środa, 27 lutego 2019

Tadeusz Barucki, architekt wspomina Białystok

 

    Tadeusz Barucki to znany polski architekt. Nam opowiada o dzieciństwie spędzonym w przedwojennym Białymstoku. O chodzeniu do kina w hotelu Ritz, obserwowaniu budowy kościoła św. Rocha.
 Tadeusz Barucki urodził się w Białymstoku w 1922 roku. Był jedynakiem. Mieszkał z rodzicami na Bojarach. Najpierw w domu przy ul. Modlińskiej, później przy Poprzecznej, a później w kamienicy przy ul. Warszawskiej niedaleko skrzyżowania z Monopolową, czyli dzisiejszą św. Wojciecha.
 - Tuż przed moim i mojej mamy wyjazdem z Białegostoku wróciliśmy jednak do domu przy ul. Modlińskiej. Miałem wtedy 12 lat - wspomina pan Tadeusz.
 Jego ojcem był, powszechnie znany w międzywojniu, Leon Barucki.
- Był nauczycielem geografii w Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta, gdzie ja też się zresztą uczyłem. Po latach niektórzy się ze mnie śmiali, że po ojcu mam to, że lubię się włóczyć po świecie. Ojciec - geograf, syn - podróżnik - śmieje się Tadeusz Barucki.
 Na lekcjach geografii nie miał łatwo. - Ojciec przepytywał mnie szczególnie dokładnie. Musiałem więc być bez skazy. Na szczęście lubiłem geografię - mówi pan Tadeusz.
Białostoczanie znali jego ojca przede wszystkim z tego, że udzielał się społecznie jako mistrz ceremonii podczas różnego rodzaju uroczystości patriotycznych, defilad, kongresów. - Nosił zawsze długie sznurowane buty i... kubraczek. A był, jak to się mówi, panem z brzuszkiem. W szopce świątecznej - przedstawiającej znanych obywateli miasta - zyskał nawet własną kukiełkę z przydomkiem Boruta-Defiladowicz - śmieje się Tadeusz Barucki.
 Wspomina też matkę Zofię Barucką, która również była nauczycielką. - Tyle że już emerytowaną. Zajmowała się prowadzeniem domu. W 1934 roku wyjechałem z nią z Białegostoku do Sanoka, gdzie mieszkała jej rodzina. Ojciec jeszcze przez rok czy dwa przebywał w Białymstoku, bo miał przechodzić na emeryturę. Później do na dołączył - mówi pan Tadeusz.
 Rodzina wyjechała z Białegostoku ze względu na zły stan zdrowia syna. - Zachorowałem na bardzo ciężkie zapalenie płuc. A warunki życia w Białymstoku nie były łatwe. Nad miastem wisiał fetor, który dawał oprawę do nie najlepszej scenerii. Dzisiejsi mieszkańcy Białegostoku pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale w pierwszych latach II RP było to jeszcze bardzo zabiedzone miasto. Widać było zaniedbania jeszcze z czasów zaborów - opowiada Barucki.
 Wspomina, że ogromnym problemem był zwłaszcza brak kanalizacji, więc wszędzie czuło się nieprzyjemny zapach.
 - Pamiętam, że gdy wracaliśmy z wakacji z Karpat, gdzie oddychaliśmy świeżym powietrzem, to już od dworca kolejowego witała nas fala „ładnego” zapachu. Stąd też w związku z moją chorobą rodzice zadecydowali, że trzeba mnie przenieść gdzieś, gdzie będzie lepsze powietrze - wspomina pan Tadeusz.
 Według niego, miasto zaczęło się zmieniać dopiero na początku lat 30., wraz z nastaniem wojewody Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego.
 - Zaczęła się wtedy przebudowa śródmieścia na czele z utworzeniem Plant, czyli parku miejskiego z prawdziwego zdarzenia. Wokół Plant rozpoczęła się budowa nowoczesnej dzielnicy. Powstały gmachy dzisiejszych sądów przy ul. Mickiewicza, a także wille urzędnicze przy ul. Świętojańskiej. Pamiętam też początek budowy wyjątkowego obiektu w skali ogólnopolskiej, czyli kościoła św. Rocha. Kiedy zaczęły się wykopy pod inwestycję, chadzałem niedaleko w odwiedziny do kolegi z gimnazjum, który później zresztą zdobywał Monte Cassino - mówi Barucki.
 Ze śródmieścia najbardziej zapamiętał dzielnicę żydowska, czyli Chanajki oraz oryginalny ratusz. - Białostoczanie pewnie o tym wiedzą, ale obecny ratusz jest wynikiem powojennej odbudowy. Oryginał rozebrali Sowieci w 1940 roku - przypomina nasz rozmówca.
 Chwali też - jak mówi - względnie dobrze utrzymane wtedy Bojary. - Zresztą do dziś stanowią one doskonały przykład drewnianej architektury w środku miasta - podkreśla.
 - Największą atrakcją dla mnie, jako chłopca, były białostockie kina, do których namiętnie chodziłem. Pamiętam chociażby kino Modern i kino Polonia przy ul. Lipowej. To ostatnie grało - jak się wtedy mówiło - filmy klasy C, czyli filmy kowbojskie, które uwielbiałem. Bilety kosztowały tylko 25 groszy. Inna rzecz, że opowiadano, że ponoć podczas seansów po widowni biegały szczury. Na szczęście mi się nic takiego nie przytrafiło - śmieje się pan Tadeusz.
 Wspomina, że najbardziej luksusowym kinem było to działające w słynnym hotelu Ritz. - To było kino dla dorosłych. Gdy przed wyświetlaniem filmów odbywały się tam rewie na żywo, młodzież nie mogła wejść na salę - wspomina Barucki.
 Mówił, że chodził też na koncerty do teatru Palace mieszczącego się na zapleczu Pałacyku Gościnnego. - W pamięci mam jeszcze... łabędzia. Otóż przed pójściem do gimnazjum nie uczęszczałem jak większość rówieśników do szkoły powszechnej, ale do tzw. niższego gimnazjum, które mieściło się przy ul. Warszawskiej. Pamiętam, że zawsze przystawałem na rogu Warszawskiej i Pałacowej, by podziwiać łabędzia, który stał w witrynie istniejącej tam apteki - wspomina Barucki.

Opowiada też o zróżnicowaniu narodowościowym ówczesnego Białegostoku. - W naszym gimnazjum kolegów Żydów było stosunkowo mało, bo większość chodziła do szkół hebrajskich. Zapamiętałem jednego. Był słusznej budowy, na nazwisko miał Rajgrodzki. Mniejszość niemiecką reprezentował zaś Schulz - syn wędliniarza, który mieszkał naprzeciwko kirchy ewangelickiej przy ul. Warszawskiej (dziś kościół św. Wojciecha - przyp. red.) - mówi nasz rozmówca.
 Tadeusz Barucki maturę pisał w Sanoku. II wojna światowa zastała go w Warszawie. Złożył papiery na politechnikę. Studia miał zacząć w październiku 1939 roku. Zamiast tego trafił do artylerii przeciwlotniczej, ale to już inna historia.

Tomasz Mikulicz



poniedziałek, 25 lutego 2019

Ul. Sienkiewicza 15. Tu była siedziba gestapo

 

