wtorek, 23 stycznia 2018

Złodziej nie puka dwa razy


   Nie tylko drzwi, ale i okno dawało złodziejom szansę w wykonaniu ich niecnych zamiarów. Przed wojną okna stanowiły istną mozaikę. Jedne były tylko oszklone, inne mocno okratowane, a jeszcze inne miały solidne okiennice.
  Specjaliści od okien też byli różni. Najbardziej cenili się lipkarze, którzy potrafili do swojego procederu wykorzystać nawet nieduży lufcik. Ale jeśli szło o zwykłą szybę, to wystarczyło ją wytłuc, pod nieobecność gospodarzy lokalu, albo też umiejętnie wyjąć przy pomocy mesla czy śróbsztaka. Wydłubać stary kit umieli nawet mało wprawieni złodzieje.
  Wiosną 1922 roku po wgnieceniu szyby w oknie złodziejaszkowie dostali się do mieszkania przy ul. Wąskiej 14. Jego nieobecna właśnie lokatorka, Maria Zasawicz, straciła całą, przygotowaną już na cieplejsze dni garderobę. Kosztowało ją to 400 tys. marek.
  Być może ci sami sprawcy pozbawili ubrań pana Tepuła z ul. Pałacowej. Tym razem w protokole policyjnym znalazła się kwota aż 4 milionów.
  Złodzieje bardzo chętnie wybijali szyby do sklepów i magazynów, zwłaszcza jubilerskich. Jesienią tego samego roku ograbiony został jubiler Markuze z ul. Sienkiewicza. Przepadła biżuteria wartości 1 mln marek.
  Okienni specjaliści brali niemal wszystko co wpadło im w ręce. Czaili się zwłaszcza na futra, marynarki czy palta. Nie gardzili też spodniami, surdutami, rękawiczkami, a nawet parasolami czy solniczkami i cukiernicami. Z rzadka zaglądali do zamkniętych szuflad czy komód. Na to trzeba było większego sprytu, no i oczywiście odpowiednich narzędzi. Ale kiedy krawiec Srolusz z ul. Sienkiewicza powrócił z przymiarki od jednego klienta, przygotowana do wydania innym klientom garderoba futrzana, warta ponad 2 miliony marek, zniknęła z pokojowego wieszaka. Wiał tylko przyjemny chłodek z wybitego okna. Z kolei jego koleżanka po fachu, Rywka Chajet - ul. Bożnicza 10, straciła odzież i bieliznę na sumę trzech milionów.
  Prowadzący dochodzenie policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego docenili umiejętności niezidentyfikowanego przestępcy. Posłużył się on bowiem tzw. plastrem złodziejskim, dzięki czemu, bardzo dyskretnie i bez hałasu wykroił kawałek szyby, wyciągnął wewnętrzną zasuwkę i był już w domu.

Oczywiście dużo trudniej było włamywaczom, kiedy do upatrzonego przez nich okna drogę zagradzała krata albo solidne okiennice. Tutaj musieli wysilić się na dłuższą robotę. A przecież czekała ich jeszcze potem kruchliwa szyba. Taką operację przeprowadzili zuchwali, nocni złodzieje w styczniu 1932 roku. Za swój cel wybrali sklep Menesa Kurjałowskiego przy ul. Sienkiewicza 34. Przecieli umiejętnie żelazo, wyjęli ładnie pół szyby, wleźli do środka i wytargali na zewnątrz tłumoki z bielizną wartą pięć tysięcy złotych.
  Z kolei w kwietniu 1933 roku celem złodziejskiej szajki stał się sklep spółdzielni "Zjednoczenie" przy ul. Nowodworskiej. Najpierw fachowo obezwładniono okiennice, później uległa sztaba przy kracie, a na końcu już była tylko nadkwaszona szyba. Nieduży szmerek obudził jednak mieszkańców. Amatorzy cudzej własności czym prędzej musieli opuścić niegościnny dla nich teren. Tak samo stało się kilka miesięcy później, kiedy do kancelarii komornika Józefa Podbielskiego (Sobieskiego 7) ktoś zaczął wiercić otwór w okiennicy. Domownicy podnieśli alarm. Złoczyńcy zbiegli.
  Rzecz jasna specjaliści od okiennych włamań często wpadali. Szczególnego pecha miał jesienią 1934 roku niejaki Joachim Rusak. Usiłował on dobrać się do okna przy ul. Świętojańskiej 8. Źle trafił. Mieszkanie to odnajmował bowiem Alfred Szczekenberg, funkcjonariusz Wydziału Śledczego białostockiej policji. Nie tylko schwytał go na gorącym uczynku, ale dodatkowo po rewizji w domu złodziejaszka przy Szosie Wschodniej, znalazł różne, zagadkowe fanty - srebrną papierośnicę czy kościane spinki, z których posiadania biedny Rusak nie potrafił się wiarygodnie wytłumaczyć.
  Okna zamknięte, z kratą czy z okiennicami stanowiły dla złodziei zawsze problem. Przedwojenni białostoczanie w letnie upały pozostawiali jednak często okna otwarte na oścież. Czy trzeba było lepszej zachęty dla sprytnego młodzieńca, ażeby wskoczyć do środka mieszkania i wyskoczyć z np. futrem w ręku, wartości, bagatelka 5 tys. złoty

Włodzimierz Jarmolik