalinowski Aleksander skradł ubiegłego roku Szmulowi Sapożnikowi garderobę wart. 175 zł. oraz gotówkę w kwocie 70 zł. Sąd  grodzki skazał go na 10 mies.więzienia.Kalinowski odwołał się od tego wyroku i wczoraj odzyskał w Sądzie Okręgowym zmniejszenie kary do 6 mies. które jednak musi odsiedzieć, bez względu na amnestię ,której sad nie zastosował do niego jako recydywisty . Oskarżonego bronił adwokat Tilleman.

czwartek, 21 września 2017

Opowieść spod latarni

 

  Żadne, miejskie środowisko przestępcze nie mogło się obyć bez kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. Przedwojenny Białystok nie był pod tym względem wyjątkowy. Szczególnie wiele o pladze prostytucji w Białymstoku w latach 30. ubiegłego wieku pisał tygodnik "Tempo". Dla służby Afrodyty najlepszą porą były godziny podwieczorne. Wówczas to, kiedy zapłonęły latarnie, na ulice zwłaszcza śródmieścia, wychodziły ze swoich "nor i krokodylówek" różne ślicznotki, nazywane też florydami lub po prostu panienkami spod latarni.
  Niektóre były już notowane w kartotekach policyjnych albo w przychodni wenerycznej.Niektóre dopiero startowały. Służące domowe, pochodzące zwykle spod białostockich miasteczek, fordanserki z nocnych lokali, znudzone gimnazjalistki, a nawet panienki z całkiem szacownych domów. Niektóre nie skończyły nawet 15 lat. Prostytucji sprzyjały panujący od lat kryzys ekonomiczny, bezrobocie i duża nędza ludności. Nierząd więc kwitł, oczywiście pod opieką miejscowych opryszków.
  Po pewnym czasie dziewczęta z "czarną książeczką" (obowiązkowy dokument zarejestrowanej prostytutki) stawały się balastem dla władz miasta i społeczeństwa. Zapełniały szpitale i cele więzienne. W trakcie swojej pracy naprzykrzały się przechodniom na Rynku Kościuszki, ul. Sienkiewicza czy J. Piłsudskiego, nie mówiąc o przyległych, mniejszych uliczkach. Zalegalizowanych domów nierządu w Białymstoku nie było. W mieście działało natomiast wiele mleczarni, piwiarni czy kawiarni, które w rzeczywistości były potajemnymi domami publicznymi, w których w biały dzień serwowano wyszynk i panienkę do towarzystwa.
 

A teraz cytat, który oddaje dramaturgię dziewczyn zmuszanych zarabiać na ulicy...
  "Pójdziemy? Wyświechtany zwrot, powtarzany wielokrotnie przez zmordowane, ukarminowane i spękane wargi. Brzmi on jak nędzny i wieczny refren, o jednakowych zawsze tonach. Mężczyzna poszedł dalej, nie oglądając się nawet za mówiącą. Kobieta nie poczuła żadnego żalu, najmniejszej złości. Przyzwyczaiła się już do tego. Jej spojrzenie, bez śladu życia, znowu utkwiło w czarnym bruku ulicy."
  Trudno jest ustalić dokładną liczbę prostytutek w międzywojennym Białymstoku. Oczywiście poza zarejestrowanymi. Córy Koryntu rekrutowały się bowiem nie z zawodowych ulicznic, które uprawiały swój proceder jawnie i bez skrupułów. Było ich kilka setek. Natomiast blisko 400 - 500 dziewczyn dorabiało w podobny sposób. Były wśród nich prostytutki "lepsze", które świadczyły swe usługi zwykle dla małej garstki wtajemniczonych mężczyzn. Ale, jak podał reporter "Tempa", blisko 50 proc. robotnic fabrycznych również parało się nierządem. Opłacały za to lichy pokoik, kupowały jedzenie, spłacały zaległy dług u pazernego sklepikarza, a nawet - co było już dużą ekstrawagancją - kupowały sobie modny kapelusz. I oczywiście pomagały rodzinie - niektóre miały dzieci.
  Centrum zabawowo-rozrywkowym w Białymstoku były Chanajki. Lupanary znajdowały się w co drugim domu. Szczególnie znane było te z ul. Krakowskiej, Marmurowej czy Orlańskiej. Białostocka policja i urząd sanitarno-obyczajowy co i rusz prowadziły nagonki na te przybytki. Karano właścicieli, zatrzymywano prostytutki. Nic to nie dawało. Na miejsce zamkniętych spelunek pojawiały się nowe. Chanajkowskie gejsze miały zawsze powodzenie.

Włodzimierz Jarmolik

środa, 20 września 2017

Białostocki "Whitecheapel"

 


  Chanajki - północno wschodnia charakterystyczna dla Białegostoku dzielnica - wywiera dziwne , przygnębiające  wrażenie.może wskutek widoku mieszkańców o bladych , pomarszczonych twarzach, wolno i sennie snujących się po ulicach, a może ponure  barwy domów i otoczenia wywołują taki nastrój,a być może dzieje się to pod wpływem opowiadań o tej dzielnicy.
  Chanajki - Sa tam spelunki przestępców, gnieżdżą się tam najgorsze choroby ,wszechwładnie panuje brud,nędza i przestępstwo.
Nie mogą nie panować wśród licho płatnych robotników fabrycznych, wśród bezrobotnych ,wśród chłupników ,zrujnowanych sklepikarzy ,niezliczonej rzeszy- niepotrzebnych ludzi,wśród dzieci które ojca nie znają, bo o świcie wychodzi z domu,wraca zaś późnym wieczorem ,gdy wszyscy śpią.
  Młodzierz z Chanajek przeważnie uczy się w chederach ,gdzie stary mełamed wykłada Gemarę  ,Myszne i Tanach.Po ukończeniu chederu, młodzieniec zarabia na rodzinę w fabryce.Tak robi większość.Tylko nielicznym udaje się wyrwać z Chanajek.Mogą wyjechać do jeszywy, jeśli rodzice odkryją w nich talent talmudyczny i zechcą wysłać za ostatni grosz , mogą wygrać na loterii lub otrzymać spadek z Ameryki,mogą wreszcie wyjechać do Palestyny.
  Pozostałych- Chanajki trzymaja mocno i troskliwie-na głodnym wikcie,bez przyszłości w ciągłej niepewności,aż do niezawodnej pewnej śmierci.
  Nędza panująca wśród bezrobotnych na peryferiach naszego miasta-jest ponura i straszna...
Przejdzcie się ,panowie po peryferiach Białegostoku,zajrzyjcie w domki i chałupki zamieszkałej  tam biedoty,spójrzcie co tam sie dzieje -wtenczas dopiero będziecie mieli przed sobą obraz tej strasznej białostockiej nędzy i rozpaczy.
 

