Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, czyli BOSO - temat rymowanek, instytucja owiana mgiełką tajemniczości. Siedzibę miała w kamienica nr 52 przy ul. Lipowej.
Na tyłach, między ulicami: Polną (Waryńskiego), Żabią i Północną, Artyleryjską, Dąbrowskiego i właśnie Lipową znajdował się obszerny nieregularny plac, obecnie przecięty przez aleję Marszałka Piłsudskiego i zabudowany blokami. Przed wojną leżały tam pryzmy desek, stały szopy, uprawiano ogródki. Doszło na nim także do krwawego starcia między strażakami i policjantami,zapewne będącymi pod wpływem alkoholu.
Władze miejskie w 1930 roku planowały na placu nieszczególnej sławy zbudować dworzec autobusowy z poczekalnią, bufetem i zapleczem technicznym.
Przeszkodził tej wizji wielki kryzys gospodarczy, a jak stan kasy się poprawił, to pojawiły się plany posadowienia tu gmachu starostwa, może i nowego magistratu. Wcześniej jednak wybuchła wojna światowa.
BOSO założono w końcu XIX wieku, kiedy okazało się, że straż zawodowa nie daje sobie rady. Białystok szybko się rozwijał i często płonął.
Jak głosiła fama, od czasu do czasu ogień podkładali zawodowi podpalacze, wynajmowani przez fabrykantów. Bo jak biznes nie szedł, magazyny się zapełniły, a chętnych na towar brakowało, to pożar był jak zbawienie. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej właściciel korzystnie ubezpieczył swą firmę. Praktyka czyniła białostockich strażaków mistrzami.
Stali się najdzielniejszą i najskuteczniejszą jednostką ochotniczą w guberni grodzieńskiej, dostali w 1912 roku zaproszenie na kongres pożarniczy do Petersburga.
Strażackie wojsko szybko zyskało uznanie białostoczan, zwłaszcza pań podatnych na pożary serc. Przestano ponoć nawet nad Białką używać wcześniej popularnego, szyderczego porzekadła: "Rychło w czas (czyli po spaleniu się obiektu), jak białostocka straż".
A dla potrzeb dzielnych ochotników zbudowano galeryjkę na wieży ratuszowej, by czuwający strażnik z góry mógł patrzeć na miasto. Ten to miał widoki!
Po I wojnie światowej BOSO odnawiało się początkowo wolno, trzeba więc było nadzieję pokładać w bosakach i toporkach, a wodę wożono w beczkach. Strażacy nie czekali jednak aż im manna spadnie z nieba, kwestowali, urządzali loterie i zabawy dochodowe, pukali do drzwi urzędów oraz bram fabrycznych. A skutkiem był i ten wspaniały samochód bojowy.
Tak się BOSO rozochociło, że w 1922 r. ogłosiło nabór do orkiestry symfonicznej i rzeczywiście wkrótce zaczęli zapraszać ziomków na głośne występy.
Dobrym i dochodowym pomysłem było przejęcie nadzoru nad kominami. Bynajmniej nie tylko fabrycznymi, bo przecież w ówczesnych domach palono w piecach i pod płytami (w kuchniach). To i sadze groziły samozapaleniem, a szczególnie jak ptaszysko gniazdo sobie uwiło w kominie.
Każdy zarządca posesji musiał mieć książkę, w której kominiarz dokonywał regularnie wpisów. A że i szczęście przynosił, to mógł być z siebie zadowolony.
W dwudziestoleciu międzywojennym większość członków BOSO stanowili wyznawcy mojżeszowi, a funkcję komendanta w latach trzydziestych pełnił Izaak Markus. Było to logiczne następstwo faktu, że wśród właścicieli fabryk przeważali Żydzi. W gronie zastępców Markus miał jednak chrześcijan, a do gaszenia pożarów rwali się wszyscy bez względu na wyznanie.
Tragiczny finał BOSO zgotowali okupanci niemieccy, zamykając gros strażaków w getcie i skazując ich na zagładę. Po wojnie nie wrócono do tradycyjnej nazwy.
Adam Czesław Dobroński