    W latach poprzedzających wybuch wojny białostoczanie wiele razy spotkali się z niemiecką butą i agresją.
  Już od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. W mieście wywoływano skandaliczne występki.  Pierwszego września 1939 roku wojnę białostoczanom zwiastowały przelatujące nad miastem niemieckie samoloty. Nie wywołały paniki. Mieszkańcy zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że wybuch wojny jest nieunikniony.
  Już 25 sierpnia ukazała się w mieście odezwa podpisana przez prezydenta Białegostoku Seweryna Nowakowskiego. Zwracał się on do mieszkańców z apelem "w obliczu wydarzeń, których jesteśmy świadkami", aby bezzwłocznie podjąć przygotowanie miasta na wypadek wojny.  Do kopania schronów Apelując o spokój stwierdzał, że "należy natychmiast przystąpić do budowy schronów, które już dziś muszą być rozpoczęte w różnych punktach miasta".
  I dalej Nowakowski apelował: "Obywatele! Wzywamy wszystkich zdolnych do dźwignięcia łopaty do natychmiastowego stawienia się w Biurze Werbunkowym przy ul. Marszałka Piłsudskiego (Lipowa) 54". Gwoli porządku dodano, że "łopatę należy przynieść ze sobą, skąd ochotnicy skierowani będą na wyznaczone punkty do pracy przy kopaniu schronów".
  Jednocześnie apelowano do mieszkańców Białegostoku, aby zaczęli robić zapasy żywności. Proszono jednak o zachowanie rozsądku. Zapasy powinny zabezpieczyć potrzeby na dwa tygodnie. Podkreślano, że "wszelka nerwowość w tym kierunku jest nieuzasadniona". Pomimo tych nawoływań rozpoczęło się wykupywanie ze sklepów wszystkiego, nawet nienadających się do dłuższego przechowywania chleba i masła. Pojawiły się też przypadki spekulacji.
  Wybuch wojny był jednak wstrząsem. Szczególne zagrożenie odczuwała społeczność żydowska. Białostoczanie w latach poprzedzających wybuch wojny wielokrotnie mogli spotkać się z niemiecką butą i agresją.
  Do Białegostoku od 1933 roku dochodziły złowrogie wieści z Niemiec. To one wywołały bojkot importu szmat z Rzeszy, które były surowcem dla białostockich fabryk włókienniczych. Tym, którzy się wyłamywali ze społecznego zakazu handlu z Niemcami groził ostracyzm. Spotkał on między innymi braci Knyszyńskich, białostockich przedsiębiorców, którzy sprowadzili z Prus Wschodnich cały transport.   Niemieckie wybryki - Jeszcze większe oburzenie wywoływały skandaliczne wybryki szerzące się w mieście. Oto w październiku 1933 roku do popularnej, choć nie cieszącej się najlepszą opinią, restauracji Sielanka przy Kilińskiego 12 zawitał nauczyciel niemieckiego z jednej ze szkół Hugo Hartman. W pewnym momencie niczym nie prowokowany podszedł do bufetu, za którym stała właścicielka lokalu Antonina Abramowicz i zwymyślał ją od "polskich świń". Tym samym epitetem określił wszystkich siedzących w restauracji.
  Wezwano natychmiast policję. Hartman został wkrótce skazany przez sąd grodzki na 14 dni aresztu. Uważano jednak, że to za niska kara dla "niemieckiego chama". Argumentowano, że "gdyby analogiczna prowokacja zdarzyła się w Berlinie - winny jej znacznie dłużej leżałby w szpitalu". Apelowano, aby rodzice dzieci, których nauczycielem jest Hartman natychmiast zabrali z tej szkoły swoje pociechy. Ze swych prohitlerowskich sympatii znany był też w Białymstoku właściciel hotelu przy Sienkiewicza 15 Wilhelm Ostrowski, którego w mieście określano wręcz jako "hitlerowca".
  Dbający o elegancki wygląd hotelarz korzystał z usług zakładu fryzjerskiego Popławskiego i Glezera przy ul. Sienkiewicza 39. Pewnego grudniowego dnia 1933 roku wchodząc do zakładu fryzjerskiego na poranne golenie i przystrzyżenie włosów widząc wywieszony na ścianie plakat propagandowy Związku Obrony Kresów Zachodnich z oburzeniem wykrzyknął: "wyście to wywiesili w zakładzie, kiedy niewarci jesteście kurzu Hitlera". I za ten nieobliczalny występek Ostrowski trafił przed oblicze sądu grodzkiego.
  Wyrok opiewał na 14 dni aresztu bądź 500 zł grzywny. Podkreślano, że nie był to jedyny, a także i nie ostatni "występ hitlerowca Ostrowskiego". Nie bez przyczyny w jego hotelu w 1941 roku zainstalowała się białostocka siedziba gestapo. Ale były też i nieuzasadnione oskarżenia białostockich Niemców o sprzyjanie hitlerowcom. W sierpniu 1933 roku w żydowskiej gazecie "Gutmorgen" ukazała się informacja zatytułowana "Rozkaz Hitlera do tutejszych Niemców", że na zaproszenie pastora Teodora Zirkwitza do Białegostoku przybył wysłannik Hitlera. Miał on w kościele ewangelickim św. Jana (obecnie kościół św. Wojciecha) "wystąpić z podburzającą mową przeciwko Żydom". Spotkanie to miało mieć miejsce w sali parafialnej pod główną nawą świątyni. Prelegent miał kierować "złośliwe słowa pod adresem Żydów wraz z nawoływaniem do bojkotu Żydów".
  Kogo jak kogo, ale podejrzewanie pastora Zirkwitza o nacjonalistyczne przekonania i działalność były absurdem. Duchowny ten znany był z patriotyzmu i ze swej otwartej, nacechowanej wolą porozumienia postawy. Oskarżenie go przez żydowską gazetę o antysemicką działalność przynosiło raczej ujmę oskarżycielom. Pastor Zirkwitz dementował te insynuacje pisząc: "Niniejszym stwierdzam stanowczo, że notatka powyższa jest całkowicie niezgodna z prawdą. Rzekomym wysłannikiem jest pastor luterski, który przed 11 roku zmuszony był opuścić Rosję Sowiecką. Opowiadał on o swoich przeżyciach, nie wspominając o Hitlerze, tem bardziej, że sam w Niemczech nigdy nie był i z Hitlerem nie ma nic wspólnego". Fanatyczni wielbiciele Hitlera Ale sytuacja zmieniła się, gdy pastor Zirkwitz w 1936 roku przeszedł na emeryturę. Jego następca Bruno Kraeter okazał się fanatycznym wielbicielem hitlerowskich Niemiec. Od tego czasu część białostockich Niemców zaczęła zachowywać się tak jakby zapomniała o swojej długiej historii w Białymstoku.
  We wrześniu 1939 roku białostoczanie przeżyli dwa wstrząsy. Pierwszym był upadek mitu potęgi II RP w obliczu niemieckiej agresji. Drugim zaś był powrót represji w wydaniu sowieckich okupantów.

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego



niedziela, 24 lutego 2019

Przydworcowe Historie














                                                  Dziennik Białostocki - Gazeta Białostocka

sobota, 23 lutego 2019

O BIAŁYMSTOKU (z łezką w oku) Irena Łucyk

 
   Gdzież to miasto tętniące życiem Dzień - noc przez rok cały O barwnej i ciekawej mozaice ludności? Miasto w którym mniejszości Większością się stały, A wszyscy żyli zgodnie w braterskiej jedności?...
 Gdzie gęsto się piętrzyły fabryczne kominy, A wycie ich syren za zegar wystarczał?... Miasto - może nie piękne, ale sercu miłe…
 Kamienice czynszowe, domy i chałupki, Przytulone do siebie, gęsto rzędem stały... Sklepy i sklepiki, kramiki i budki Nawet w samym centrum licznie wyrastały.
 Wokół starego ratusza wieczny gwar panował. Kupcy głośnym wołaniem zachwalali towar, Wabili klientów, do sklepu wciągali, Targowali zawzięcie… Gestykulowali...
 Dziś Rynek Kościuszki tak jakoś się skurczył... I ratusz też przysiadł cichy i milczący... Już nie ma wielkich parad, tańczących rumaków, Ni ułanów zadziornych, oczy panien rwących.
 Nieco w lewo Fara - gotyk nadwiślański... Następnie rząd kamienic zasobnych, mieszczańskich... A na zakręcie „Savoy” tę ulicę zwieńczał. Tuż obok „Ritz” dumnie mury swe wypiętrzał...
 A parę kroków w prawo otwierały wrota Brama pałacowa i Wersal Podlaski. To perła w koronie, chluba tego miasta.
 Obok Ogród Miejski. Kiedyś szczęśliwy, radosny, Pełen dziatwy i ptaków, starych drzew, zieleni... Koncerty, spotkania, loterie... Od wiosny Po jesień złocistą kolorów i cieni...
 Naprzeciw gmach biały, duży, zamaszysty, Seminarium kształcące świetnych pedagogów. Mur biały go okalał, zawsze świeży, czysty. I dzikie pięło się wino. I zwieszało kiście.
 I teren zamknięty tam się rozpościerał. W nim stawy, sadzawki i prastare drzewa, Łąki, ogród, boiska, tenisowe korty – po Świętojańską z lewa, A wprost - do Wersalskiej, co Akademicką się teraz nazywa. Wkrótce wszystko oddano miastu na użytek. To są Planty właśnie. I dobrze się stało... Ale gdy myślą wracam, ogarnia mnie smutek, Że z tych prastarych dębów, lip, grabów i buków  Prawie nic nie zostało...
 A za Miejskim Ogrodem „buda” nasza stała, Jabłonowskiej „klasztorem” przez złośliwców zwana. Ale bo był w niej rygor – ostry nie do wiary... A jednak ceniona. Co więcej – kochana...
 Dużo można by prawić, jak „ongiś” bywało…
 Tamto szczęśliwe miasto – zabiła je wojna. Znikł uliczek, zaułków labirynt splątany... Tylko pamięć została. Wiecznie niespokojna Sprawdza i odtwarza to, co zapomniane...

* 8 lipca 1993 (data powstania tekstu pierwotnego;  powyższa skrócona wersja powstała później).  Z tomu „Wiersze wybrane”

Cały  artykuł
Kurier Poranny 22.02.2019 r.

Pół tuzina artykułów i siedem i pół roku kratek

 

   Najwyższe wyroki, jakie ferował białostocki Sąd Okręgowy w okresie międzywojennym dotyczyły najcięższych zbrodni - zabójstwa, okrutnego bandytyzmu, zdrady państwa czy malwersacji na dużą skalę.   Szczególnie pracowici złodzieje, wielokrotnie trafiający za kratki, a później z uporem powracający do swojego procederu, także mogli zainkasować nielichą odsiadkę. Kodeks Postępowania Karnego przewidywał  im w ostateczności siedem i pół roku więzienia.  Jako jeden z nielicznych na bruku białostockim został tak uhonorowany Jan Piłasiewicz, złodziej mieszkaniowy, a w razie potrzeby i kieszonkowiec.
  Dla zmylenia stróżów praw a posługiwał się także częs to nazwiskiem Jan Moroz, zapożyczonym od swojej żony Zofii, również niezłej kombinatorki. 
  Na przełomie maja i czerwca 1937 r. miejscowy Wydział Śledczy mieszczący się przy ul. Warszawskiej 6 odnotował szereg zuchwałych kradzieży mieszkaniowych dokonanych w różnych rejonach Białegostoku. Wszystkie były do siebie bardzo podobne. Złodzieje wybierali z reguły mieszkania na pierwszym lub drugim piętrze i dostawali się do nich przez uchylone z powodu upałów okna. Wkrótce policja odkryła również sposób w jaki owi lipkarze wdrapywali się z ziemi na wcale znaczną wysokość. Pod jednym z okradzionych domów znaleziono długi drąg, który dla sprawnego złodziejaszka mógł doskonale zastąpić drabinę, a był znacznie łatwiejszy w transporcie.
  Prowadzący śledztwo policjanci byli oczywiście ciekawi, kto spośród białostockich przestępców wpadł na ten oryginalny sposób wspinaczki. 
  Wkrótce ciekawość funkcjonariuszy śledczych została zaspokojona. Szpicle policyjni donieśli, że w mieście pojawił się znowu Jan Piłasiewicz, pomimo młodego wieku rutynowy już doliniarz i włamywacz. Za ostatni swój występ w Sokółce dostał 2-letni wyrok. Zamiast przykładnie go odsiedzieć, uciekł z więzienia w Brześciu Litewskim. Wywiadowcy zaczęli się więc rozglądać po melinach i zakamarkach za 30-letnim złodziejem. 
  Policji znana była również słabość Jana Piłasiewicza. Otóż lubił on bardzo uczestniczyć w różnych odpustach i świętach religijnych, podczas których dawał upust swoim zdolnościom kieszonkowym. Ponieważ właśnie 13 czerwca, w dzień św. Antoniego, miał odbywać się w Niewodnicy popularny odpust, Wydział Śledczy postanowił na wszelki wypadek wysłać tam grupkę swoich ludzi w cywilu.  Przewidywania policjantów okazały się jak najbardziej trafne. Piłasiewicz nie darował odpustowym tłumom i zjawił się w Niewodnicy ze swoimi pomagierami.
  Jednym z nich był inny „gwiazdor” albumu białostockich przestępców –  Henryk Gebauer, rodem z Warszawy, ale operujący z upodobaniem na całych kresach.  Policjanci poczekali aż Piłasiewicz sięgnie do kieszeni bogato odzianego włościanina i wówczas złapali go za rękę na gorącym uczynku. Po kilku dniach intensywnych przesłuchań i konfrontacji z poszkodowanymi białostoczanami władze policyjne ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie Piłasiewicz i Gebauer są poszukiwanymi usilnie zło
dziejami mieszkaniowymi. Według złożonych zameldowań naliczono 15 kradzieży przez otwarte okna, które poszły na rachunek zuchwałej spółki. 
  Sprawa Piłasiewicza, Gebauera oraz ich etatowego pasera Borysa Golda trafiła na wokandę Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5 w połowie lutego 1938 r. Oskarżający wiceprokurator Ojrzyński wyliczył artykuły 23, 31, 60, 84 i 257, pod które podpadali obwinieni przestępcy. Domagał się najwyższej kary.
  Przed składem sędziowskim przedefilowało kilkunastu świadków. Piłasiewicz i jego kompan nie mieli obrońcy. Na następny dzień sędzia Gielniowski ogłosił wyrok – 7 lat i sześć miesięcy pobytu za kratkami dla obu.  Takiej surowości wobec białostockich opryszków dawno nie pamiętano.