  Mieszkańcy domków i chałupek na peryferiach Białegostoku żyją zupełnie jak ludziej jaskiniowi. Żywność zbierają na śmietnikach.Jedzą wszystko,co wpadnie w ręce - obierzyny z ziemniaków zaprawiane solą i octem,główki śledzi,różne odpadki.
  Niektórzy z tych biedaków polują na psy ,twierdząc,że mięso psie jest tak samo dobre jak zajęce,jeśli je utuchyć naprzykład z cebulką, a smalec psi -to przecież bardzo zdrowy,na lekarstwo biorą go nawet apteki.Ponura i okropnie straszna nędza panuje na peryferiach stolicy województwa.
    na przedmieściach białostockich ,w dzielnicy tzw Piasków,także czai się groza tragicznej sytuacji bezrobotnych mas,wyczekujących oddawna pracy i zmiany na lepsze.Brudne domki ,odrapane kamienice i nawpół zgniłe rudery,jakby naprężone w oczekiwaniu czegoś groźnego,tworzą z nędzą bezrobotnych jakąś jednolitą, monotonną i beznadziejną całość.
  W dzielnicach tych,zamieszkałych przez wszelką biedotę , wyrastają bakterie idei wywrotowych i czai się nienawiść-ślepa i bezmyślna-do wszystkiego i wszystkich.
  Głodujący szynowaie Izraela,zamieszkujący dzielnicę zwaną- Argentyną - białostocką,myszkują po zaułkach dzielnicy w poszukiwaniu resztek.Ręce ich otulone są w kawałki materii,głowy wciśnięte w ramiona młotem nędzy.Włóczą sie przez cały boży dzień,do późnego wieczora,bezczynni zadumani.
  ...Gniew mój nie będzie trwał wiecznie... A jednak gniew Twój - o Panie !- przeciwko Izraelowi trwa w Białymstoku po dziś dzień

"Reportaż z Chanajek"
Tempo nr. 16 ,16 maja 1936
         

wtorek, 19 września 2017

Zdrajców przed sąd

 

  Kilkadziesiąt lat temu groza wojny nie była żadną polityką, tylko codziennym życiem i taka historia mająca swój początek w 1920 r.  ,a której epilog nastąpił dopiero w grudniu 1925 r. na sali sądowej.
  Nacierający bolszewicy zajęli Białystok 28 lipca 1920 r. Już 30 lipca miasto stało się siedzibą Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski. Był to komunistyczny rząd, który w perspektywie miał rezydować w Warszawie. Ale póki co dobrze zainstalował się w Białymstoku.
  Jednym z jego sympatyków był mieszkający przy Sosnowej 36 Icko Kapłan. Najeźdźcy przydzielili mu "ważne stanowisko kontroli oraz dyspozycji robotnikami na młynach w Białymstoku". Kapłan, gdy tylko poczuł siłę władzy, stał się postrachem okolicy.
Zdarzyło się, że na pobliskim cmentarzu, w gęstych zaroślach ukryło się czterech polskich żołnierzy. Zauważył ich niejaki Czubiński. Powiedział o tym sąsiadowi Rozengartenowi. Ustalili, że żołnierze nie mogą tam się ukrywać.
  Rozengarten podjął decyzję, schowa ich u siebie w domu. Obaj poszli więc na cmentarz, znaleźli kryjówkę żołnierzy i gdy nastał wieczór, ukradkiem przemknęli wszyscy na Sosnową. Minęły trzy dni i wydawać by się mogło, że akcja powiodła się.
Traf chciał, że gdy jeden z żołnierzy musiał wyjść za potrzebą, zauważyła go Chaja Przedrzecka. "Przerażona widokiem polskiego żołnierza narobiła krzyku". Wieść o zajściu szybko dotarła do Kapłana. On już wiedział jak ma postąpić. Wkrótce do Rezengartena "przybyła patrol bolszewicka i zabrała ukrytych. Dokąd? Nikt dotychczas o tym nie wie". Bolszewicy prawdopodobnie rozstrzelali Polaków. 22 sierpnia 1920 r. przepędzono bolszewików z Białegostoku. Icek Kapłan wystraszony zszedł ludziom z oczu. Wydawało mu się, że zapomniano o nim. Ale się przeliczył.
  3 grudnia 1925 r. przed sądem rozpoczął się niecodzienny proces. Sądzono oskarżonego o zdradę stanu Icka Kapłana. Oskarżał jeden z najwybitniejszych białostockich prokuratorów, Klank. Mówił, że jest on "komunistą, względnie komunizującym bolszewikiem, który musiał posiadać pełne zaufanie bolszewików, jeżeli powierzyli mu tak ważne funkcje". Wydanie czterech żołnierzy prokurator zakwalifikował jako zbrodnię i zażądał dla Kapłana kary śmierci przez rozstrzelanie. Obrony oskarżonego podjął się adwokat Wacław Sławiński. Wspomagał go przybyły z Warszawy mecenas Perzyński. "Obydwaj obrońcy, po obszernych, rzeczowych i pełnych treści prawnej wywodach, zbili ciężkie oskarżenie prokuratora". Sąd skazał Kapłana na 8 lat ciężkiego więzienia.
  Grudzień, 1925 r. był obfity w echa wydarzeń z sierpnia 1920 r. Bohaterem kolejnego z nich był zastępca Juliana Marchlewskiego, niejaki Kulikowski vel Stefański. Ten prymitywny psychopata, w imieniu swego mocodawcy w Białymstoku wydawał masowe wyroki śmierci. Skazanych przetrzymywano w starym więzieniu na rogu Sienkiewicza i Ogrodowej i w nowym wiezieniu na Kopernika.
  Pewnego sierpniowego dnia przed oblicze Kulikowskiego doprowadzono rannego oficera. Wyrok był - razstrielat. Ale nadszedł dzień 22 sierpnia. Bolszewicy sami musieli ratować swoją skórę i tak szczęśliwie oficer uszedł z życiem. W wolnym Białymstoku wstąpił do policji. W grudniowy dzień 1925 r. miał służbę na dworcu PKP. Właśnie przyjechał pociąg z Warszawy, który za kilka minut miał ruszyć dalej, do Wilna. Pasażerowie korzystając z postoju chętnie wychodzili na peron lub do dworcowego bufetu.
Wśród nich policjant rozpoznał Kulikowskiego. Podszedł do bolszewika i głośno, tak aby słychać go było na peronie krzyknął: "Aresztuję pana, to pan wydałeś na mnie wyrok śmierci!" Kulikowski oniemiał. Próbował zaprzeczać. Na próżno.
  Osadzonego w areszcie okazano kilku osobom. Wszyscy byli pewni. Przed nimi stał Kulikowski, zastępca Juliana Marchlewskiego.

Andrzej Lechowski

niedziela, 17 września 2017

Historia z przybytku płatnej miłości

 

