poniedziałek, 20 listopada 2017
Hochsztaplerzy, kanciarze i naciągacze
Pozbawić kogoś jego własności można było na różne sposoby. Brutalną przemocą, zuchwałą kradzieżą bądź też sprytnym oszustwem. Wszystkie te metody znane były bardzo dobrze na przedwojennym bruku białostockim.
Zacznijmy od szczególnie groźnej i bezczelnej mistyfikacji, kiedy to oszuści wcielali się w funkcjonariuszy policji albo udawali przedstawicieli państwowych urzędów. Na początku lat 20. ubiegłego wieku grasował w Białymstoku niejaki S.Szmulkiewicz. Mieszkał on sobie spokojnie na ul. Wilczej, w dzień. Zaś wieczorami przemieniał się w tajnego agenta policji i posługując się byle jak spreparowaną legitymacją, dokonywał bezprawnych rewizji. Rzecz jasna wybierał co zamożniejszych białostoczan.
Jego śladem poszedł w 1925 roku Leon Rabinowicz z ul. Branickiego. Ten z kolei udawał wywiadowcę z Ekspozytury Urzędu Śledczego i w zamian za swoje rzekomo duże możliwości wyłudzał od naiwnych kupców i straganiarzy kilkuzłotowe datki.
Małe miłe zdarzenie przytrafiło się w styczniu 1935 roku Teodorowi Abramowiczowi z ul. Sienkiewicza. Odwiedzili go dwaj mężczyźni, którzy przedstawili się jako kontrolerzy papierów wartościowych z ramienia Banku Polskiego. Zażądali okazania posiadanych obligacji. Abramowicz nie podejrzewając nic złego wręczył im posiadane papiery wartościowe. Jeden z kontrolerów, przejrzawszy numery obligacji stwierdził, że padła na nie duża premia, 10 tys. złotych, którą można odebrać w kasie Banku Polskiego.
Oszuści zwrócili grzecznie swojej ofierze kopertę ze szczęśliwymi bonami. Dopiero nazajutrz, wybierając się do banku spotkało Abramowicza duże rozczarowanie. W kopercie bowiem znalazł zamiast papierów wartościowych bezwartościowe druki reklamowe. Ponieważ policja otrzymała jeszcze kilka zawiadomień o podobnych wyłudzeniach, Bank Polski oficjalnie ogłosił, że nie delegował żadnych kontrolerów do sprawdzania numerów obligacji.
Pieniądze od naiwnych wyłudzano zresztą na przeróżne sposoby. Oto na przykład w 1923 roku pewien przemyślny staruszek odwiedzał co najbogatsze domy i uniżenie prosił o pożyczkę "na koszta operacji swej córki akuszerki, która przy zabiegu położniczym jednej ze swych pacjentek doznała zakażenia". Na ową kombinację dał się nabrać nawet Ł. Jankowski, znany na białostockim bruku króla papierosów.
Z kolei w latach 30. modne były wizyty przyjezdnych akwizytorów, rozprowadzających nigdy nieistniejące czasopisma. Brali zadatki i czym prędzej się ulatniali.
Na nienowy, ale zwykle skuteczny pomysł wpadł niejaki Henryk Stachowicz. Ubrał się w sutannę i zaczął zbierać datki na budowę wymyślonego przez siebie kościoła. Oczywiście policja szybko aresztowała rzekomego kwestarza, odebrała mu fałszywe zezwolenie od władz kościelnych i duchowy przyodziewek.
Zimą 1921 roku szczególną bezczelnością popisał się natomiast Aleksander Zakrzewski. Przyszedł on do redakcji "Nowego Dziennika Białostockiego" i przedstawił się jako powstaniec górnośląski i poprosił o wsparcie albo nawet zatrudnienie. Został przyjęty na próbę. Wkrótce awansował na rachmistrza. No i tutaj zaczęły się kombinacje.
Najpierw Zakrzewski sprawił sobie gustowną wizytówkę z tytułem sekretarza administracyjnego, a do nazwiska dodał jeszcze herb Jastrzębiec. Następnie zaczął podbierać z redakcyjnej kasy mniejsze lub większe sumki.
Pieniądze były mu niezbędne , gdyż poznał akurat rozkoszną panienkę, musiał mieć więc sporo marek na dorożkę (jak na dżentelmena przystało odwoził swoją wybrankę do domu), zamówiony stolik w restauracji, bilety do kina czy do teatru. Wkrótce jednak machlojki pana Aleksandra wyszły na jaw. Na ogólnym zebraniu wszystkich pracowników redakcji przyznał się on do kilku "omyłek" w prowadzonych przezeń rachunkach. Obiecał poprawę i pozostał na posadzie.
Ostatniego fałszywego powstańca rozszyfrowała prawdziwa EUS. Okazał się on zwykłym dezerterem z wojska, który uciekł z więzienia. Poszukiwany był też za zabójstwo. A teraz miał jeszcze odpowiadać za defraudację pół miliona marek.
Włodzimierz Jarmolik
Subskrybuj:
Posty (Atom)