Przy ulicy Jurowieckiej, pod 28, mieszkał Abram Rywkind. Był on właścicielem średniej wielkości mechanicznej przędzalni i tkalni. Ale bynajmniej nie to rozsławiło go nad Białką.
Miał bowiem Abram tak niebywałej wielkości nos, że uchodził za miejscowego sobowtóra Cyrana de Bergeraca. Do tego był jeszcze Abram obdarzony wulkanicznym temperamentem. Zdarzyło się więc, że w lipcu 1927 roku pani Rywkind wyjechała na letniska do Druskiennik. Pan Rywkind osiągnął w ten sposób status słomianego wdowca, a żyć jakoś trzeba.
Odebrał właśnie bieliznę z pralni, ale należało ją jeszcze wymaglować. Traf chciał, że sąsiadka, taka całkiem niczego sobie, posiadała własny domowy magiel. Pan Abram poprosił więc ją, aby zaszła do niego i zabrała bieliznę. Kobieta skwapliwie przystała na tę propozycję, licząc na dobry zarobek. Szybko udała się więc pod 28. Zapukała do drzwi i oniemiała. Otworzył je Rywkind w stroju Adama i "zaczął dokazywać przed przerażoną niewiastą rozmaite aroganckie figle migle", proponując jej przy tym "wspólne maglowanie".
Kobieta postanowiła salwować się z tej opresji ucieczką, lecz napastnik podstępnie zamknął drzwi na klucz. Zaczęła więc przeraźliwie wrzeszczeć, a że okna w mieszkaniu były otwarte (te lipcowe upały), przechodnie dokładnie słyszeli, co ma do powiedzenia o anatomii pana Rywkinda.
Szybko na chodniku zebrał się spory tłumek słuchaczy, którzy co chwila wybuchali gromkim śmiechem, słysząc nie nadające się do druku okrzyki. Plotek starczyło do końca wakacji.
Po gorącym lecie nastały wrześniowe jesienne dni. Czas ten sprzyja melancholii. Dopadła ona pewnego fryzjera. Przy Pałacowej 5 miał swój salon Oskar Kin. Codziennie rano po tej ulicy, pod oknami zakładu, do fabryki papierosów Janowskiego na Warszawską 39 szły robotnice. Były to w większości młode żydowskie dziewczęta. Nie wiedziały, że odprowadzał je wzrokiem ogarnięty jesienną melancholią fryzjer.
I oto któregoś dnia, gdy dziewczyny jak zwykle spieszyły do pracy, "ukazał się przed nimi w witrynie jakiś nagus, który w sposób cyniczny i bezwstydny demonstrował przed kobietami swe wdzięki". Występy tego "idioty moralnego" przy piskach i chichotach publiczności trwały kilka dni, aż nastały jesienne szarugi.
Te nie odstraszyły innego jegomościa, który upodobał sobie bramę w kamienicy Hugona Petera na Branickiego 5. Ów idiota moralny wyczekiwał z kolei na uczennice wracające z pobliskiego gimnazjum im. ks. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Gdy już mógł być widziany, to wówczas wyskakiwał z bramy i przedstawiał zdumionym panienkom "swą pantomimę".
Ale tego, co stało się w 1935 roku w Starosielcach, nie można tłumaczyć ani melancholią, ani wulkanicznym temperamentem, a jedynie wyrachowaniem.
Otóż pewien młodzian starosielski w zaprzyjaźnionym sklepiku, w którym zaopatrywał się w pieczywo i nabiał, korzystał z nieograniczonego kredytu. Nadszedł jednak koniec roku i trzeba było uregulować rachunki. Tu sprawa zaczęła się komplikować. Przezorny młodzian przestał więc zaglądać do sklepu, aby nie napatoczyć się na groźną właścicielkę. Ta widząc, co się święci, postanowiła wyegzekwować dług.
Wybrała się więc wraz ze swą córką jako świadkiem do nieuczciwego dłużnika. Weszły do mieszkania i gdy były w stołowym pokoju, to wówczas otworzyły się drzwi z przyległej doń sypialni i pan domu "w rajskim stroju z triumfem powoli wkroczył i szarmancko spytał: Panie sobie życzą?". Córka, nieprzywykła do takich... hm interesów, zwiała natychmiast. Mamusia natomiast rozsiadła się wygodnie w fotelu i "z politowaniem, uważnie bystrym okiem zlustrowała goliznę, i rzekła spokojnie: Też chucherko, myślałby kto!". Morał był z tego taki, że "golizną długu nie spłacisz".
Andrzej Lechowski