  Przybytki płatnej miłości przy ulicy Orlańskiej pozostające pod opieką białostockich gangsterów Rozengartena i Gorfinkiela szczególnie ostro piętnowali duchowni żydowscy, zwłaszcza zarząd synagogi z ul. Jerozolimskiej (obecnie bloki przy Kalinowskiego).
  Pomimo ciągłych skarg na hałaśliwe sąsiedztwo owego przybytku do władz administracyjnych i na policję, nic nie pomagało. Dziewczęta pracujące dla Jankieczkie i Kokoszkie, jak nazywano gangsterów, były oficjalnie zameldowane w ich domach i każda posiadała oddzielny pokój. Jako legalna lokatorka płacąca regularnie komorne, mogła przyjmować gości o każdej porze dnia i nocy. Właściciele obu tych tajnych domów publicznych nie mieli nic przeciwko temu. A nawet starali się, aby odwiedzających ich lokatorki było jak najwięcej.
  Kryzys gospodarczy, który na przełomie lat 20. i 30. ogarnął niemal cały świat, dotarł również na Orlańską. Funkcjonujące tam dotąd wcale dobrze burdeliki zaczęły przynosić ich właścicielom coraz mniejsze dochody. Pomiędzy prostytutkami rozpoczęła się ostra walka o klienta.
  Szwagrowie Rozengarten i Gorfinkiel, których łączyło tak wiele wspólnie przeprowadzonych afer i kradzieży, stali się teraz bezwzględnymi rywalami. Na porządku dziennym było więc terroryzowanie i bicie pensjonariuszek z konkurencyjnego lokalu, przeciąganie ich na swoją stronę obietnicą sprawiedliwego podziału zarobków.
  W tym właśnie czasie jedna ze sponiewieranych przez Jankieczkie prostytutek, która przeprowadziła się od niego do domu Gorfinkiela, oskarżyła przed sędzią byłego pracodawcę o brutalne zmuszanie do nierządu. Rozpoczęło się dochodzenie, w trakcie którego wyszły na jaw jeszcze inne, ciemne sprawki Rozengartena.
  W ten sposób, pod koniec 1932 r. król chanajkowskich zaułków trafił po raz kolejny za kratki. Pomimo licznych zarzutów Jankieczkie po kilku tygodniach był już na wolności. Sprawiła to kaucja złożona przez jego rodzinę. Miał jednak siedzieć w domu i czekać na pierwszą rozprawę sądową o sutenerstwo. Jego sytuacja nie wyglądała najlepiej. Prostytutka, od pobicia której wszystko się zaczęło, pomimo różnych perswazji nie chciała wycofać skargi.
  Znajdującemu się w tarapatach ojcu postanowił przyjść z pomocą syn, 18-letni Połtyjer Rozengarten. 4 lutego 1933 r., gdy panienka lekkich obyczajów wracała z kolejnego przesłuchania w sądzie, młody Rozengarten zaczaił się na nią u wylotu Orlańskiej na Krakowską i dotkliwie pobił.
  Posiniaczona i płacząca dziewczyna pobiegła czym prędzej do swojego obecnego opiekuna Szmula Gorfinkiela. Ten, nie zastanawiając się długo wysłał ją z żoną Małką na policję, aby złożyła skargę. Zaszedł im drogę sam Jankieczkie, który po wyczynie synalka, wiedział czym może się zrewanżować wredny szwagier.
  Od słowa do słowa między Małką a mężem jej siostry Racheli zaczęła się kłótnia, szybko przemieniona w bójkę. Rozengarten przeliczył się jednak z siłami. Jego potężna pięść nie potrafiła powstrzymać dwóch rozwydrzonych kobiet, uzbrojonych w ostre paznokcie. Nie chcąc opuścić w niesławie pola walki, sięgnął po nóż. Głośny krzyk Gorfinkielowej, której ramienia sięgnął sprężynowiec chanajkowskiego zabijaki, zaalarmował jej męża Szmula. Ten nadbiegł czym prędzej na ratunek żonie. Wywiązała się bezpardonowa bitka między szwagrami. Ciosy padały gęsto z obu stron. Wreszcie Gorfinkielowi udało się trafić Rozengartena nożem w pierś. Za pierwszym celnym pchnięciem poszły następne. Jankieczkie, brocząc obficie krwią zwalił się na bruk.
  Jego przeciwnik rzucił się do ucieczki. Na nic zdały się starania lekarzy ze szpitala św. Rocha, do którego szybko przewieziono pokłutego Rozengartena. Rany okazały się śmiertelne. W nocy z 6 na 7 lutego osławiony król Chanajek wyzionął ducha.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 16 września 2017

Zemsta za śmierć ojca

 

  W marcu 1933 r. przy ul. Orlańskiej doszło do samosądu. Syn zabitego głośnego przestępcy Jankiela Rozengartena - Połtyjer, postrzelił groźnie swoją ciotkę Małkę Gorfinkiel, żonę zabójcy swojego ojca. Wieść o tym, że syn nieżyjącego króla Chanajek staje przed sądem, zelektryzowała miejscowe podziemie.
  Salę rozpraw sądu okręgowego przy ul. Mickiewicza zapełniły tłumy hałaśliwej publiczności: panienki z domów publicznych prowadzonych przez obie powaśnione rodziny Rozengartenów i Gorfinkielów, złodzieje kieszonkowi, stali klienci sędziów śledczych i urzędu prokuratorskiego oraz mnóstwo innych podejrzanych typków.
  Przewodniczący rozprawie, wiceprezes sądu Tadeusz Giedroić z namaszczeniem odczytał akt oskarżenia. Połtyjer Rozengarten nie próbował nawet zaprzeczać. Wiedział, że fakty są przeciwko niemu. Poinstruowany przez adwokata Gruszkiewicza przedstawił ostatnią rozmowę z umierającym ojcem. Jankieczkie, jak nazywano króla rzezimieszków z Chanajek, czując zbliżającą się śmierć kazał przysiąc synowi, że dokona zemsty.
  Połtyjer opowiedział też, jak to Gorfinkiel, zadając ciosy nożem, wykrzykiwał słowa: To samo czeka całą twoją rodzinę! Rewolwer, z którego strzelał później do ciotki, Połtyjer również otrzymał od umierającego ojca. Wezwani na rozprawę świadkowie, poza poszkodowaną Gorfinkielową, nie mieli wiele do powiedzenia. Nikt nie chciał dostać nożem od chanajkowskich chojraków, koleżków oskarżonego. Niektórzy zmienili nawet swoje wcześniejsze zeznania, złożone w śledztwie.
  Ogólną wesołość na sali wzbudził rzeźnik, którego jatka mieściła się w pobliżu miejsca krwawej wendety. Przewodniczący sądu zwrócił uwagę, że mówi teraz co innego niż u sędziego śledczego. Ten zaś wyjaśnił z powagą, iż właśnie u pana śledczego był niedokładny, ponieważ w dniu przesłuchania nie mógł się skupić z powodu wielkiego zmartwienia. Jak się okazało, zmartwieniem tym była rewizja w jatce świadka i konfiskata mięsa z potajemnego uboju.
   Pod koniec rozprawy obrońca oskarżonego wystąpił z wnioskiem, ażeby jego klienta zbadał psychiatra. Sąd zgodził się na to i dwaj lekarze, biegli sądowi, wzięli Połtyjera w obroty. Niedługo potem ogłosili diagnozę: u oskarżonego brak co prawda oznak choroby psychicznej, jednak śmierć ojca mogła oddziałać na niego ujemnie. Po wypowiedzi lekarzy młody Rozengarten poweselał. Rozprawa zbliżała się do końca. Przyszła kolej na ostatnie wystąpienia prokuratora i obrońcy. Wszyscy wiedzieli z góry co powie prokurator: winien, wymierzyć najsurowszą karę!
  Znacznie bardziej urozmaicona była oracja mecenasa Gruszkiewicza. Powołał się on na haniebne warunki, w jakich przyszło żyć oskarżonemu, jego młody wiek i to, że działał pod wpływem silnego wzruszenia i żalu po zabitym ojcu. Obrońca domagał się zmiany kwalifikacji czynu, a przez to zmniejszenia kary. Po naradzie sędziowie ogłosili wyrok. Połtyjer skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa w stanie wzruszenia.
  Argumenty obrony wzięto więc pod uwagę. Nie chcąc nadużywać wyrozumiałości wymiaru sprawiedliwości, uradowany niskim wyrokiem, młodzian z Chanajek zrezygnował z przysługującej mu apelacji. O dziwo, również prokurator nie zapowiedział odwołania się od wyroku.
  Z wyroku niezbyt rada była tylko Małka Gorfinkielowa. Co prawda, jej prześladowca znalazł się za kratkami, jednak, jak gadano wśród wychodzącej z gmachu sądu publiki, z Ameryki wrócił ponoć starszy syn Rozengartena. Ktoś nawet słyszał, że wyrażał się o ciotce bardzo nieładnie.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 15 września 2017

Shoping po białostocku

 