Włodzimierz Jarmolik

środa, 20 lutego 2019

Mikołaja Kawelina znali w mieście wszyscy

 

   15 sierpnia 1905 roku. Ze Zwierzyńca rusza pierwszy w historii Białegostoku wyścig kolarski dookoła miasta. Trzydziestodwukilometrowy dystans jako pierwszy pokonuje Konstanty Żyłkiewicz, uczestnik wojny rosyjsko-japońskiej, późniejszy świetny zegarmistrz, główny konserwator zegara na miejskim ratuszu.   Rower nie jest zbyt powszechnym środkiem lokomocji nad Białą – bo choć od czasu, kiedy syn Hermana Comminchau, znanego i bogatego fabrykanta sukna (w jego pałacu przy Warszawskiej mieści się obecnie Wydział Ekonomii Uniwersytetu w Białymstoku), sprowadził pierwszy wielocyped nad Białą, upłynęło kilkanaście lat, pojazdy te są nadal drogie.
  Mikołajowi Kawelinowi, carskiemu pułkownikowi i organizatorowi pierwszego wyścigu dookoła Białegostoku, nie brakuje jednak śmiałych wizji.
  Jego osobę podczas tegorocznych Dni Kultury Rosyjskiej przypomniał Zbigniew Karlikowski, autor książki „Mikołaj Kawelin i kolarstwo w Białymstoku”. Spotkanie, w którym uczestniczyło kilkadziesiąt osób, zorganizowało Rosyjskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe.
  W 1905 roku Mikołaja Kawelina (1865-1944) znają w mieście wszyscy, bo i zadomowił się tutaj na dobre.
  Zjawił się nad Białą w końcu XIX wieku, ożenił z Heleną Kruzenstern, córką senatora Aleksandra Kruzensterna, wnuczką admirała Iwana Kruzensterna, który w latach 1803-1806 dowodził pierwszą rosyjską morską ekspedycją dookoła świata.
  Papa wybranki nie ma z morzem nic wspólnego, jest dyrektorem kancelarii dyplomatycznej namiestnika Królestwa Polskiego, tajnym radcą dworu, od połowy XIX wieku właścicielem dóbr zabłudowskich, budowniczym pałacu w Dojlidach, w którym mieści się obecnie Wyższa Szkoła Administracji Publicznej. Aleksander Kruzenstern, ojciec trojga dzieci, bogato je uposażył. Pałac, Zabłudów i Dojlidy z browarem pozostawia córce Zofii, która wychodzi za mąż za hrabiego Rydygiera. Helena jako wiano otrzymuje folwarki Borowiki, Kamionkę, Kucharówkę, Rafałówkę i Zacisze, razem, bagatela, ponad siedem tysięcy hektarów ziemi, w tym niemało lasów.
  Wśród tych lasów, w Majówce, piętnaście kilometrów od Białegostoku, Kawelinowie budują dla siebie pałac, do którego wiedzie dwukilometrowa, wybrukowana prywatna droga.
Przychodzą na świat dzieci, dwie córki – Helena i Tatiana.
  Wkrótce Mikołaj Kawelin daje się poznać jako mecenas sportu – po pierwszym wyścigu dookoła Białegostoku przychodzą kolejne – w latach 1909-1912. Wszystkie, z wyjątkiem ostatniego, wygrywa Konstanty Żyłkiewicz. W ostatnim też prowadzi – ale chuligański wybryk nieznanych sprawców, którzy z premedytacją rozkopali jezdnię, doprowadza do bolesnego upadku lidera i zmienia kolejność na mecie.
Pierwsza wojna światowa nie tylko przerywa sportową rywalizację, ale burzy spokojne życie. Część ludności ruskiej udaje się w bieżeństwo na wschód, ci bogatsi, zwłaszcza gdy z Rosji dochodzą coraz bardziej niepokojące wieści o rewolucji – na zachód. Kawelinowie docierają do Francji. Tam małżeństwo się rozpada, córki pozostają przy matce.
 
Mikołaj Kawelin decyduje się na powrót do Polski. Wraca 11 maja 1920 roku samolotem z Nicei do Warszawy (wojna bolszewicko-polska trwa). Musi być znaczącą osobistością, bo jego przybycie i kłopoty odnotowuje warszawska prasa: „Dziennik Warszawski” doniósł wczoraj wieczorem, że właściciel dóbr Rafałówka płk Kawelin otrzymał stanowcze wezwanie do opuszczenia Polski i na razie jest internowany w Konstancinie, skąd nie wolno mu wyjeżdżać do Warszawy. Jak nas poinformowano ze źródła miarodajnego, panu Kawelinowi pozwolono pozostać w Polsce pod warunkiem mieszkania w Konstancinie.
  Po kilkunastu dniach temat powraca: Aresztowanego w hotelu pułkownika Kawelina, właściciela dóbr Rafałówka pod Białymstokiem – uwolniono, ale komisarz m. Warszawy Anusz wezwał go, aby w ciągu dni dziesięciu opuścił Polskę.
  Tu dzieje się rzecz niebywała. Wyznaczony termin mija, a carski pułkownik nie tylko nie wyjeżdża z Polski, ale otrzymuje polskie obywatelstwo i zwrot swego całego majątku. Musi mieć wysoko postawionych przyjaciół. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że w młodości uratował życie Piłsudskiemu?
Zbigniew Karlikowski nie wyklucza takiej możliwości.
Jedno jest pewne. Pułkownik po powrocie do zdewastowanego majątku przeznacza 130 ha ziemi ornej dla legionistów.
  Widok zniszczonej siedziby nie przeraża go. Pałac rozbudowuje i czyni jeszcze piękniejszym. Zajrzyjmy na chwilę do środka. Tuż przy wejściu po obydwu stronach stały dwa duże akwaria z rybkami. W salonie oprócz fortepianu były stylowe meble i skórzane brązowe kanapy, na podłodze leżały perskie dywany. W gabinecie nie brakowało ani maszyny do pisania, ani ogniotrwałej kasy.
  Najbliższe otoczenie pałacu też wzbudzało podziw. Były korty tenisowe, studnia głębinowa i wieża ciśnień, prywatna linia telefoniczna – tel. nr 2. Kawelin miał też do swojej wyłącznej dyspozycji apartament w luksusowym hotelu Ritz. A był to hotel nie byle jaki. Zbudowany z inicjatywy finansjery rosyjskiej i francuskiej w latach 1909-1913, stał nad Białą w bliskim sąsiedztwie obecnego Pałacu Ślubów. Jako jedyny budynek w mieście posiadał windę, bez krawatu czy muszki do niego nie wpuszczano. Nad dobrym samopoczuciem gości czuwał liczny personel.
  W pałacu w Majówce Kawelin też miał służbę – około dwudziestu osób. Zbigniew Karlikowski wymienia je z nazwiska. Jak udało mu się skompletować tę listę? Odszukując związanych z pałacem ludzi. Po ruinach pałacu oprowadzał go Jerzy Pankiewicz, wiele informacji udzieliła Jadwiga Pankiewicz, siostra pracującej u Kawelinów pokojówki. W poszukiwaniu innych wiadomości Zbigniew Karlikowski przewertował roczniki lokalnych i stołecznych gazet.
  W „Białostockim Głosie Codziennym” natrafił na szczegółową relację z powitania pułkownika i jego drugiej małżonki Olgi: W środę 24 kwietnia 1929 roku o godz. 7 wieczorem samolotem z Warszawy wrócił z podróży poślubnej z Nicei do Majówki właściciel majątku, płk Mikołaj ze swą młodą żoną Olgą Kawelinową. Służba majątku i ludność okolicznych wsi zgotowała młodej parze uroczyste przywitanie – donosił reporter. Zachwycał się dwiema bramami powitalnymi, zbudowanymi przy wjeździe na dwukilometrową prywatną drogę pułkownika oraz bezpośrednio do jego pałacu, podziwiał kunszt technika Michała Blausztejna, który wykonał wspaniałą iluminację elektryczną zarówno drogi, jak i samej siedziby.
  Na spotkanie nowożeńców wyjechali na szosę – cała straż ogniowa w hełmach i mundurach wsi Kamionka (która utrzymywana jest z całości z funduszów Kawelina), Zarząd Domu Ludowego w Kamionce (dom ten budowany jest z funduszów Kawelina), okoliczni wieśniacy oraz z kilku sąsiednich wsi (Rafałówka, Dobrzyniówka, Zacisze, Zajezierce, Płoski, Łukjany, Tatarowce, Henrykowo, Sobolewo, Izoby, Zajma) – pisał. Było ich kilkuset, którzy następnie ruszyli w ślad za samochodem wiozącym pułkownika z małżonką. Ponad 600 jeźdźców harcowało na koniach za samochodem Kawelina.
  Parę młodą powitali w imieniu Powiatowego Związku Ziemian prezes związku, Tadeusz Teczyński, w imieniu służby nadleśniczy majątku Lucjan Głuchowski, chlebem i solą najstarszy wiekiem gajowy, Hejdel, który pracował u pułkownika od czterdziestu lat.Wzruszony Kawelin gorąco dziękował wszystkim za serdeczne życzenia i uroczyste spotkanie, podkreślając że zawsze starał się jako dziedzic rozumieć i cenić swych ludzi, swoją służbę i sąsiadów. Uroczyste spotkanie, które urządziła panu Kawelinowi ludność okolicznych wsi, wybitnie świadczy o tem, jak popularny jest wśród ziemiaństwa i chłopów pan Kawelin i jakim szacunkiem i sympatią się cieszy.
  Sympatie ludności pan Kawelin zaskarbił nie tylko swoją szczodrością i hojną kieszenią, lecz zaletami swego charakteru, swą szczodrością, prostotą i dobrocią w obejściu z ludźmi. (…) Tyle relacja w „Białostockim Głosie Codziennym”.
Tę szczodrość, o której pisał reporter, podkreślali wszyscy, zarówno pracownicy, jak i sportowcy.
Pracowników pułkownik zatrudniał wielu, bo i majątek miał niemały. Zarząd znajdował się w Kamionce, w odległości trzech kilometrów od pałacu. W majątku hodowano głównie krowy – stado liczyło 50 sztuk, były też konie, zarówno do pracy w polu, jak i wyścigowe, które brały udział w gonitwach na warszawskim Służewcu.
  Kawelin nieczęsto bywał w Kamionce, odkąd się ożenił, tę powinność przejęła żona Olga. Z myślą o mieszkańcach wsi zbudował tam Dom Ludowy, wyświęcony w 1930 roku. Na tę uroczystość przybyli dostojni goście z Białegostoku z prezydentem miasta Wincentym Hermanowskim na czele.
W pałacu w Majówce bywała nieraz Irena Tarasewicz z domu Czesnowicz. Urodziła się w Cieliczance, w rodzinie drwala.
– Co ty Adolf cale życie będziesz siekierą machał, przychodź do mnie jako gajowy pracować – zaproponował mu pewnego dnia Mikołaj Kawelin. I widząc, że w domu Czesnowicza się nie przelewa, dodał: – Masz sto złotych, kup krowę, żeby dzieci miały mleko.
– Ale kiedy ja oddam – nie przestawał martwić się Adolf.
– Oddasz, kiedy będziesz mógł, a jak nie, to i tak zostanie.
I tak rodzina Czesnowiczów przesiedliła się do rogatki w Majówce, obok której przebiegała prywatna droga do pałacu. Drogę zamykał szlaban. Kiedy nadjeżdżał samochód, mama pani Ireny wybiegała, żeby go podnieść. Pani Kawelinowa nieraz zabierała małą Irenkę do pałacu, kupowała prezenty, a to pantofelki, a to sukieneczkę.
  W 1936 roku Maria Czesnowicz była w ciąży z trzecim dzieckiem. Kiedy nadszedł czas porodu, wezwano położną z Zacisza, ale ta była bezradna. Poród nie następował, a matka czuła się coraz gorzej. Adolf w końcu powiadomił Kawelina. Ten natychmiast dał swój samochód i Marię odwieziono do szpitala. W ostatniej chwili. Bo choć dziecko urodziło się martwe, matkę udało się uratować.
Olga Kaweliniowa nieraz wynajmowała Marię Czesnowicz do różnych prac we dworze. I zawsze zapraszała na święta, także katolickie, które urządzała dla służby. Ogromny stół uginał się wówczas od smakołyków.
Głównym bogactwem Kawelinów są lasy, oczkiem w głowie pułkownika pozostaje sport.
 

