Po raz pierwszy Antoni Grygieniec został aresztowany w 1921 roku jako dezerter z wojska. Następnego dnia jednak już uciekł. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Od tej pory ucieczki z aresztów i więzień stały się jego specjalnością.
O dzieciństwie zuchwałego Antka nic nie wiadomo. Za to fakty z jego krótkiej, burzliwej młodości były znane białostockim policjantom i prokuratorom. Po raz drugi został aresztowany w styczniu 1922 r. Wpadł tak jak poprzednio, podczas nocnej obławy. Był już wtedy znanym koniokradem. Uciekł jednak ponownie. Nie gardził żadnym łupem, równie chętnie kradł mięso, jak i znalezione w jakimś chlewiku grabie i stare buty.
W marcu 1924 r. wraz z kompanem, Władysławem Grygorowiczem, włamał się do świetlicy policyjnej. Bezczelni złodzieje zabrali naczynia stołowe i kuchenne, a ponieważ byli pijani, większość z nich potłukli.
Policja potraktowała to jako wyzwanie. Sprawcy zostali wkrótce schwytani. Grygieniec musiał pewnie znowu zbiec zza kratek, bo już w grudniu 1925 r. lokalna prasa donosiła o włamaniu do sklepu Wspólna Praca przy ul. Warszawskiej 30. Ekspozytura Wydziału Śledczego działała jednak błyskawicznie. Wywiadowcy Sznekenberg, Keller i Tomczak ujęli Grygieńca już w noc sylwestrową, przy ul. Mariampolskiej (Bema), gdzie bandyta miał swoją metę. Tym razem trafił do aresztu przy Komendzie Powiatowej PP. Długo nie posiedział. Pewnego ranka zarzucił na głowę dyżurującego policjanta własne palto i spokojnie wyszedł na ulicę.
Tego już było za wiele. Prasa podniosła krzyk. "Społeczeństwo białostockie ma prawo domagać się, aby z aresztów policyjnych nie zmykali niebezpieczni złoczyńcy" - pisał tygodnik "Prożektor".
A Antoni Grygieniec dał znać o sobie już dziesięć dni później. Wraz z nowym wspólnikiem, Alfonsem Nierodzińskim, okradli kupca Berko Młotkowskiego. Nieszczęsny handlarz zasnął zbyt mocno podczas podróży z Białegostoku do Szczuczyna. Gdy obudził się niedaleko Knyszyna stwierdził z rozpaczą, że na wozie ubyło 15 nowiutkich palt przeznaczonych na sprzedaż.
Tym razem Grygieńca schwytano bez trudu. Dostał trzy lata odsiadki. Czy karę w całości odbył za kratkami? Rubryki kryminalne miejscowej prasy o tym milczą. W każdym razie na początku 1929 r. należał do najbardziej poszukiwanych przestępców na Białostocczyźnie. Jego portrety wisiały na każdym komisariacie, mieli je w pamięci wszyscy funkcjonariusze Wydziału Śledczego.
Grygieńcowi dopisywało szczęście. Nie na darmo wyrobił sobie markę zatwardziałego złodzieja. Stawał się coraz bardziej groźny. Zaczął nosić przy sobie broń i nie wahał się jej wydobywać podczas kolejnych skoków.
Ale do czasu. Pewnego, mroźnego poranka 1929 r. Grygieniec szedł ze swoją kochanką ul. Mariampolska (Bema). Tuż za nim podążało jego dwóch kumpli. Wszyscy, poza dziewczyną, byli uzbrojeni. Niespodziewanie z domu wyszedł znający bandziora wywiadowca policyjny. Wyciągnął błyskawicznie rewolwer i wezwał Grygieńca do podniesienia rąk. Ten też sięgnął po pistolet. Padły dwa strzały. Jeden był celny - kula ugodziła złodzieja w brzuch.
Wszystko rozegrało się tak szybko, że kolesie Grygieńca nie zdążyli przyjść z pomocą hersztowi. Tym bardziej, że z bocznej uliczki wybiegł patrol policji zwabiony hukiem wystrzałów. Bandyci, korzystając z szarówki, zniknęli w zaułku. Na ulicy pozostało tylko ciało ciężko rannego przestępcy i histeryzująca kobieta.
Grygieniec zmarł w szpitalu. Policja odetchnęła z ulgą, że bandyta nie będzie już jej kompromitował, uciekając ze wszystkich możliwych aresztów i więzień.
Włodzimierz Jarmolik