  Szła jesień 1935 r. Co przezorniejsi już dawno obszyli się w jesionki, zimowe pelisy i nieodzowne przy tych kreacjach wełniane czapki i szaliki. Ale na zapominalskich czekały promocje. Na Lipowej tuż przy Rynku, pod dwójką, miała sklep z wełną i włóczką niejaka Kapłanowa.
  Pewnego listopadowego dnia wywiesiła ona na swoim sklepie ogłoszenie, które wprawiło białostoczan w zdumienie. Wypisała bowiem, że "przy kupnie pokazuje wszystkie gatunki bezpłatnie".
Miejscowi dowcipnisie podchwycili wnet tę myśl zapytując, czy przed tą promocją Kapłanowa kazała płacić za oglądanie towaru. Jeśli tak, to "słuchajcie, słuchajcie. Wielka okazja w sklepie p. Kapłanowej!"
  Równie ekscytujący w nowoczesnym podejściu do handlu był Adolf Krauze. Prowadził on Zakład Elektro-Mechaniczny przy Kilińskiego 6, w budynku stojącym w podwórzu za pałacykiem gościnnym. Otóż tenże Krauze w listopadzie 1935 r. wprowadził do Białegostoku światowo brzmiący "shoping". Zdziwionym mieszkańcom tłumaczył, że "wielkie magazyny New Yorku wyznaczają pewne godziny trzy razy w tygodniu na tak zwany shoping - na zwiedzanie i oglądanie towarów bez obowiązku kupna". W tych to godzinach sprzedaż była wstrzymywana, a ekspedienci tylko pokazywali i demonstrowali towar zdejmowany z półek.
  Nic Krauze nie wspominał o stoiskach monopolowych. Czy tam też wprowadzano nowoczesne metody promocji? Sam sprzedawał radioodbiorniki. Na inaugurację białostockiego shopingu sprowadził partię najnowszych modeli aparatów Telefunkena - Ambasador i Specjal. U Krauzego hasłem reklamowym było "Radjonabywcy! W imię własnego interesu powinniście wypróbować szereg aparatów". No i interes się kręcił.
 

  Na jeszcze lepszy pomysł wpadł Izrael Fajgin. Na upalne lato 1936 r. wyszykował lodonośny samochód anonsowany też jako "Lodo-car". Wziął Fajgin półciężarówkę Berliet. Na platformie urządził coś w rodzaju budki z lodami. Miała kolorowe szyby i umieszczony po obu stronach napis:"Lody maszynowe i napoje chłodzące". Zamysłem Fajgina, oprócz krążenia po centrum miasta, było dostarczanie "słodkich, a chłodzących specjałów" na plaże w Jurowcach i na Dojlidach, do Zwierzyńca i do popularnych podmiejskich letnisk. Białostoczanie z miejsca zaakceptowali ten sposób sprzedaży. Szczególną popularnością cieszyły się "prasowane lody w opakowaniu papierowym".
  Pojawienie się tego kolorowego samochodu na ulicach Białegostoku wzbudzało "zrozumiałą sensację i skupiało dookoła siebie chmary gapowiczów". Zawistnie na taką konkurencję na kółkach patrzyli właściciele sklepów. A było o co się bić. Jak obliczono, mieszkańcy Białegostoku w upalne dni wypijali 4 tysiące litrów rozmaitych napoi chłodzących i zjadali 2 tysiące porcji lodów.
  Ale prawdziwa sensacja w marketingu dopiero miała nadejść. Wiosną 1936 r. Białystok obiegła wiadomość, że "wkrótce ma powstać magazyn typu tzw. a prix uniques". Niezorientowanym w światowych trendach tłumaczono, że w sklepach takowych wszystkie towary są "po cenie jednolitej". Czyli to, co i dziś, takie "wszystko po 5 zł". Ale 75 lat temu ta nowość szokowała białostoczan.
  Pisano, że "system ten został rozwinięty do maximum w Ameryce, gdzie słynne Woolworth posiadają tysiące filii, w Anglii Max i Spencer, w Niemczech Ka-We-De, w Paryżu i na Riwierze". Ale pomimo tych światowych rekomendacji żywione były pewne obawy, że w Białymstoku "magazyn taki prawdopodobnie od razu zbankrutuje".


Andrzej Lechowski

środa, 13 września 2017

Pewnego razu na Piaskach

 

  Nie ma wątpliwości, że przedwojenna i powojenna Mazowiecka, to były Piaski. No, może nie cała Mazowiecka, ale na pewno odcinek od ul. Wesołej po Sienny Rynek i Piękną, z przyległymi uliczkami. Oryginały rodziły się tu na kamieniu, wiele firm wspomina się do dziś, przetrwała pamięć o specyficznych zajęciach i zwyczajach.
  Na posiłki do restauracji Cutra i do Staromiejskiej. Były tam i sale z wyszynkiem, raj dla spragnionych, ale nie moczymordów. Podpiwszych w rejonie rynku nie brakowało, potajemek także (przykładowy adres: róg Mazowieckiej i Sportowej, dawnej Malinowskiego), pijakami jednak gardzono, i ci o tym wiedzieli. A całkiem smacznie, tanio i ujutnie (przytulnie) można było zjeść także u pani Czołpińskiej na rogu Targowej, czyli przedwojennej Rabińskiej ("żywiło się tu pół Białegostoku"), lub "Pod kogutem" (flaczki i pyzy palce lizać).
  Istnieje teoria, że pijaków było wówczas dlatego mniej, bo zakąszali obficie i dopiero w PRL zaczęło się z bidy picie pod trzęsące się nóżki (galaretkę), lub wymokłego śledzika, a luksusem od święta był inwalida, czyli tatar z jednym jajkiem.  
  Z kroniki szkolnej. Pora obiadowa nie przeszkadzała chłopakom w ulubionych grach, nade wszystko klipie i palancie. Jak zabrakło szmacianki, to i banierka (na ten przykład puszka po konserwie) mogła udawać piłkę. Budżet udawało się niekiedy podreperować przy odbijaniu monet od ściany, na szponki. Co grzeczniejsze dziewczątka grały w tym czasie w klasy, kukły cieszyły siusiumajtki.
  Atrakcją, o której wspominano latami, była beczka strachu, montowana w rejonie obecnego Centralu , magik jeździł motorem (motocyklem) po ścianach tejże beczki. A propos żulików...jak zawiesili ją na płocie, ale nie ma o to urazu. "Żywe byli", dla swoich niegroźni, gorzej jak trafił się kawaler z innej dzielnicy. Na te odległe mówili z wyższością - za przeproszeniem - wysranki.

 
  Dniem wyjątkowym w kalendarzach mieszkających na Piaskach był oczywiście czwartek. Na Sienny Rynek ciągnęły od rana tabory ze wsi spod białostockich i lud miejski. Konie ustawiono łbami do zamontowanych rur, a każdy z nich musiał mieć założony worek z obrokiem, by przeżuwał owies, a nie gryzł klientów. Ci zaś wybierali, marudzili, przekomarzali się, bo taki obowiązywał styl. O targach i świętojańskim jarmarku pisano wiele, więc tylko dodam z lat powojennych postać pana, niegroźnego hazardzisty, z walizką raczków (cukierków!) i waluciarzy z "Kurym" na czele. Największe transakcje dolarowe ponoć zawierano w szalecie stojącym na środku rynku, bo tu było najbezpieczniej, choć woniało.
  Paniom z rejonu Mazowieckiej czas płynął na przyrządzaniu jadła (poznałem przepis na zupę dziadkowską, o paradoksie z szynką), doglądaniu kapusty kiszonej i ogórków, stojących w beczuszkach (antałkach) w piwniczce pod podłogą oraz wędlin zrobionych przez pana Czeszela, zawieszonych w miejscu suchym, ciemnawym, w miarę chłodnym i na tyle wysoko, by wolniej ich ubywało.
  Prania trwały i po trzy dni, w balejach (baliach), z tarami. Magiel znajdował się blisko, bo przy Targowej, tam dokonywał się przegląd najnowszych wiadomości ze świata i zza ściany, czyli od sąsiadów. Im głośniej i częściej się kłócili, tym serwis był bogatszy.
  Piaski miały też własną gręplarnię i wytwórnię oranżady, młyn Magnuszewskich, sporo sklepów, warsztatów, golibrodów, dwie szkoły, w tym sławetną nr 11 i nieco zapomnianą, powojenną nr 6. To zajdźmy jeszcze na posesję Sienny Rynek 7. Tu królowali Lucyna i Henryk Zalescy, którzy wzorowo dbali o porządek. W kamienicy (po wojnie czynszowej) od frontu na parterze mieścił się komis i dwa mieszkania, a pozostałe "apartamenty" znajdowały się na piętrze i poddaszu. Każde mieszkanie miało zlew żeliwny z wodą, a od 1955 r. już nie trzeba było biegać do wychodka. Do wyposażenia należały także: piece kaflowe - niektóre z dochówkami (nie mylić z duchówkami), płyty (kuchnie) - w części z okapami, balkony.
  Był jeszcze dom drewniany, odgrodzony wysokim płotem od ul. Sportowej. Na wspólnym podwórzu leżał bruk, stały chlewiki i altana opleciona winoroślą, rosła dorodna jabłoń. Miło było popatrzeć, jak pod wieczór schodzili się tu sąsiedzi, by odzipnąć po trudach. Na fotelu pod jabłonką bujała się babcia Antonina. Wyglądała z daleka jak duża lalka, w czepeczku z koronkami na głowie, w trzewiczkach zapinanych na guziki. Zawsze pogodna, roześmiana. Któregoś dnia wyjawiła  bardzo ważną tajemnicę: ty teraz nie zrozumiesz, ale zapamiętaj słonko, że trzeba tak żyć, by móc na starość się uśmiechać.