   W 1927 roku Mikołaj Kawelin wchodzi w skład zarządu Klubu Sportowego „Ognisko” i już niebawem ofiarowuje na budowę hangarów lotniczych na Krywlanach tysiąc metrów sześciennych drewna. Rok później podczas tenisowych Mistrzostw Białegostoku funduje zwycięzcom bardzo cenną nagrodę – dwie rakiety słynnej firmy Slezenger.
  Jego talent menadżerski i organizatorski ujawnia się najbardziej, gdy w 1932 roku zostaje jednym ze współzałożycieli białostockiego klubu sportowego „Jagiellonia”. Pierwszym prezesem wybrano co prawda starostę grodzkiego Jana Mieszkowskiego, ale już po siedmiu miesiącach pałeczkę przejmuje pułkownik Kawelin. To za jego rządów klub rozkwita, ma aż czternaście sekcji, w lekkiej atletyce zajmuje trzecie miejsce w kraju. Gdy pułkownik w 1935 roku odchodził z klubu, nadano mu tytuł honorowego członka „Jagiellonii”. A on ofiarował drewno także na trybuny stadionu na Zwierzyńcu.
Cały czas jak mógł pomagał sportowcom, nie tylko poprzez fundowanie nagród.
– Kolarz Leonard Łuszczewski wspominał, że Kawelin dostarczał mu bezpłatnie opał na zimę – dzieli się swoimi kolejnymi odkryciami Zbigniew Karlikowski.
Pułkownik działa też aktywnie w Rosyjskim Towarzystwie Dobroczynności. Bierze udział w balach charytatywnych, organizowanych w hoteli Ritz, a także w spektaklach wystawianych w Rosyjskim Teatrze.
– W naszym domu nieraz mówiono, że roli Wujaszka Wani Mikołajowi Kawelinowi pozazdrościłby niejeden aktor – wspomina pani Halina Romańczuk, przewodnicząca Rosyjskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego.
  Nadchodzi rok 1939. Wojna wisi w powietrzu. W sierpniu, gdzieś o trzeciej w nocy, rodzinę Czesnowiczów budzi dźwięk klaksonu. Maria czym prędzej wybiega z domu, by podnieść szlaban. – Wyjeżdżamy do Warszawy, księgowy wypłaci wam pieniądze – uspokaja leśniczego Kawelin i wysypuje im wiele drobnych monet.
  To są ostatnie godziny pobytu pułkownika w Białymstoku. Umiera tuż przed powstaniem warszawskim, w lipcu 1944 roku. Potem odchodzi także Olga Kawelinowa.
  Zbigniew Karlikowski bardzo chciał odnaleźć ich grób. Kupił mapę Warszawy i zaczął szukać prawosławnego cmentarza. Znalazł na Woli.
– Wszystkie dokumenty spłonęły podczas powstania – Mirosław Kuprianowicz, pracownik parafialnej kancelarii, bezradnie rozłożył ręce. – Proszę zostawić swój numer telefonu, jeśli czegoś się dowiem, zadzwonię.
Odezwał się po dwóch tygodniach z wiadomością, że w starej części cmentarza znalazł poszukiwany grobowiec.
Pan Zbigniew od razu wsiadł do pociągu. Radość rozpierała mu serce. Nawet fatalny stan grobowca nie był w stanie jej zmniejszyć. Wiadomość o odkryciu obiegła wszystkich białostockich historyków, dotarła także do Jagiellonii.
– Odrestaurujmy pomnik – z taką inicjatywą wystąpił Jarosław Dunda, były przewodniczący Stowarzyszenia Kibiców Jagiellonii, nauczyciel historii w liceum na Antoniuku.
  Pomysłu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Podczas meczu Jagiellonii z Legią Warszawa kibice zebrali do czapek ponad 6 tys. złotych. Do akcji włączyli się sympatycy klubu, Sławomir Przestrzelski oraz Adam i Marcin Bałakierowie, fachowcy od obróbki kamienia i metaloplastyki. Bezpłatnie odrestaurowali 24 metry zardzewiałego ogrodzenia, wymienili rozsypujące się słupki na granitowe, odczyścili krzyż z piaskowca i nagrobną płytę. Dzięki temu napis „Mogiła Kawelinych” stał się bardziej czytelny. Za zgodą administracji cmentarza zamontowali jeszcze jedną płytę z napisem „Mikołaj Kawelin 1865-1944. Prezes Jagiellonii Białystok w latach 1932-1935. Renowację grobowca przeprowadzili kibice Jagiellonii”.
– Podczas prac wykonawcy wpuścili kamerę do środka grobowca – wspomina Zbigniew Karlikowski. – Odkryli, że trzy razy chowano w nim zmarłych. Pierwszy został zamurowany ścianą z pięknej gotyckiej cegły, starannie połączonej fugą. Widać, że praca nie była wykonywana w pośpiechu. Przy drugim pochówku ten pospiech był już widoczny – wykorzystano różne kawałki cegieł, a i połączono je bez należnej staranności, najprawdopodobniej podczas wojny. Trzecią trumnę po prostu wstawiono do środka.
Kto spoczywa w grobowcu oprócz Mikołaja Kawelina i jego żony Olgi? Tego już chyba nigdy się nie dowiemy.
  Pamięć o Kawelinie, dobrym panie, przetrwała wśród ludzi pracujących na jego polach. Wśród nich była także mama radnego Stefana Nikiciuka. To on wystąpił z propozycją, by białostockiemu rondu u zbiegu ulic Ciołkowskiego i Baranowickiej nadać imię Mikołaja Kawelina.
– Dyskusja była bardzo burzliwa – wspomina Zbigniew Karlikowski – który uzasadniał pomysł merytorycznie. W końcu się udało.
Udało się też przed rokiem poprowadzić rajd rowerowy im. Mikołaja Kawelina, od miejsca, w którym stał nieistniejący już hotel Ritz do Majówki. Szkoda, że w tym roku zabrakło już na to środków.
Szkoda też, że wciąż nie załatwiona jest jak należy sprawa tabliczki na replice przedwojennego psa – śmietniczki. I tu kilka zdań wyjaśnienia.
  Przed wojną białostoccy twórcy – rzeźbiarze wpadli na żałosny pomysł, by parkowej śmietniczce w kształcie psa buldoga nadać rysy twarzy Kawelina.
– W ten sposób chciano go poniżyć – uważa Halina Romańczuk. – Jak na to reagował? Ze śmiechem, bo jak twierdził, obiżatsa można tolko na rownych siebia, a autorów pomysłu nazywał żałkimi lud’mi.
Przed kilku laty współcześni białostoccy twórcy poszli dalej. Wykonali replikę śmietniczki, która urosła już do miana rzeźby, a na niej umieścili tabliczkę. „Pies Kawelin, replika rzeźby Piotra Sawickiego seniora, wykonana przez Małgorzatę Niedzielko. Dar Podlaskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych dla mieszkańców Białegostoku. Mecenas Contractus Spółka z o.o. Białystok, 24 czerwca 2005 roku”.
Ten napis wielu białostoczan uważa za skandaliczny. Jedna litera ostudziłaby niepotrzebne emocje. Na podpis „Pies Kawelina” zgadzają się wszyscy.

fot. archiwum
Zbigniewa Karlikowskiego
Ałła Matreńczyk

poniedziałek, 18 lutego 2019

Przydworcowe Kryminałki (3)









                                           Dziennik Białostocki-Gazeta Białostocka

Ludzie dawnego Białegostoku: Mikołaj Kawelin

 

   Choć Kawelin był brzydki jak listopadowa noc, bez wątpienia dodawał kolorów dla przedwojennego Białegostoku. Ba! Był jedną z najbarwniejszych postaci naszego miasta. Znaną z dobrego serca i niesamowitego poczucia humoru.
  Każdy kojarzy "psa Kawelina" stojącego w parku Branickich. Jest to postawiona w 2005 roku replika pomnika, który powstał w 1936 roku. Ten okropnie brzydki pies ma tyle wspólnego z Kawelinem, że... bardzo był do niego podobny. Gdy Kawelin się dowiedział, że tak ludzie nazywają ten pomnik, podobno śmiał się przez wiele godzin.
 
