piątek, 18 sierpnia 2017

Brylanty z carskiej korony

  Na początku lat 20. ubiegłego wieku, po ciężkich rządach carskich, Białystok zmieniał się powoli. Ale z uporem. Zmiany te dotyczyły nie tylko wyglądu życia publicznego i miasta. Sięgały również jego ciemniejszej strony.
  Ot, na przykład miejscowi oszuści wzbogacili swój repertuar o nowe, nieznane wcześniej "numery". Jednym z nich było sprzedawanie "brylantów z korony carskiej".
Iluż to wieśniaków przybyłych do miasta na zakupy wracało do domu z nic niewartymi świecidełkami w kieszeni. Byli pewni, że robią wyśmienity interes, kupując od "emigrantów" z rządzonej przez bolszewików Rosji po okazyjnej cenie ich kosztowności. Tymczasem stawali się kolejnymi ofiarami białostockich Chanajek.
  Szczególną aktywność w "brylantowej" branży rozwinął niejaki Połter Zundel z ul. Bożniczej. Był to wielce obiecujący młodzieniec, który z zapałem oddawał się szulerce po różnych melinach.
Nie gardził drobnymi kradzieżami. A ponieważ posiadał spore zdolności aktorskie i językowe, zabrał się też za naciąganie łatwowiernych "frajerów".
  Bardzo wiarygodnie udawał pokrzywdzonego przez Sowietów członka rodziny znanego carskiego generała, po którym pozostała mu garść rodowych klejnotów. Oto kilka "transakcji", które zawarł Połter Zundel, krążąc po ulicach i rynkach międzywojennego Białegostoku.
Wiosną 1922 roku przybył do Białegostoku w interesach Bronisław Kościej, kupiec ze Świsłoczy. Chciał on nabyć w stolicy województwa partię tanich pędzli. W ich poszukiwaniu zwiedzał różne sklepy i składy.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle jakiś człowiek o zasmuconej twarzy. Łamanym językiem, z wyraźnym akcentem rosyjskim, zaczął opowiadać o chorej żonie, głodnych dzieciach i potrzebie wyjazdu z Białegostoku do Warszawy. Następnie zaoferował do sprzedania broszę z brylantami i pierścionek z diamentem.
  Kościej nie byłby kupcem, gdyby przynajmniej nie zechciał obejrzeć proponowanego towaru. Gdy zaś wziął do ręki błyszczące świecidełka, myślał już tylko o tym, ile za nie powinien zapłacić i za ile później je odsprzeda.
  "Rosjanin" wymienił swoją cenę - 100 tysięcy marek. Ostatecznie, po krótkim targu, stanęło na 60. Transakcja została zawarta. Zadowoleni kontrahenci, każdy z innego powodu, ruszyli w swoją stronę. Bronisław Kościej dopiero po powrocie do Świsłoczy dowiedział się od znajomego jubilera, że nabył tombak i szkło o wartości najwyżej 5 tys. marek.
  Podobna scenka rozegrała się latem 1924 roku na ul. Lipowej. Do Izydora Kownackiego ze wsi Dąbrówka podeszło dwóch skromnie odzianych mężczyzn. Młodszy łamaną polszczyzną zaczął opowiadać o ucieczce z Rosji, braku środków do życia, wreszcie o kilku brylantach należących do dostojnych przodków, związanych z dworem carskim.
  Kownacki, który właśnie sprzedał cielaka, miał w kieszeni kilkadziesiąt złotych. Choć nie bardzo uwierzył w usłyszaną historię, zainteresował się jednak proponowanymi klejnotami. "Pewno jacyś złodziejaszkowie - pomyślał - okradli kogoś i teraz sprzedają łup".
Pomimo swoich podejrzeń gospodarz spod Białegostoku przystąpił do ubijania korzystnego, tak mu się przynajmniej wydawało, interesu. Miał niebawem wydawać córkę za mąż i kilka złotych zaoszczędzonych na jej posagu mógł przeznaczyć na zakup weselnego alkoholu.
  "Uciekinierzy" łatwo zgodzili się przyjąć za kosztowną broszkę i drogi pierścionek "tylko" 25 zł. Jakież jednak było rozczarowanie Kownackiego, kiedy złotnik, do którego wstąpił, żeby wycenić swoją zdobycz, rozpoznał imitację.
  A oto, co przydarzyło się jesienią tego samego roku pani Franciszce Piferowej z miasta Lida. Przyjechała ona do Białegostoku, ażeby odwiedzić krewnych. Pewnego razu, z siostrą, udała się na rybny rynek na zakupy. Gdy obie paniusie wędrowały sobie między straganami, podszedł nagle do nich niewysoki osobnik.
  W jego ręku błysnął pierścionek z dużym brylantem. - Może któraś z pań kupi - zapytał. - Szkoda mi się z nim, co prawda, rozstawać, bo to pamiątka po dziadku, który umarł na cholerę w czasie wojny krymskiej, ale bardzo potrzebuję pieniędzy. Niechajby przynajmniej - dodał - ta święta pamiątka znalazła się w godnych rękach".
  Kobiety oczywiście zainteresowały się klejnotem. Zwłaszcza pani Franciszce zaświeciły się do niego oczy. Rozpoczęła więc rozmowę o ewentualnej cenie. Ponieważ, o dziwo, mężczyzna nie chciał zbyt drogo, transakcja doszła do skutku.
  Kilka minut później u Piferowej nastąpiło olśnienie. A może by tak spytać jubilera o cenę nabytego pierścionka? Ten wycenił jego wartość na... 30 groszy.
  Oszukani przez Połtera Zundela kupiec ze Świsłoczy, gospodarz z Dąbrówki i paniusia z Lidy złożyli oczywiście stosowne zażalenie w białostockiej Ekspozyturze Urzędu Śledczego. Choć po jakimś czasie kanciarz trafił za kratki, to jego ofiary nigdy nie odzyskały swoich pieniędzy.
Tak to bywa, jeśli komuś marzą się brylanty z carskiej korony. I do tego za bezcen!

Włodzimierz Jarmolik