Adam Czesław Dobroński

wtorek, 12 września 2017

Szajka złodziei kolejowych

 

  W  lutym 1924 r. do sprawdzania towarów na stojących na torach składów pociągowych zabrał się kierownik komisariatu kolejowego, Franciszek Pierso.  Doniesienia strażników były wprost porażające.
  Ginęło wszystko. Bezczelność złodziei sięgała nawet takich chwytów, jak poczęstowanie kolejarza w mundurze drogim papierosem, zabawienie rozmową, podczas gdy wspólnicy wynosili z wagonów rozmaite skrzynie i paki, które wędrując z rąk do rąk trafiały na furkę i mknęły w bezpieczne miejsce.
  Pierso zabrał się do śledztwa bardzo profesjonalnie. Obok okradzionego ostatnio składu towarowego pozostały na śniegu ślady stóp. Ciągnęły się one wzdłuż toru, aż do ulicy Grunwaldzkiej, a potem Pokornej. Idąc tym świeżym tropem, policjanci przepytywali napotkane osoby. Niektóre przypomniały sobie, że często spotykały, zawsze dość późną porą, wałęsających się jakby bez celu młodzieńców. Opisane ich sylwetki okazały się znane policyjnym agentom. Silna ekipa mundurowych i po cywilnemu udała się pod ustalone adresy, a to co odkryto w złodziejskich melinach przeszło najśmielsze oczekiwania.
  I tak w chatynce braci Piotra i Józefa Święcickich przy Grunwaldzkiej znaleziono pół worka cukru i kilkadziesiąt kilogramów mięsa wołowego, pochodzącego z ostatniego skoku na torach.
  Jeszcze bardziej udanie wypadła wizyta u Władysława Abramowicza na ul. Pokornej. W przemyślnej skrytce w piwnicy przeszukujący znaleźli dwie, nierozpieczętowane skrzynie z papierosami. Przy dalszym szukaniu znaleziono i inne łupy. Pary butów, pasy wojskowe, karabin francuski oraz rewolwer systemu "Buldog" (atrapa) do złudzenia przypominający prawdziwą broń. Na koniec, w niepozornej szafce odkryto 6 garniturów uszytych z kradzionego materiału. Młodzi złodziejaszkowie zostali aresztowani. Za innymi, ujawnionymi przy okazji złodziejami i paserami policja wszczęła intensywne poszukiwania.

  Przy badaniu już w policyjnym areszcie doszło do ważnego ustalenia. Świadek Gellert, kierownik "Ogniska" kolejowego rozpoznał w Abramowiczu osobnika, który przed rokiem zastąpił mu drogę z rewolwerem w ręku. Było to o około 23. na Szosie Żółtkowskiej. Chciał zabrać portfel, w którym znajdowało się 10 milionów marek. Rabunkowi zapobiegł uzbrojony strażnik kolejowy, który przechodził w pobliżu.
  6 maja 1924 r. w "Dzienniku Białostockim", w rubryce kryminalnej pojawiła się notatka pod dosyć długim tytułem "Szajka złodziei kolejowych przed sądem. Na sprawę stawiło się 11, a jeden zbiegł". Przypomniano w niej o wykryciu przez V komisariat PP grasujących uporczywie amatorów zawartości wagonowych składów, przez co skarb państwa tracił wiele miliardów marek. Orzekającym w tej sprawie był mecenas Sławiński. Złodzieje też nie byli bezbronni. W ich imieniu szukali przesłanek łagodzących tacy znani białostoccy adwokaci, jak: Gdański, Kaczorowski i Otto.
  Sąd przesłuchał kilkunastu świadków. Starał się ustalić rozmiary winy poszczególnych oskarżonych. W końcu, po długiej naradzie orzekł, co następuje: Józef Święcicki, Aleksander Ostapczuk i Antoni Łukaszewicz - 1 rok więzienia i po 40 zł opłat sądowych. Pozostali od 8 do 1 miesiąca na więziennym wikcie. Dwóch uniewinnił. Tylko Piotr Święcicki, który uznał za niestosowne stawać przed wymiarem sprawiedliwości, uniknął, tymczasowo, kary. Rozesłano za nim listy gończe.
  Trzeba przypomnieć, że w tym samym sławetnym roku 1924, policja odkryła "szczurów" kolejowych wśród samych kolejarzy. I znowu popisał się nieustępliwy, jeśli idzie o wizerunek prawa na dworcu, komendant Franciszek Pierso. Prowodyrzy szajki, bracia Jakubowscy, pracujący jako siła fizyczna przy ładowaniu towarów zostali ujęci.

Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 11 września 2017

Śmierć dorożkarza

 

  Pijani przyjezdni na dworcu, aroganccy wojskowi, również pod gazem, wreszcie miejscowa żulia z przedmieść przyczyniali białostockim dorożkarzom dużo kłopotów i powodów do strachu o własne życie.
  Osiemnastego maja 1933 r. dwóch chłopców od krów znalazło zwłoki mężczyzny w dorożkarskim uniformie. Leżały one w zaroślach na siódmym kilometrze szosy Białystok - Zabłudów, na poboczu drogi.
  Na miejsce przybył naczelnik urzędu śledczego komisarz Łabiak, a wraz z nim ekipa doświadczonych wywiadowców. Policję od dawna niepokoił wzrost napadów na dorożkarzy. Tym razem ofiarą zamachu padł Abram Blumsztajn z ulicy Cygańskiej, a powoził dorożką o numerze 141. Zginął od uderzenia tępym narzędziem. W kieszeniach dorożkarskiego płaszcza znaleziono 5 zł, co wykluczało zabójstwo na tle rabunkowym.
  Co zatem się stało? Koledzy widzieli Blumsztajna około drugiej w nocy przed dworcem. Podobno ktoś mu zaproponował jazdę za miasto, ale nie chciał zapłacić z góry. Chyba jednak udało się dojść do porozumienia. Inni dorożkarze zapamiętali, że o trzeciej Blumsztajn wiózł pasażera na tylnym siedzeniu. Policja podejrzewała, że klient nie miał pieniędzy i doszło do kłótni.
  Nie była to pierwsza ofiara śmiertelna, i niestety nie ostatnia. W 1927 r. na szosie między Białymstokiem a Wysokim Stoczkiem znaleziono zwłoki 17-letniego dorożkarza. Następnego roku strzał w tył głowy pozbawił życia Chaima Krukowskiego. W obu przypadkach sprawców wykryto i skazano. Czego chcieli mordercy? Chyba nie pieniędzy, bo dorożkarzom w Białymstoku wiodło się kiepsko. Taki Blumsztajn całe życie jeździł na cudzych dorożkach. Dopiero na 5 lat przed tragiczną śmiercią kupił sobie własną. Mimo to żył bardzo nędznie. Miał na utrzymaniu żonę, pięcioro dzieci, no i oczywiście konie.
  Do października 1923 r. białostoccy dorożkarze wyglądali jak przebierańcy. Każdy nosił odzież jaką chciał, albo raczej na jaką go było stać. Teraz władze miasta wydały polecenie, ażeby każdy dorożkarz miał obowiązkowo granatową liberię oraz okrągłą czapkę z ceraty, bo inaczej straci prawo jazdy. Jakby tego było mało, dorożki podlegały surowym przeglądom. Stanowiły przecież wizytówkę miasta. Sprawdzano oświetlenie, czystość, sprawność techniczną, a za najmniejsze uchybienia policja kropiła solidne mandaty.