Kawelin nie tylko miał dystans do siebie, ale do życia ogółem. Potrafił na przykład pod sławnym hotelem "Ritz" zamówić wszystkie dostępne dorożki, przez co inni goście musieli wracać piechotą.   Tymczasem do jednej dorożki wsiadł on sam, w drugiej zostawił kapelusz, w trzeciej płaszcz, w czwartej rękawiczki, i tak dalej i tak dalej. Hotel "Ritz" był miejscem gdzie powstało wiele niesamowitych historii i anegdot, i trzeba przyznać, że te z Kawelinem w roli głównej stanowią ich lwią część. Pewnego razu Kawelin wjechał do hotelu... konno. A następnie podjechał do baru i poprosił o dwa kieliszki szampana. Dla siebie i dla konia.
  Tak jak wszystkie planety naszego układu krążą wokół słońca, tak całe życie sportowe Białegostoku kręciło się wokół Kawelina.
  Kawelin w 1905 roku zorganizował w Białymstoku pierwszy rajd rowerowy i rajdy te odbywały się już cyklicznie aż do II wojny światowej.
  Oprócz tego był pierwszym prezesem Jagielloni Białystok. Wspierał budowę obiektów sportowych oraz sponsorował biedniejszych sportowców. Kawelin bez wątpienia znany był z dobroczynności. Jako aktor amator brał udział w przedstawieniach teatralnych, z których pieniądze szły na cele dobroczynne.
A skąd tenże Rosjanin się u nas wziął?
  Mikołaj Kawelin był carskim pułkownikiem, który trafił w nasze strony w latach 80 XIX wieku. Jako dwudziestoletni młodzieniec ożenił się z Heleną Kruzensztern, córką senatora Aleksandra Kruzenszterna, który pochodził ze zrusyfikowanej szwedzkiej rodziny.
  Państwo Kawelinowie żyli w majątku Rafałówka pod Zabłudowem. Gdy wybuchła rewolucja bolszewicka, a następnie czerwony walec toczył się w stronę Warszawy, Kawelin wyemigrował do Francji. Bolszewicy bowiem nie mieli litości dla dawnych carskich oficerów.
  Gdy wracał w nasze strony został zatrzymany na granicy, lecz na szczęście cała sprawa zakończyła się happy endem.
 
Dzięki temu, że w 1901 roku Kawelin pomógł Józefowi Piłsudskiemu uciec z petersburgiego więzienia, nie tylko mógł spokojnie wrócić do domu, ale także otrzymał w nagrodę od państwa polskiego majątek w Majówce. Częściowo mieszkał właśnie tam, a częściowo w wykupionym apartamencie w "Ritzu". Oprócz majątku Kamionka, Borowiki i Majówka, Kawelin posiadał także wiele hektarów lasu, mleczarnie i tartaki, przy czym drewno z tartaków wykorzystywał często, by za darmo zbudować mieszkańcom obiekty sportowe i kulturalne.
  We wrześniu 1939 roku Kawelin jako "burżuj, faszysta, biały pułkownik i reakcjonista" musiał znowu uciekać przed bolszewikami. Udał się do Warszawy.
  W lipcu 1944 roku wycofujący się Niemcy zabrali ze sobą "psa Kawelina", bo czemuś byli przekonani, że jest to bardzo cenny dla polskiego dziedzictwa pomnik. Interesujące jest, że dokładnie tego samego dnia Mikołaj Kawelin zmarł w wieku 79 lat...

Edward Horsztyński

sobota, 16 lutego 2019

Ostra Górka w Ignatkach – historia zapomnianej rodziny

 


   Niewielu mieszkańców Ignatek wie, że przed wojną funkcjonował tu duży majątek, a już tylko kilka osób pamięta o jego właścicielach – rodzinie Miciełowskich. Zważywszy na to, że żadna z tych osób nie ma mniej niż 80 lat – i ich wkrótce zabraknie, a historia majątku Ignatki rozpłynie się w niebycie. Trudno się z tym pogodzić, Miciełowscy zapisali bowiem swoją kartę w historii Białegostoku jako miasta wielokulturowego i wielonarodowego.
    Ignatki, podobnie jak cały Białystok, pozostawały pod zaborem rosyjskim. Znaczny odsetek mieszkańców miasta stanowili Rosjanie. Zaliczali się do nich Miciełowscy, chociaż w ich żyłach płynęła również niemiecka i polska krew. W latach 80. XIX wieku majątek Ignatki znajdował się w rękach Luby Reinhard, która w 1889 roku sprzedała go Włodzimierzowi Miciełowskiemu – inżynierowi budownictwa wojskowego w stopniu generała porucznika. Był on jednym z budowniczych twierdzy Modlin. Jego żona Olga była prawdopodobnie córką Luby Reinhard.
   
W 1911 roku przekazał on Ignatki w ręce swego syna, Borysa, który wraz z żoną Nadzieją zarządzał majątkiem aż do wybuchu II wojny światowej. Borys Miciełowski był pułkownikiem sztabowym artylerii w armii carskiej. Aby zadośćuczynić jeszcze jednej spadkobierczyni – niezamężnej ciotce Jadwidze – był zobowiązany wypłacać jej dożywotnio 300 rubli rocznie.

Rodzinie Miciełowskich przypadły dobra rozciągnięte między Hryniewiczami, Horodnianami, Kleosinem a Lewickimi, w sumie około 150 ha. W Ignatkach mieścił się dworek, w którym zamieszkali wraz z jedyną córką Eugenią. Nieopodal mieściły się czworaki, stajnie i inne budynki gospodarcze. Państwo Miciełowscy byli dobrymi i zapobiegliwymi gospodarzami. Przeprowadzili regulację rzeki, przebudowali kompozycję dworską, wykopali trzy stawy rybne, wznieśli młyn nad rzeką Horodnianką, założyli sady i ogród.
   W obrębie majątku stało około stu drewnianych domków letniskowych. Od wiosny do jesieni były wynajmowane przez bogatych białostockich Żydów, którzy tutaj odpoczywali i oddawali się różnorakim rozrywkom.
 
Nieopodal stanął wielki Dom Zdrojowy „Kurhaus”, zwany przez miejscowych karuzelem. Mieściła się w nim wielka hala widowiskowa, w której Miciełowscy organizowali bale, koncerty i spektakle teatralne. Letniskiem zarządzała Nadzieja Miciełowska z pomocą Chiła Czapnickiego. Dochodziła tu specjalna, prywatna linia autobusowa. Letnicy mieli możliwość wynajmowania kajaków, by pływać w stawach. Niedaleko majątku mieściła się też strzelnica sportowa. Pojawiała się na niej białostocka śmietanka, by postrzelać dla rozrywki i wesoło spędzić czas.

Pan Wacław, który wychował się w sąsiednich Hryniewiczach doskonale pamięta czasy przedwojenne. Jako młody chłopiec zatrudniał się do obsługiwania gości na strzelnicy.

– Moim zadaniem było przynoszenie talerzyków, które zostały zestrzelone przez uczestników zabawy – wspomina. – Jeżeli talerzyk został rozbity, nic nie otrzymywałem, a jeżeli spadł nieuszkodzony, zawieszałem go z powrotem. Za każdy odwieszony talerzyk dostawałem 2 grosze.

Pan Wacław pamięta, że wówczas do Ignatek zjeżdżało wiele białostockich osobistości.
 – Częstym gościem był Mikołaj Kawelin, założyciel i pierwszy prezes Klubu Sportowego Jagiellonia. Pamiętam go dobrze, ponieważ miałem okazję widywać go na własne oczy. Poza tym pojawiali się tam różni oficjele, na przykład główny komendant policji białostockiej – opowiada.
   Pan Wacław wie, co mówi, jego ojciec Stanisław był bowiem osobistym dorożkarzem Borysa Miciełowskiego. W dzień i w nocy musiał być gotowy na wezwanie, które mogło przyjść w każdej chwili. A woził go nawet do samej Warszawy.
 
Miciełowski cieszył się dobrą opinią wśród okolicznych mieszkańców. Część z nich zatrudniał do prac polowych w majątku. Nigdy nikogo nie skrzywdził, zawsze wypłacał pieniądze na czas i w pełnej kwocie, nawet wtedy, gdy domowy budżet został nadwyrężony z powodu nieurodzaju.

Okoliczne wioski zaopatrywały dwór i dacze letniskowe w żywność. Na balach i przyjęciach w karuzelu stoły uginały się od przysmaków, ale myliłby się ten, kto pomyślał, że życie bogatego ziemianina upływało tylko na balowaniu i zaspokajaniu egoistycznych potrzeb. Żona Borysa, Nadzieja, całym sercem poświęcała się działalności charytatywnej.

