Nic więc dziwnego, że pomimo kryzysu, zaglądali do niego co i rusz jacyś klienci. Pewnego lipcowego popołudnia 1933 roku w sklepie Bobra pojawiły się trzy młode, przyzwoicie ubrane kobiety. Jak zakomunikowała jedna z nich, jej pragnieniem jest nabycie skórek fokowych na zimowe futro. Mąż zgodził się na ten kosztowny wydatek, zaś koleżanki z pracy zaoferowały pomoc w doborze gatunku i odcienia.
Pan Bóbr, nie mając aktualnie w sklepie interesantów, całą swoją uwagę i uprzejmość ku miłośniczce fok i jej towarzyszkom. Na ladzie pojawiły się zaraz różne skórki. Kupiec zachwalał gorąco ich sierść, połysk i wymiary. Cóż z tego, kiedy podawana przez niego cena, za każdym razem wywoływała popłoch wśród niewiast. W końcu, po blisko półgodzinnej krzątaninie, Bobrowi nie udało się niczego sprzedać.
Klientki opuściły sklep z zapowiedzią poszukania tańszego towaru. Zawiedziony kupiec zaczął więc na nowo upychać fokowe skórki po półkach. Szczególnie piękne okazy zaniósł z powrotem na wystawę. Gdy je tam rozkładał, stwierdził z przerażeniem, że z witryny sklepu zniknęły dwie, bardzo drogie skórki lisie. A to złodziejki! - krzyknął oburzony. Natychmiast wybiegł na ulicę i pogonił za trójką szopenfeldziarek (tak nazywano kradzież w sklepie przez odwrócenie uwagi). Tymczasem sprawczynie szybko się oddalały.
Były już przy bramie Pałacu Branickich, gdy dobiegły je krzyki rozsierdzonego sprzedawcy. Ponieważ w dawnej rezydencji magnackiej mieścił się aktualnie urząd wojewódzki i stale dyżurował policjant. Dostrzegł zamieszanie i, tak na wszelki wypadek, zatrzymał jedną z mijających go kobiet. Pozostałe dwie szybko zniknęły w ulicy Mickiewicza. Zziajany właściciel sklepu dopadł swoją ofiarę i wspólnie z policjantem bezceremonialnie obszukał zatrzymaną kobietę. No i co za traf, znaleźli pod jej obszernym płaszczem dwa skradzione lisy.
Ostatecznie, sprawa kradzieży trafiła do wydziału śledczego, który szybko ustalił personalia złodziejki. Okazała się nią 25-letnia Anna Sidirczak, panienka o bogatej przeszłości kryminalnej, z zamiłowaniem oddająca się jednak wszystkim szopenfeldom. Wkrótce aresztowano też jej stałą pomagierkę, niejaką Dzidkę Popławską.
Sąd grodzki, przed którym we wrześniu 1933 roku stanęły dwie panny, wycenił ich robotę u kupca Bobra na rok więzienia, dla każdej. Szopenfeldziarski fach miał jednak poważny mankament. Ci sami złodzieje nie mogli, nawet po udanej kradzieży, długo pokazywać się u oskubanego kupca, bo a nuż ten przypomni sobie twarze podejrzanych klientów. Ale i na tę niedogodność znalazła się rada.
Białostoccy szopenfeldziarze sprowadzali po prostu kolegów z innych miast, którym przygotowywali szczególnie zyskowne roboty, w zamian za część łupów. Tak postąpiła w 1935 roku Fryda Dukat z ul. Wersalskiej, która zaprosiła do Białegostoku swoją przyjaciółkę z Wilna, Chaję Segał wraz z mężem oraz ich znajomym Boruchem Gitisem. Wkrótce cała czwórka rozpoczęła rajd po białostockich sklepach sprzedających sukno i manufakturę.
Gitis miał wypróbowany numer. W dużym koszyku, który stawiał przy ladzie, zrobiona była przemyślna skrytka. Do niej też, w momencie nieuwagi kupca, trafiał atrakcyjny kupon materiału. Ta metodą, w ciągu trzech dni, szajka szopenfeldziarzy okradła sklepy: Koszczeniewskiego (Rynek Kościuszki 15), Rafałowskiej (Giełdowa 2), Sznajdera (Kupiecka 5) i Margolisa (Sienkiewicza 15). Ten ostatni kupiec miał szczególnego pecha. Regularnie, ze dwa razy do roku, jego skład z manufakturą odwiedzali złodzieje. Najczęściej byli to szopenfeldziarze, którzy zadawalali się kilkoma sztukami materiału. Dwukrotnie jednak Mojżesz Margolis miał wizyty nocnych klawiszników. Ci zaś ogołocili półki jego sklepu do czysta.
Włodzimierz Jarmolik