  "Dziennik Białostocki" z 1935 r. opisał następującą scenkę z realiów miejskiego życia ulicznego. W kierunku dworca podąża obładowany pakunkami jegomość. - Siadaj pan, podwiozę za 60 groszy - woła jadący obok dorożkarz. Facet nie reaguje, biegnie dalej, choć już ledwo dyszy. - Podwiozę za 30 groszy - prawie prosi dorożkarz. Znowu nic. W ten sposób dorożkarz dojechał na dworzec na pusto. A oto co przytrafiło się Mojżeszowi Pudryckiemu 9 stycznia 1936 r. Wiózł on z restauracji "Perskie Oko" mocno wstawionego sierżanta 42 pułku piechoty, Alojzego Malinowskiego. Kiedy dorożka dotarła na miejsce, pijany sierżant rzucił Pudryckiemu 50 groszy i wysiadł. Ten zaczął się domagać jeszcze 30 groszy. Malinowski tylko odburknął i poszedł w kierunku domu. Pudrycki ruszył za wojskowym z batem w ręku. No i nastąpiła kolejna tragedia. Trzy strzały pozbawiły życia dorożkarza.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 10 września 2017

Kronika Białostocka


Deweloper fałszował pieniądze

 

  Salomon Janielew, właściciel firmy budowlano-remontowej, lepiej był znany pod ksywą Rudy. Jego robotnicy budowali domki , klecili jakieś mury.Tymczasem on zajmował się fałszowaniem dolarów.
  Sprawa się rypła w drugiej połowie 1924 r. Oto jeden z sezonowych murarzy, niejaki Berko Lew, o niezbyt imponującym przydomku "Koza", szperając w szopie Janielewa przy Częstochowskiej, trafił na skrytkę na dnie beczki, a w niej na paczkę 20-dolarowych banknotów. Radość była krótka. Pieniądze okazały się fałszywe. Mimo to "Koza" postanowił ze znalezionych dolarów skorzystać.
  W melinie przy Cichej przegrał szybko kilka 20-dolarówek do kumpla po fachu Borucha Lichcera. Ten, świadom trefności wygranej, nie przejął się tym zbytnio. Puścił zdobytą walutę dalej. Pomagała mu w tym małżonka Liza. Również Judes Lew, żona Berka, obdarowana przez męża kupką zielonych puściła się w wir zakupów. Żeby było prędzej połowica "Kozy" dobrała sobie do towarzystwa Abrama Gorfinkiela, pokątnego handlarza staroci z Rynku Siennego.
  Wraz z nim odwiedzała sklepiki i składy, zamawiając wszystko co wpadło jej w oko. Sam Berko Lew także nie próżnował. Odrzucił w kąt kielnię i młotek i zajął się beztroską degustacją alkoholi, wędrując od knajpy do knajpy po całych Chanajkach i okolicy.
  Salomon Janielew, który szybko się zorientował w swojej stracie, odwiedził Kozę w domu i kategorycznie zażądał zwrotu dolarów. Wystraszony Berko Lew, chociaż bojąc się dintojry chanajkowskich rzezimieszków, uparcie twierdził, że nie ma już ani jednego banknotu. Część rozdał znajomym, a resztę po prostu spalił. Janielew nie bardzo w to wierzył, ale "Koza" szedł w zaparte. Przed dalszym ciągiem sporu pomiędzy "Rudym" a "Kozą" tego ostatniego uchroniła policja.

  W styczniu 1925 r. bowiem, kierownik I komisariatu Jarnicki, a nieco później nieustraszony tropiciel przekręctw dolarowych na dworcu, Franciszek Pierso, trafili na ślad fałszerskiej afery. Idąc po nitce do kłębka, od ujawnionych podróbek dolarów do ich kolporterów, szybko przeprowadzili rewizję, konfiskaty i w końcu aresztowania. Pod klucz trafiły małżeństwa Lwów i Lichcerów, Abram Gorfinkiel, no i oczywiście, głoszący swoją niewinność , bardzo wzburzony Salomon Janielew. Śledztwo miało trwać jeszcze kilka miesięcy.
  W październiku 1926 r. sąd okręgowy pod przewodnictwem sędziego R. Moszyńskiego i przy udziale prokuratora K. Wolisza rozpoczął pierwszą sesję w powyższej sprawie. Oskarżeni mieli odpowiadać z art. 427 i 430 kodeksu karnego za usiłowanie puszczenia w obieg fałszywych dolarów.
  Obrony podjęli się z urzędu znani białostoccy adwokaci: Otto, Gruszkiewicz i Gdański. Ogłoszony wyrok był surowy. Berko Lew i Boruch Lichcer zarobili po 4 lata ciężkiego więzienia, Abram Gorfinkiel 2,5 roku, zaś Judes Lew, ona "Kozy" rok pobytu za kratkami.
  I tylko główny twórca procederu z fałszowaniem dolarów "Rudy" Janielew został uniewinniony. Sąd uwierzył, że on sam padł ofiarą oszustów, którzy zapłacili mu podrobionymi pieniędzmi. Jak się wkrótce okaże, owa wiara zostanie mocno nadwyrężona, kiedy Salomon Janielew zasiądzie ponownie na ławie oskarżonych.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 9 września 2017

Atak bombowy na Białystok

 
 