Białystok przełomu wieków był miastem przemysłowym, fabrycznym, pełnym kontrastów i nierówności społecznych. Spory odsetek ludności stanowili bezrobotni i biedota. Nadzieja Miciełowska założyła Towarzystwo Dobroczynne i objęła opieką dzieci z najuboższych rodzin rosyjskich. Organizowała dla nich obozy wakacyjne. Co roku przyjmowała w swoim majątku ponad setkę dzieci, które utrzymywała ze swoich funduszy.

  Do dziś w Białymstoku żyje jedna z uczestniczek tych obozów, pani Zina Korniłowicz. Pamięta atmosferę i realia tamtych odległych, przedwojennych czasów:
   – Wszystkie dzieci przebywały w majątku w Ignatkach, nocowaliśmy w stodole, na sianie. Pani Nadzieja przebywała z nami, organizowała czas i osobiście doglądała, aby wszystko było jak należy – opowiada pani Zina. – Jedzenie było pyszne: jaja, mleko, mięso, a nawet świeżutkie ciasto. Niewiele dzieci przed wojną miało okazję tak jadać w domu.
   – Tylko herbata była niesmaczna – kontynuuje opowieść pani Zina. – Była gotowana w wielkim kotle i pachniała dymem, nie mogłam jej pić.
   Nadzieja Miciełowska organizowała charytatywne przedstawienia teatralne, w których brały udział ważne osobistości Białegostoku. O jednym takim przedstawieniu donosi przedwojenny tygodnik „Reflektor”:
 „W poniedziałek, dn. 29 stycznia 1934 r. w teatrze Palace odbyło się przedstawienie amatorskie (w języku rosyjskim) na rzecz Rosyjskiego Komitetu Dobroczynności w Białymstoku. Odegrana została 4-aktowa sztuka dramatyczna znanej rosyjskiej poetki Szczepkinej-Kupernik – Panna z fiołkami. Czołowe role w sztuce wzięli na siebie znani na gruncie białostockim miłośnicy ros. sztuki dramatycznej – p.p. N. Miciełowska, Bujalska-Gorewa, i p. płk. Mikołaj Kawelin, którzy też wykonali te role dobrze i bez zarzutu. Reszta uczestników spektaklu ansamblu nie psuła. Pod względem reżyserii sztuka wypadła doskonale. W każdej drobnostce dała się odczuwać ręka doświadczonego artysty reżysera Wiktora-Narcewa Bubryka. Sala Palace była przepełniona doborową publicznością. Przedstawienie zaszczycił swoją obecnością p. Wojewoda Żyrdam-Kościałkowski”.
 
Córka państwa Miciełowskich, Eugenia, lekarka wykształcona w Paryżu, odziedziczyła po rodzicach prawy charakter i chęć pomocy ludziom. Niejednokrotnie udzielała świadczeń medycznych miejscowej ludności całkowicie nieodpłatnie, mając na względzie niski status materialny swoich pacjentów. Niezależnie od pogody i pory dnia zachodziła pod wiejskie strzechy, by pomagać chorym. Wielu z nich uratowała od śmierci.

Wybuch II wojny światowej całkowicie zmienił losy majątku Ignatki. Po zajęciu Białegostoku przez armię radziecką we wrześniu 1939 roku do domu Borysa Miciełowskiego zapukało NKWD. Stało się tak prawdopodobnie za sprawą pracownika majątku, który złożył donos na „ziemianina burżuja”. Borys Miciełowski został aresztowany jako „wróg klasowy” i wywieziony na wschód. Wszelki słuch o nim zaginął. Jego nazwisko nie figuruje na żadnej liście ofiar wojennych, do dziś jego losy pozostają nieznane. Nadzieja i Eugenia musiały opuścić majątek, który przeszedł w ręce radzieckiego okupanta. Dwór i pożydowskie dacze zostały zajęte przez wojsko, a w karuzelu urządzono magazyn obrań wojskowych.
 
Po wkroczeniu wojsk niemieckich w 1941 roku majątek Ignatki stał się zapleczem gospodarczym Wermachtu. Zarządzał nim wówczas Mazur o nazwisku Ilas. Okazał się ludzkim człowiekiem, który „pozwalał żyć”. Gdy Nadzieja podbierała jajka z kurnika lub odlewała mleko, odwracał głowę i odchodził w inną stronę. Po wkroczeniu frontu radzieckiego w 1944 roku majątek i letnisko zostały spalone. Nadzieja wraz z córką wyjechały do Poznania, gdzie do dziś żyją ich wnuki. Do Ignatek nigdy nie powróciły.

Po wojnie majątek znacjonalizowano i zorganizowano w nim PGR, czworaki zamieniono na mieszkania służbowe dla pracowników. Po przemianie ustrojowej w 1989 roku zabudowania przejął klub jeździecki. Na ziemiach po dawnym majątku zaczęły wyrastać osiedla domków jednorodzinnych, anonimowych bloków i szeregówek. Ignatki zamieniły się w dzielnicę Białegostoku. Ostra Górka jak samotna wyspa przetrwała jakby na przekór zawirowaniom historii. Jak długo jeszcze?
 
Odnalezienie potomków Borysa Miciełowskiego było jak poszukiwanie igły w stogu siana, ale to dzięki nim udało mi się uzyskać informacje dotyczące personaliów osób pochowanych na Ostrej Górce. Są to: Adolf von Reinhard, ojciec Olgi Miciełowskiej, żony Włodzimierza Miciełowskiego i Jadwigi Reinhard; Olga Miciełowska 20.08.1955–15.03.1936; Jadwiga Reinhard; Aleksy Miciełowski – młodszy brat Borysa; Zofia Kazakin, matka Nadziei Natalii zam. Miciełowskiej.

Ewa Zwierzyńska

piątek, 15 lutego 2019

Jurowiecka 29. Fabryka Markusów

 

   Mieliśmy okazję poznać nieco bliżej historię rodziny Abrama Markusa, który od lat 70. XIX w. był właścicielem dużego domu przy ul. Sienkiewicza 5. Po jego śmierci w 1897 r. nieruchomość otrzymali w spa- dku jego synowie.
  Dziś chciałbym zwrócić uwagę na jednego z nich – Jakuba Markusa. Dzięki wypracowanej przez ojca pozycji, Jakub miał ułatwiony start w dorosłość, ale dzięki własnemu zaangażowaniu zdołał doprowadzić ojcowski zakład do rozkwitu.
  Dziś próżno szukać w przestrzeni miasta jakichkolwiek śladów tej rodziny. Nie ma domu przy ul. Sienkiewicza 5, nie ma też już najmniejszych pozostałości po fabryce, która działała przy ul. Jurowieckiej 29. Mamy jednak szczęście, że w latach 20. XX w. zakład produkcyjny reklamowano przy pom   ocy winiety, która zachowała się i daje nam rzadką możliwość przyjrzenia się bliżej tej zapomnianej fabryce.
  Jak już wiemy, Abram Markus po przeprowadzce do Białegostoku założył tkalnię. Jako moment założenia przedsiębiorstwa podawane są lata 1877 i 1889, działało ono jednak na pewno w latach 90.
XIX w. Od początku istnienia produkcja ukierunkowana była na wytwarzanie sukna i kołder z wełny. Początkowo firma pracowała przy ul. Mikołajewskiej obok rodzinnego domu, ale w 1893 r.
  Abram nabył dwie posesje przy ul. Jurowieckiej (wówczas nosiła nazwę Pocztowa), na których stał już wówczas parterowy murowany dom. Wkrótce zbudował na nabytej nieruchomości murowaną trójkondygnacyjną tkalnię, napędzaną maszyną parową. Tuż przed śmiercią Abram przekazał zarząd firmy synowi Jakubowi, który w 1896 r. dokonał ponownej rejestracji przedsiębiorstwa, tym razem pod naz wą „Jakub Abramo
wicz Berow icz Markus”. Obowiązywała ona przez kolejne dziesięciolecia.
  Za czasów Jakuba Markusa nastąpiła dalsza rozbudowa zakładu, w którym w 1907 r. zatrudnionych było 86 pracowników. W tym okresie fabryka produkowała sukno wartości 30 tys. rubli rocznie, przy użyciu maszyny parowej o mocy 25 KM. Warto wspomnieć, że Jakub w 1908 r. był członkiem Towarzystwa Białostockiej Straży Ogniowej, a na terenie własnego zakładu prowadził oddział straży pożarnej. 
  Po śmierci Jakuba Markusa (zm. ok. 1911) cały majątek odziedziczyła wdowa po nim, Helena (Hessa) oraz ich potomkowie: Izaak, Hersz, Leon, Chaim oraz Albert. 
  Warto wspomnieć szczególnie najstarszego Izaaka, który po śmierci  ojca został głównym kierownikiem fabryki. Pełnił również przez wiele lat funkcję komendanta Białostockiej Ochot niczej Straży Ogniowej i członka Związku Wielkiego Przemysłu. Firma Markusów przetrwała okres I wojny światowej i w 1922 r. synowie Jakuba zawiązali spółkę pod nazwą „Jakub A. B. Markus. Fabryka sukna i kołder w Białymstoku”. Po 1919 r. firma znacznie rozwinęła swoją działalność, głównie za sprawą zamówień realizowanych na  potrzeby odrodzonego państwa polskiego.
  W 1922 r. zakład spadkobierców Jakuba Markusa zatrudniał już 280 robotników, a produkcję wspierały maszyny parowe o łącznej mocy 350 KM. Zakład składał się z 4 oddziałów: tkalni, przędzalni, apretury i wytwarzania wełny sztucznej.
  W latach 1926/1927 r. wymieniono ponadto wytwórnie trykotaży i wyrobów wełnianych. Rycina, stanowiąca ilustrację do dzisiejszego tekstu, została opublikowana w 1921 r. Nie ma wątpliwości, że przedstawia ona stan faktyczny, a wyrysowane na niej obiekty rzeczywiście tworzyły zespół fabryczny pod firmą „J. A. B. Markus” w Białymstoku. 
  Najstarszym budynkiem w zespole był dom z lat 1890-1893, widoczny po lewej stronie.  Markusowie mieszkali w nim do II wojny światowej. Rezydencja oddzielona była od reszty terenu fabrycznego i ul. Jurowieckiej niskim płotem.
  Dom otaczał ogród zaopatrzony w dwie fontanny.  Natomiast najstarszym budynkiem produkcyjnym był wzniesiony po 1893 r. duży gmach tkalni, ustawiony wzdłuż ul. Jurowieckiej. Obok niego widzimy dobudówki mieszczące najpewniej kantor firmowy oraz budynek mieszczący maszynę i kocioł parowy z wysokim kominem. W tyle posesji od strony rzeki Białej ustawiony był nowszy gmach produkcyjny o czterech kondygnacjach, wzniesiony zapewne przy użyciu żółtej cegły na początku XX w. Reszta terenu posesji fabrycznej zajęta była pod dodatkowe budynki magazynowo-gospodarcze. 
  Fabryka rodziny Markusów funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r., chociaż ilość produkowanych materiałów po 1922 r. spadała zgodnie z ogólną tendencją panującą w przemyśle włókienniczym Białegostoku.
  Co roku zdarzały się przestoje fabryki trwające niekiedy po kilka miesięcy, choć wciąż zakład Markusów należał do czołówki białostockich fabryk włókienniczych. Trzeba nadmienić, że Markusowie sami nie realizowali już produkcji, ale wydzierżawiali powierzchnię mniejszym przedsiębiorcom, którzy realizowali wszystkie etapy wytwórczości w zakładzie.
  Na przykład w 1929 r. jeden z gmachów fabrycznych wydzierżawiła spółka Dawida Murkiesa  i Adeli vel Edli Makow (zamieszkałej przy ul. Jurowieckiej 19). W kolejnym roku oddział przędzalni prowadził Lejba Rubinow, gdzie pracowało 30 robotników.
  W tym samym 1932 r. w fabryce Markusów swą tkalnią zarządzała niejaka Rafałowska, zaś sekcją włókienniczą Józef Kapłan. Ponadto w 1932 r. w garażach przy domu Markusa działała kooperatywa „Auto”.  Fabrykę w czasie II wojny światowej upaństwowiono. Do 1944 r. znajdowała się ona w samym środku getta. Zapewne w czasie jego likwidacji gmachy uległy spaleniu.
  Ruiny jeszcze przez jakiś czas zapełniały posesję przy ul. Jurowieckiej 29 i dopiero w latach 60. XX w. zostały rozebrane.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

