piątek, 18 sierpnia 2017

Białostoccy kieszonkowcy zrobili karierę

  Szmul Zawiński, zwany Złotą Rączką, Abram Duczyński, sprytny kieszonkowiec autobusowy czy zezowaty Maniek Złoto, który został paryskim apaszem - to mistrzowie wśród doliniarzy. Takich talentów w Białymstoku było dużo więcej.
  Branżowy, policyjny tygodnik "Na posterunku" pisał w 1935 r.: "Dla kieszonkowców sezonem jest okres gwiazdkowych zakupów przed Bożym Narodzeniem, czas karnawałowych zabaw, okres letnich wyjazdów. Ma się rozumieć, że i między tymi okresami kieszonkowcy nie próżnują, już chociażby dlatego, aby nie wypaść z wprawy". A kieszeni, czyli dolin do penetracji mieli co nie miara.
  Wśród doliniarzy, jak chyba w żadnym fachu złodziejskim, istniały specjalizacje. Złodziej potrafiący z powodzeniem okraść chłopa na Siennym Rynku, był zwykle niedołęgą w miejscowym autobusie.
"Klient" bankowy czy pocztowy czuł się niezaradnie w pociągu. Dzielili się też kieszonkowcy ze względu na sposób uprawiania swojego procederu. Ten, który wyciągał portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki czy palta, pracował na tzw. parkan.
Kto przecinał żyletką ubranie, aby dostać się do schowanej głębiej portmonetki, był kosynierem. Fachowiec sięgający do portfela w tylnej kieszeni spodni operował na dupnika. Jedynie najlepsi z najlepszych, prawdziwi wirtuozi w swojej profesji, potrafili to wszystko.
  W pierwszej połowie lat 20-tych dużej klasy kieszonkowcem był na białostockich ulicach, sklepach, a zwłaszcza na dworcu Jakow Rubin, praktykujący wcześniej w miastach i miasteczkach Imperium Rosyjskiego.
Rubin chodził na robotę zwykle z kilkoma pomocnikami. W gwarze przestępczej taka grupka zwana była rakietą. Rakieta składała się zwykle z rączki, konika i świec. Mistrzem i prowodyrem całej roboty był oczywiście rączka. On to bezpośrednio sięgał do kieszeni lub torby upatrzonej ofiary. Wyciągał stamtąd wszystko co się dało.
  Obok niego znajdować się musiał konik, który po dokonaniu kradzieży, odbierał ukradkiem od szefa łup i starał się niepostrzeżenie z nim ulotnić.
  Świece robiły sztuczny tłok, zagadywały ewentualnych świadków przestępstwa, odciągały uwagę ofiary. Jednocześnie były zasłoną dla operującego zwinnymi palcami rączki, który zapuszczał widelce (dwa palce - środkowy i serdeczny) do cudzej kieszeni.
  Między rokiem 1920 a 1923 Jakow Rubin co najmniej osiem razy trafiał do policyjnego aresztu. Wyroki jednak miał tylko dwa, każdy po pół roku. Wiele kieszonkowych robótek, które uszły mu na sucho odznaczało się dużą pomysłowością i bezczelnością.
  W lutym 1920 r. podszedł na ul. Lipowej do Józefa Mińskiego i z wyraźnym współczuciem poinformował go, że jakiś łobuziak napluł mu z tyłu na palto. Nic nie podejrzewający Miński skręcił w najbliższą bramę i zaczął zdejmować odzienie w czym pomagał usłużny Rubin. Wraz z jego odejściem z kieszeni frajera zniknął portfel i kilkanaście tysięcy marek.
  Inaczej zaczęło się i skończyło spotkanie Rubina z Wacławem Krajewskim z ul. Świętojańskiej. Ten ostatni na poczcie przy Warszawskiej naklejał przy pulpicie znaczki na wysyłane listy. Obok położył pugilares z dokumentami i pieniędzmi. Ktoś zwrócił mu uwagę, że jeden ze znaczków spadł na podłogę. Koniec był oczywisty - portfel zniknął wraz z Rubinem.
Szczególnie intratny dla Rubina był czerwcowy jarmark na św. Jana 1923 r. Jego szajka obrobiła kilkunastu wieśniaków.
  Swój trzeci wyrok (8 miesięcy więzienia) Rubin zainkasował pod koniec 1923 r.
Wpadł dość głupio. Wyciągnął na ul. Lipowej gruby portfel z kieszeni przyjezdnego Władysława Kropiwnickiego. Pieniądze rozsypały się na chodnik. Wszystko to dostrzegł stojący w pobliżu policjant.

Włodzimierz Jarmolik