  Było pogodne niedzielne popołudnie, 24 czerwca 1923 roku. O tej porze, po Lipowej zawsze przechadzał się tłumek białostoczan. Kilka minut po 17 nagle na ulicy zaroiło się od policji i wojska. Momentalnie wśród przechodniów rozniosła się zatrważająca wieść. W podwórzu Powiatowej Komendy Uzupełnień, mieszczącej się w stylowej kamieniczce ozdobionej kariatydami, znaleziono bombę. Była "wielkich rozmiarów" i na szczęście "z niewyjaśnionych przyczyn, pomimo wszelkich przygotowań do wybuchu nie eksplodowała".
  Przybyli na miejsce starosta i komendant policji zarządzili ostrożne przewiezienie bomby do "miejscowego arsenału artylerii". Zebrany wokół tłum jeszcze długo rozprawiał, co by to mogło się stać, gdyby bomba jednak wybuchła. Po kilku dniach białostoczan zelektryzowała wieść, że tej samej niedzieli, podobną bombę znaleziono w PKU w Częstochowie. Ciekawe. Pomimo wysiłków policji nie udało się schwytać sprawców zamachu.
  Całkiem inna pirotechniczna historia zdarzyła się w styczniu 1924 roku. W cieszącym się doskonałą opinią gimnazjum Druskina, które znajdowało się przy ulicy Szlacheckiej, w jednej z sal prowadzona była lekcja. Początkowa wersja głosiła, że była to fizyka. Później okazało się, że był to "gabinet fizykalny", ale lekcja była z chemii. Mniejsza o to. Był wieczór.
Nauczyciel, profesor Friede postanowił zademonstrować uczniom jedno z chemicznych doświadczeń. Zgromadzeni wokół katedry chłopcy z uwagą obserwowali jak chemik skrzętnie miesza wysypywane ze szklanych słoi substancje. Już miał się zbliżać do końca eksperymentu, gdy w pewnym momencie nastąpił silny wybuch.
  "Eksplozja gazów była tak wielka, że szyby w oknach gabinetu wypadły z ram, a przyrządy leżące na stole zostały rozrzucone po całej sali". Kłęby dymu "pogrążyły oszołomionych uczniów w jakieś przedpiekle, z którego szukali ucieczki w panicznym popłochu". Jeden z chłopców, Amiel, został dotkliwie poparzony. Groziła mu nawet utrata wzroku. Tylko dzięki natychmiastowej interwencji znakomitego białostockiego okulisty, doktora Borysa Pinesa, nie został okaleczony na całe życie.
  Dyrektor szkoły W. Oszkowski próbował zbagatelizować całe zajście. Tłumaczył, że to było więcej strachu niż zagrożenia, i że Amielowi nic poważnego się nie stało. W wydanym oświadczeniu stwierdził nawet, że w szkole nie prowadzono żadnych doświadczeń z gazami, więc jak mogły one wybuchnąć. Tak pogrążając się w kompromitujących go tłumaczeniach, dyrektor utwierdził tylko zainteresowanych, że groziło im ogromne niebezpieczeństwo.
  Ale prawdziwe bombardowanie urządził w Białymstoku Franciszek Gilewski. Był ślusarzem. Zakład swój miał przy Dąbrowskiego 2, w podwórzu. W czwartek 17 czerwca 1926 roku przywieziono mu 5 dużych beczek wykonanych z ocynkowanej blachy. Były one własnością Monopolu Spirytusowego i wymagały pilnej naprawy. Były dziurawe.
  Następnego dnia Gilewski od rana zabrał się za monopolowe beczki. "Zaczął nagrzewać je w celu lutowania dziur przy pomocy tak zwanego Schweitz aparatu". Nie pomyślał przy tym, że w beczkach mogą być jeszcze resztki spirytusu. Te pod wpływem temperatury zamieniły się w gaz, który w miarę podgrzewania wybuchł. Najpierw znienacka wybuchła pierwsza beczka. Rozerwało ją tak nieszczęśliwie, że jej kawałki raniły znajdującą się w zakładzie dziewiętnastoletnią dziewczynę.
  Zanim ktokolwiek zorientował się co się dzieje, to eksplodowała druga beczka. W niej gazy wyrwały denko, a reszta cylindra niczym rakieta z ogromną prędkością pofrunęła w niebo. Przeleciała ponad piętrowa kamienicą i wyrżnęła w sam środek podwórza Powiatowej Komendy Uzupełnień przy Lipowej. Cudem, w ostatnim momencie, Gilewski zdążył drągiem zepchnąć z ognia trzy następne beczki, które już szykowały się do dalszego ostrzału okolicy.
  Szlachecka, Dąbrowskiego, Lipowa, to wszystko o rzut beretem. Czyżby to był taki białostocki bombowy trójkąt bermudzki.

Andrzej Lechowski

piątek, 8 września 2017

Sodówkowa prohibicja

 

  Hitem lat międzywojennych była woda sodowa i lemoniada. Z wodą sodową wiązała się sprawa polityczna. No nie w tym sensie, żebym opisywał komu uderzyła ona do głowy, o tym można przeczytać na innych stronach. Polityką było też to, w jakich godzinach można było sodówkę sprzedawać.Godziny otwarcia sklepów regulowały przepisy, wedle których o 19. z handlem był tak zwany szlus.
  Latem specjalną ustawą -o wodzie sodowej- ustalono, że budki z sodówką mogą być otwarte aż do godziny 23. Tyle, że w Białymstoku w tamtych latach nie było takich budek. Sklepikarze i producenci wody sodowej poczuli się pokrzywdzeni. Rej wśród nich wodził Mosze Jabłoński, właściciel wytwórni na Wilczej 7. Ta nieistniejąca już uliczka prowadziła przez dzisiejsze podwórze na zapleczu hotelu Cristal. Tak więc u Jabłońskiego zebrała się delegacja zainteresowanych.
  Postanowiono podjąć sodową interwencję u miejscowego posła. Ten obiecał, że w sprawie sodówki odbędzie konferencję w Warszawie. Rozpoczął od MSW. Z sukcesem. Idąc za ciosem ruszył do ministra przemysłu i handlu i ministra skarbu, u których też zdrowy rozsądek wziął górę nad wodą sodową. Już zdawało się, że białostoczanie będą mogli pić świeżą sodówkę przed zaśnięciem, gdy nieoczekiwanie minister pracy i opieki społecznej stwierdził kategorycznie, "że nie można sklepikarzom zezwalać na dłuższy handel".

  Cóż było robić. Pozostawało jedynie być przezornym i pamiętając, że w Białymstoku po 19. panowała sodówkowa prohibicja, kupić wodę zawczasu. Dopiero po 1930 r. na ulicach pojawiły się budki z wodą sodową. Sklepikarze nadal sarkali, lecz stracili ważnego sprzymierzeńca - producentów. Tym było wszystko jedno komu, byle sprzedać. Ale i producentom dobrano się do skóry za stan sanitarny wytwórni. Oględnie rzecz ujmując to nawet nie był stan.
  Tymczasem w 1937 r. wprowadzono przepisy, podług których "napełnianie balonów i syfonów wodą sodową, winno odbywać się w wytwórniach posiadających osobne pomieszczenia do mycia i płukania tych naczyń". Na producentów padł blady strach. Co tu mówić o urządzeniach do mycia naczyń napełnianych wodą sodową, kiedy nawet oddzielnych pomieszczeń w tych lichych fabryczkach nie było.
 

  W tym też samym 1937 r., przygotowując się do letniego sezonu, w "niektórych sodowiarniach" zamontowano nowe aparaty, które umożliwiały picie napoju na miejscu. Co sprytniejsi właściciele, chcąc ominąć przepisy przerabiali więc te swoje aparaty tak, że niby tylko mogły one napełniać butelki, ale z ukrytego kranika szedł balon za balonem. Że brudne? A od czego brudne, od wody sodowej? Ta wlana do żołądka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A ta w głowie? Ta nawet powinna być brudna!
  Zgoła inne kłopoty miała Chana Rozenblum, właścicielka sklepu spożywczego z Sienkiewicza 28. Poszło o lemoniadę, albo raczej o to, co z tej lemoniady wynikło. W upalną sobotę, 14 lipca 1923 r. do jej sklepu weszła młoda wieśniaczka. Kobieta poprosiła o butelkę lemoniady. Wypiła ją duszkiem, po czym zwróciła się do sprzedawczyni z prośbą, czy nie mogłaby zostawić na pewien czas walizki, z którą nie chce się nosić po mieście. Rozenblum zgodziła się. Minęło kilka kwadransów, gdy wieśniaczka pojawiła się w sklepie po walizkę. Wzięła ją, podziękowała i wyszła.
   Po chwili wpadła z powrotem krzycząc: "Gdzie są moje dokumenty? Zrobiło się zamieszanie. Na komisariacie policji, do którego zaprowadzono obie kobiety "pretensje poszkodowanej jeszcze się zwiększyły". Przypomniała ona sobie, że oprócz dokumentów miała w walizce bilet okrętowy do Nowego Jorku i 85 tysięcy marek. Była więc to z pewnością najdroższa w dziejach Białegostoku butelka lemoniady.