środa, 13 lutego 2019

Sienkiewicza 5. Od Markusów do Boćkowskich

 
   Po raz kolejny cofniemy się do 1897 r. i przyjrzymy dziejom domu widocznego na jednym ze zdjęć Józefa Sołowiejczyka, na których uwiecznił zachodnią, nieparzystą stronę ówczesnej ul. Mikołajewskiej, a dzisiejszej ul. Sienkiewicza. Przypomnę, że ostatnim razem mieliśmy okazję poznać historię posesji przyporządkowanej przed II wojną światową do ul. Sienkiewicza 5.
  W 2 poł. XVIII i na pocz. XIX w. stał tu drewniany parterowy dom należący najpierw do Jankiela Mosesa, następnie Jankiela Solnickiego, wreszcie małżonków Penzuchów i od 1873 r. Abrama Bera Markusa.   Abram Ber Markus zapewne już w latach 70. XIX w. zbudował w miejsce stojących na tej posesji drewnianych budynków nowy, piętrowy dom o typowej dla tego okresu neorenesansowej fasadzie.
  Pochodził z Gródka (w poprzednim tekście wkradł się błąd, gdyż podałem, że był mieszczaninem z Sokółki), gdzie ożenił się z Chają Sorą Kremer, córką Lejby i doczekał się kilkanaściorga dzieci, z których wieku dorosłego dożyli Lejzer, Lejb, Jankiel oraz Mosze. Abram Ber do śmierci w 1897 r. mieszkał w swoim domu przy ul. Mikołajewskiej, gdzie prowadził własny nieduży zakład  tkacki.
  Według księgi adresowej z 1897 r. w domu Markusa przy ul. Mikołajewskiej mieszkał młodszy felczer Antoni Anisiewicz, on też w parterze od frontu prowadził zakład fryzjerski. Działał tu także kantor bankierski „Perlis i Ginzburg” oraz sklep sprzedaży wyrobów białostockiej manufaktury należący do agenta I. Feldsztejna.
  Lokatorem u Markusa był też od początku lat 90. XIX w. księgarz Abel Kaufman, który otworzył pod tym adresem w 1893 r. księgarnię wraz z biblioteką (czytelnią i wypożyczalnią). Pochodził z Grodna, ale przeprowadził się do Białegostoku, gdzie zamieszkał na kolejne dekady, ożenił się i doczekał potomstwa (wykupił nawet własną nieruchomość przy ul. Ogrodowej, ale po 1919 r. mieszkał przy ul. Fabrycznej 35.
  W 1913 r. reklamował posiadane najlepsze podręczniki do nauki buchalterii i adwokatury, a także szeroki wybór podręczników do nauki języków polskiego, łacińskiego, niemieckiego, francuskiego, angielskiego i innych. Oferował również słownik na 25 000 słów za jedyne 10 kopiejek.
  Księgarnia Kaufmana przetrwała okres I wojny światowej i w 1921 r. została zarejestrowana w Sądzie Okręgowym w Białymstoku. Funkcjonowała nieprzerwanie do 1939 r.  Co ciekawe, szyldy Anisiewicza, Kaufmana oraz „Perlisa i Ginzburga” możemy zobaczyć na fotografii domu wykonanej przez Sołowiejczyka, które stanowi ilustrację do dzisiejszego tekstu.
  Abram Ber Markus zmarł w 1897 r., po czym jeszcze w tym samym roku Sąd Okręgowy w Grodnie przyznał prawa spadkowe do nieruchomości przy ul. Mikołajewskiej synom Markusa, z których Mosze Markus ostatecznie skupił w swych rękach wszystkie udziały braci. On też pozostawał właścicielem do 1915 r.   Tuż przed I wojną światową mieszkał tu Izrael Halpern, pracownik miejscowego notariatu, przysiężny pełnomocnik (adwokat) i jeden z najbogatszych mieszkańców Białegostoku. Współpracował on z notariuszem Piotrem Matwiejewem, który miał swój kantor pod omawianym adresem.
  W 1913 r. mieściła się tu siedziba Towarzystwa Kredytowego Stolarzy, sklep naczyń kuchennych Lusternika, wytwórnia pieczątek „Progress” oraz magazyn apteczny Zelmana Włoskiego. Właściciel, Mosze Markus, w międzyczasie zajął miejsce Salomona Ginzburga i w 1913 r. był współwłaścicielem wciąż działającego tu kantoru bankowego, ale pod szyldem „Markus i Perlis”.
  Mosze Markus zmarł w czasie I wojny światowej i przed  1919 r. od jego spadkobierców omawianą nieruchomość kupili Mowsza i Chasia Boćkow- scy (Boczkowscy). Działające tu kantory notarialne i przywiązanie mieszkańców miasta do  tego adresu spowodowały, że w 1925 r. Sąd Okręgowy w Białymstoku zdecydował o wydzierżawieniu kilku lokali w parterze domu przy ul. Sienkiewicza 5 na siedzibę tutejszych notariuszy: Stefana Bednarskiego, Stanisława Jankowskiego i Bolesława Urbanowicza, którzy prowadzili swoje kantory do 1931 r., gdy zostali umiejscowieni w nowym gmachu sądowym przy ul. Mickiewicza 5.
  Boćkowscy byli właścicielami nieruchomości przy ul. Sienkiewicza 5 do maja 1939 r., gdy sprzedali ją Chackowi i Róży Edelom, którzy z kolei odsprzedali Boćkowskim swój majątek przy Rynku Kościuszki 19. Dalsze życie i pracę obu rodzin przerwała II wojna światowa, której nie przetrwała zabudowa posesji przy ul. Sienkiewicza 5.
  Po 1944 r. dom Markusa zastąpiono nowym blokiem, który stoi w tym miejscu do dziś.  W okresie międzywojennym pod omawianym adresem działały m.in. Dom KomisowoHandlowy Abrama Boćkowskiego (w latach 1920-1927), księgarnia Lwa Kagana (która wcześniej działała przy ul. Sienkiewicza 4), skład sukna Mozesa Margolisa, skład apteczny Zelmana Włoskiego (jego oferta została rozszerzona o usługi fotograficzne, w 1929 r. firmę przejęła Cywa Włoska), sklep „Anglopol” handlujący manufakturą produkowaną w Anglii, firma budowlana „Rozbudowa” Szmula Graniewicza i spółki, kilka sklepów z futrem, drobną manufakturą, a nawet tłuczonym kamieniem polnym.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

Przydworcowe

 

    Ten niewielki kwartał ograniczony z jednej strony gęstym rzędem zwrotnic i torów kolejowych rozpoczynających swój bieg na Zachód, z kolejnej – długim rzędem blaszanych, rdzewiejących garaży, za którymi jest już Kaufland i dworzec autobusowy, potem ulica Bohaterów Monte Cassino przechodząca płynnie w Łomżyńską, dochodzącej do ulicy Kopernika, gdzie wszystko się zamyka.
  To ostatnie takie miejsce w Białymstoku. W mieście, które nigdy nie było Wiedniem, choć z uporem próbuje się z niego robić kolejne niemieckie duchem i wyglądem miasto. Niby polskie, ale tak naprawdę obrzydliwie czyste, straszliwie bezpieczne, przerażająco wygodne i do obrzydzenia, do wyrzygania nudne. Nie znoszę takich miejsc. Każdego dnia w Białymstoku realizuje się koszmar przemiany miasta z krwi, kości, potu i spermy, w miasto sterylności, porządku, nudy, czystości, bezpieczeństwa i rugowania z ludzi wszelkiej spontaniczności i wolności.
 