Andrzej Lechowski

czwartek, 7 września 2017

Skok na kasę

 

  Nastawały dni żydowskiego święta Pesach, zbliżone w czasie, chociaż dłuższe od chrześcijańskiej Wielkanocy. Była to wymarzona pora dla złodziejaszków. Odczuł to Josel Gelberg, który po 20 latach nieobecności wrócił z Nowego Jorku.
  Gelberg przywiózł ze Stanów spory plik dolarów i swój kapitalik chciał zainwestować w jakiś pewny i dochodowy interes.   Pierwsza jednak była sprawa kupna domu. Sentyment kazał mu szukać lokum w Chanajkach, dzielnicy swego biednego dzieciństwa i ubogiej młodości. Wybór padł na świeżo pomalowany domek, za wysokim parkanem na ul. Pieszej 2. Taka transakcja nie mogła ujść uwadze miejscowych opryszków.
  Jako pierwszy do akcji ruszył Szmul Gorfinkiel.Ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczęli obserwować Gelberga. Doszli do wniosku, że ma on jeszcze sporo gotówki, którą nosi przy sobie. Najpierw Gorfinkiel zaczął proponować Gelbergowi różne interesy. Nic nie wskórał. Właściciel wypchanego portfela był ostrożny w rozmowach z podejrzanym, według niego osobnikiem. Przestępcom pozostała tylko kradzież.
 
Do skoku przygotowali się starannie. W kwietniowy wieczór 1927 r., kiedy trwały już dni żydowskiej Paschy, Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W domu starannie zamknął drzwi na klucz, po czym zaczął rozbierać się do snu. Nagle - gdzieś między kamizelką a spodniami poczuł się słabo i wpół przytomny osunął się na podłogę. Usłyszał w pokoju męskie głosy, ktoś przytknął mu do nosa cuchnącą szmatę i Gelberg stracił resztki świadomości.
  Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie zauważył braki w garderobie. Zniknęła kamizelka, a z nią tysiąc ukrytych dolarów i złoty zegarek z dewizką. Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga wydział śledczy przysłał na Pieszą swoich agentów. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia był chloroform sprytnie rozpylony przez otwór w drzwiach.
  Zaczęły się poszukiwania sprawców pomysłowego napadu. Pomimo dużych starań dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, Gelberg szukał swoich prześladowców też na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach i na początku stycznia, w piwiarni przy ul. Krakowskiej, usłyszał przypadkowe zdanie, że "Amerykańca dziobnął Kokoszkie z Orlańskiej".
Powiadomiona o tym policja miała już z górki. Bez kłopotów ustalono, że przezwisko należy do Szmula Gorfinkiela. Gelberg po obejrzeniu fotografii "Kokoszkie" w albumie przestępców, rozpoznał w nim osobnika proponującego mu parokrotnie różne spółki. Wskazał na niego też przy bezpośredniej konfrontacji.
  Sędzia śledczy odesłał "Kokoszkie" do aresztu. Do akcji ruszył wspólnik Gorfinkiela - Pener. Próbował parokrotnie zastraszyć Gelberga. Małka, żona złodzieja, starała się namówić poszkodowanego na sąd rabina. To też nic nie dało. Ostatnim argumentem chanajkowskiej hewry było pobicie upartego Gelberga.
  Ostatecznie w sierpniu 1928 r. sprawa znalazła się przed sądem okręgowym. Niepoprawny "Kokoszkie" zainkasował swój kolejny wyrok - dwa lata.

Włodzimierz Jarmolik

środa, 6 września 2017

Kronika Białostocka - Białystok jaki pamiętamy


Kokaina bez recepty

 

W 1922 roku władze Białegostoku zakazały aptekom sprzedaży bez recepty kokainy . Miejscowi narkomani jakoś sobie radzili. Fałszerstwem lub przekupstwem potrafili zaspokoić swój nałóg. Aż wybuchła afera.
  W międzywojennej Polsce sięganie po iluzje narkotyczne nie było masowym zjawiskiem. Proceder oczywiście istniał. Opium, kokaina czy morfina pojawiały się w sferach artystycznych, wojskowych, urzędniczych albo lekarskich jako zastępnik i tak nie zastąpionej gorzałki. Narkotyki miały rzecz jasna swoją cenę. Sprowadzane w latach 30. głównie z Niemiec (Hamburg) do Gdańska, a później do Warszawy - kosztowały około 8 tys. zł za kilogram. Bezpośredni użytkownicy musieli płacić 10 złotych za gram białego proszku. Chyba, że ten i ów postarał się o receptę od zaprzyjaźnionego lekarza.

  Prasa białostocka z owego czasu pisała często o aptekarskich wyłudzaczach. Głośna afera miała miejsce w 1936 roku. Policja zaczęła otrzymywać donosy, że w Ubezpieczalni Społecznej nad wyraz dużo zużywa się morfiny.
  Wszystkie ślady prowadziły do Marty Michalskiej, sekretarki naczelnego lekarza. Ta młoda osóbka znana była z nieprzyjemnego charakteru, personel jej nie lubił, ale czuł respekt, w końcu była to prawa ręka szefa, czyli dr. Jana Szymańskiego. Agentów śledczych zastanowił fakt, że Szymański wystawia na nazwisko swojej sekretarki dużo recept na morfinę. Trwało to już tak długo, że w końcu musiało się wydać.
 

  Co się okazało - naczelny lekarz i jego sekretarka byli zatwardziałymi narkomanami. Gdy spostrzegli, że wypisywanie recept na jedno nazwisko zaczyna budzić podejrzenie, wyłudzali recepty od innych lekarzy, bądź po prostu kradli. Michalska obchodziła rejonowe placówki Ubezpieczalni i wyjmowała morfinę z podręcznych apteczek. Dyżurujące pielęgniarki bały się cokolwiek powiedzieć. Wszechwładna sekretarka wzbudzała w nich paniczny strach. Zdarzało się i tak, że lekarz wezwany do nagłego przypadku nie znajdował w apteczce środka przeciwbólowego. Kiedy dwojgu narkomanów zaczął palić się grunt pod nogami, postanowili wyjechać do Częstochowy. Zanim jednak doszło do przeprowadzki, dr Szymański trafił do aresztu.
  Rok później Białystok miał kolejną, narkotykową aferę. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiadło 13 osób. Pozew brzmiał - wyrób i sprzedaż środków odurzających. Winowajcami byli okoliczni farmaceuci i felczerzy.
  Sprawa rozpoczęła się od rewizji w mieszkaniu Floriana Godlewskiego, właściciela apteki w Wasilkowie. W jego domu przy ul. Mazowieckiej wykryto nielegalne laboratorium i hurtowy skład materiałów aptecznych. Były to przede wszystkim środki odurzające i pigułki przeciwbólowe. Akt oskarżenia zarzucił Godlewskiemu wytwarzanie specyfików o charakterze narkotycznym i ich rozpowszechnianie za pośrednictwem właścicieli aptek.
  Oskarżenie było poważne, jednak sądowi zabrakło zdecydowanych argumentów prawnych. 12 aresztowanych zostało więc uniewinnionych, zaś Godlewskiemu sąd polecił zapłacić 500 zł grzywny za niezarejestrowany skład medyczny i brak książki rozchodów.
  Przy okazji procesu wyszło, że Wojewódzki Inspektor Farmacji wiedział o dodatkowym zajęciu Godlewskiego, a nawet miał udział w jego interesie.

Włodzimierz Jarmolik