Znajomy, który jest drobnym złodziejaszkiem, mówi mi zawsze, żebym nie łaził tam z aparatem na wierzchu, bo mogę wrócić do domu lżejszy o aparat, komórkę i pieniądze w portfelu.
  „Można stracić dyszkę, można i jedynkę” – mówi, a ja właśnie dlatego tam chodzę. Wszystkie domy w tym kwartale pamiętają pewnie co najmniej lata 60-te, a całe to miejsce jest prawie dokładnie tym Białymstokiem, w jakim wychował się mój dziadek i ojciec.
  Dziadek dorastał się w drewnianym domu przy ulicy Południowej na Nowym Mieście. Ten dom już nie istnieje, a dookoła stoją już bardzo nowoczesne wille. Dzieciństwo mojego ojca przypadło na lata 60-te XX wieku. Mieszkał z rodzicami w powojskowych barakach na dzisiejszych Piaskach, gdzieś między ulicami Plutonową a Wojskową. Jest tam teraz wielki szpital i bloki.
  Kiedy mimo ostrzeżeń kolegi-złodzieja łażę między tymi na wpół opustoszałymi domami, przy których rosną sady, a przy płotach stoją drewniane kible, kiedy mijam szwendających się w te i we wte bezdomnych z pobliskiej noclegowni, kiedy co chwila wpadam po kostki w zabłocone muldy, kiedy czekam, aż ktoś mnie w końcu zaczepi i zapyta, co tu robię, myślę, że to ostatnie miejsce przypominające miasto mojego dziadka i ojca. Czegoś tu tylko brakuje.
 
Brakuje mi tych wyrostków stojących na rogu, żądających papierosa za wstęp na dzielnicę. Brakuje mi sąsiadów stojących przy płocie, opowiadających dowcipy o Żydach. Brakuje mi Cyganów chodzących od domu do domu z akordeonem. Brakuje mi rozpijania wódki pod słoninę na okoliczność urodzin jakiegoś Henryka albo Mirosława. Brakuje mi młodocianych podrostków próbujących wyciągnąć portfel z kieszeni przypadkowego przechodnia. Brakuje mi, przyrzekam, że nie kłamię, nawet tych typów z Przydworcowego, przed którymi ostrzega mnie zawsze kolega złodziej, że mnie na pewno skroją.
  To życie można już sobie tylko wyobrażać. Została sceneria, ostatnia ocalała scenografia prawdziwego miasta środkowo-wschodniej Europy. Takiego, w którym mieszkali ludzie różnych religii, narodowości i poglądów politycznych. Czasami się kochali, ale częściej nienawidzili. Kłócili się między sobą, czasami nawet jeden drugiego ciapnął nożem, szydzili z siebie, separowali się i podkreślali różnice między sobą. Kiedy trzeba było załatwić jakiś interes, załatwiali interes. A jak zdarzyła się niefortunnie miłość między Polakiem a Żydówką, próbowali do tego nie dopuścić, a potem, mimo wszystko, odpuszczali.
 
Przy Stołecznej, Grunwaldzkiej i Stołecznej żyją jeszcze jacyś ludzie. Z kominów pyka od czasu do czasu jakiś dym. Sikorki przylatują po zawieszoną na sznurkach słoninę. W oknach niektóre szyby stają się chwilami niebieskie od telewizora. Zastanawiam się, jak oni potrafią żyć w tym mieście, które zmienia się w ponury koszmar zgodny ze standardami Unii Europejskiej. Za każdym razem, kiedy tam jestem, myślę o takiej starej kobiecie, która wyglądała zza okna, gdy robiłem jedno z tych zdjęć. Myślę o tym, jak po rozpaleniu w piecu kaflowym, wychodzi każdego ranka na wyprawę po bułki i salceson do Kauflandu, którego parking graniczy z jej ogrodem obrośniętym agrestami, papierówkami, mirabelkami i węgierkami.

RADEK ORYSZCZYSZYN
www.radeko.wordpress.com


poniedziałek, 11 lutego 2019

Panie z tamtych lat

 

   Moja Babcia tak barwnie opowiadała mi o przedwojennym Białymstoku, że do dzisiaj mam go jeszcze przed oczyma. Opowiadała o  miejscach, gdzie spotykały się panie z towarzystwa (któż dzisiaj używa takiego określenia?).Takim miejscem  były cukiernie: „Ziemiańska” (Rynek Kościuszki 7) i Maszczyńskiej (ul. Żwirki i Wigury 4) oraz kawiarnia w Teatrze  Miejskim. Nie zamierzam  jednak przeprowadzać studiów komparatystycznym nad tym, jakie cukiernie i kawiarnie są w Białymstoku dziś, a jakie były niegdyś.
  Na wystawny obiad  panie z towarzystwa zapraszane były do „Ritza” przy Kilińskiego 2 lub do Bristolu przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 2, rzadziej zaś do „Palace” przy Piłsudskiego 29 ( podaję adresy, bo może uda się jednak cofnąć czas i Białystok powróci do czasów dawnej świetności). Sfery urzędnicze stołowały się w „Savoy’u” przy ul. Kilińskiego 6/2 na pierwszym piętrze.
  Na premierze filmowej panie  bywały w kinie „Świat” przy Rynku Kościuszki 2.W nowinki czytelnicze zaopatrywały się w księgarni Nauczycielskiej przy ul. Kilińskiego 10 (były jeszcze dwie – Kagan przy ul. Sienkiewicza 5 i Kauffmana – przy ul. Sienkiewicza 1).  Rzadziej można je było spotkać w firmie chrześcijańskiej „Tok – artykuły sportowe i przedstawicielstwo samochodów i motocykli” na rogu ulicy Sienkiewicza i Rynku Kościuszki (chyba, że bywały tam z małżonkami).
  Jedna z nich pracowała w Biurze Związku Popierania Turystyki Województwa Białostockiego i władała biegle dziewięcioma językami na czele z przepięknie literackim francuskim, zaś inna – znająca na pamięć większość poematów Norwida pracowała w Szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża przy ulicy Pierackiego 20.
  Trzecia nie pracowała wcale, bowiem większość czasu spędzała na działalności dobroczynnej. Czwarta – na pisaniu wierszy do szuflady. Piąta  – na wychowywaniu licznej gromadki dzieci. To tylko początek opowieści…Kobiety wówczas były Kobietami. Subtelność Jadwigi Smosarskiej i tajemniczość Poli Negri.
  Nieswojo czuję się w czasach zmaskulinizowanych feministek i zniewieściałych, genderowych Piotrusiów Panów. W czasach, gdzie rzadkością jest  autentycznie kobieca kobieta  i normalny mężczyzna. W czasach, gdzie zamiast elit są celebryci  – nawet polityczni i wojenni. W czasach, gdzie człowiek człowiekowi jednorazowym naczyniem, a pojęcie godności, honoru, szacunku  i dotrzymywanej obietnicy stają się niezrozumiałe.
  Tęsknię za latami  dwudziestymi i trzydziestymi, nawet jeśli mam świadomość, że je nieustannie idealizację – w poezji, w publicystyce, w neosurrealistycznej prozie. Tęsknię za autentycznym Dobrem i Pięknem oraz nie godzę się z żadnymi podróbkami.

Marta Cywińska

niedziela, 10 lutego 2019

Nie wszystkim chciało się czekać na wyrok

 

    Kiedy wczesną wiosną 1931 r. białostocki Sąd Okręgowy przeniósł się z ul. Warszawskiej do nowego gmachu przy ul. Mickiewicza 5, nie wszystko tam było dokończone.
  Prace wewnątrz budynku trwać miały jeszcze przez kilkanaście miesięcy. A tutaj trzeba było od razu sądzić i wyrokować w przybywających ciągle sprawach karnych. Ów rozgardiasz nie pasował do powagi przybytku Temidy. Był on jednak na rękę przestępcom.  Rok po inauguracji sądu przy ul. Mickiewicza, miała miejsce zuchwała z niego ucieczka.
  Jej autorem okazał się znany na bruku białostockim złodziej – recydywista Franciszek Szkiłądź. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd Okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. Miał pojawić się przed nim Franciszek Sz., oskarżony o opór wobec policjantów, odbywający akurat 4 letni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej.
  Ponieważ konwojent dostarczył delikwenta za wcześnie, trzeba było czekać. Oczywiście nie na korytarzu, ale w je dnym z pokojów na pierwszym piętrze.  Najpierw Szkiłądź rozsiadł się na krześle i zastygł w ponurym milczeniu. Kiedy jednak strażnik przestał się nim interesować, ruszył niespodziewanie do okna, w którym nie było krat, szarpnął za klamkę i z parapetu skoczył w dół na rosnący pod murem trawnik. Nieco utykając rzucił się do dalszej ucieczki, ulicą Świętojańską w kierunku Zwierzyńca. 
  W tym czasie Aleksander Tykocki, prowadzący w pobliżu sądu budkę papierosową, rozkładał właśnie towar. Usłyszał jakieś krzyki i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył kulejącego mężczyznę w więziennym drelichu. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer (miał pozwolenie na broń) i ruszył odważnie w pogoń. Na jego krzyk: „Stój! Stój!”, biegnący wcale nie reagował.
Wtedy Tykocki strzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź skoczył w bok, przesadził płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych przy ul. Świętojańskiej. Tutaj papierosiarz stracił zbiega z oczu.  Strzały Tykockiego zaalarmowały znajdujących się w pobliżu policjantów.          Teraz „granatowi” ruszyli w pościg. Przeczesywali podwórko po podwórku. Wreszcie na posesji nr 24, znaleźli „zgubę”. Zmęczony i obolały Szkiłądź ukrywał się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuty w kajdanki trafił znowu na Mickiewicza 5, gdzie czekał na niego sędzia z kilkoma paragrafami. Również dzielny właściciel trafiki, po  wyjaśnieniach złożonych na ręce przodownika policji, powrócił do swojego interesu. 
  Następnego dnia gazety nie omieszkały wytknąć władzom sądowym łatwości z jaką nastąpiła ucieczka groźnego bandziora.
  Głos zabrał wówczas sam prezes Sądu Okręgowego Leon Zubelewicz. Wyjaśniał, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego. Pokój ten znajduje się na drugim piętrze. Z niego  osobnym przejściem więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom. Ponieważ główna sala rozpraw jest nie gotowa, Wysoki Sąd musi korzystać z innych pomieszczeń. Stąd i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy, trzymani są w prowizorycznym areszcie.Bezczelny Szkiłądź to wykorzystał. 
  Rok później prezes Sądu Okręgowego musiał się znowu tłumaczyć przed dziennikarzami. Na początku maja 1933 r. z sądu przy Mickiewicza 5 uciekł Stanisław Gilewski, dorożkarz oskarżony o pobicie i okradzenie pasażera. Pościg nie dał rezultatu. Po jakimś czasie „Gil” sam się zgłosił na policję. Rozsierdzony Wysoki Sąd wlepił mu za całokształt 5 lat pobytu za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik