środa, 30 maja 2018

Kanciarz z ul.Głuchej

 

   Według faktów przedstawionych w kronice kryminalnej Dziennika Białostockiego historia ta wydarzyła się jesienią 1927 r. Pewnego, ciepłego jeszcze październikowego dnia, tuż przed południem, do kancelarii białostockiej Ekspozytury Urzędu Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 wszedł mocno pobudzony jegomość. Dyżurującemu policjantowi przedstawił się jako Szloma Mełamed, szanowany współwłaściciel kinematografu w Bielsku Podlaskim. Następnie, niemal płacząc i z wyrazistą gestykulacją oznajmił o stracie 300 dolarów, które, przed niespełna godziną, wyłudzili od niego dwaj nieznani mu bliżej mężczyźni.
  Siedzący za biurkiem policjant poprosił o szczegóły. Opowieść Mełameda musiała być długa i barwna, do protokołu trafiło jednak tylko jej streszczenie.  Oto co według słów prowincjonalnego przedsiębiorcy kinowego przytrafiło się mu w stolicy województwa.
  Do Białegostoku Szloma Mełamed przybył w ważnych sprawach osobistych. Po ich uregulowaniu, mając jeszcze nieco czasu do odjazdu pociągu, postanowił dowiedzieć się o aktualny kurs dolara. Miał przy sobie kilka banknotów z podobiznami prezydentów Stanów Zjednoczonych i chciał zamienić je korzystnie na bardziej potrzebne mu w tym momencie złotówki. Gdzie najlepiej było przeprowadzić taką operację? Oczywiście na ul. Giełdowej, na której stale urzędowali miejscowi, pokątni waluciarze.
  Już na samym rogu Lipowej i Giełdowej Mełameda Szloma zaczepił schludnie odziany młody człowiek z kozią bródką. Dopytywał się o dewizy. Szloma otwarcie przyznał, że ma do wymiany 300 „zielonych”. Młodzieniec natychmiast zaoferował ułatwienie kontaktu z właściwą osobą. Właściciel kina po chwili wahania zgodził się na propozycję uprzejmego waluciarza.   Poszli więc razem Lipową i dotarli do ul. Suraskiej. We wskazanej przez przewodnika bramie czekał już inny mężczyzna o dosyć przyjemnej powierzchowności. Ten od razu przystąpił do rzeczy. Najpierw dokładnie, jakby bał się oszustwa, obejrzał proponowane dolary, po czym włożył je do wyciągniętej z palta koperty i schował. Z drugiej kieszeni wydobył portfel i zaczął wyjmować polskie pieniądze. Niestety okazało się niebawem, że ma ich za mało. Przepraszając za swoje roztargnienie mężczyzna z bramy zwrócił Szlomie Mełamedowi kopertę z jego dolarami i prosząc o chwilę cierpliwości, udał się do pobliskiego domu po brakującą kwotę. Kiedy minęło pół godziny, a ten nie wracał, zniecierpliwiony kinowiec zrezygnował z dalszego czekania.
  Tknięty jednak dziwnym przeczuciem rozerwał trzymaną wciąż w ręku kopertę. Zamiast dolarów znalazł w niej równo pocięte kawałki papieru. Zrozumiał, że padł ofiarą kantu i czym prędzej pobiegł na policję. Pomimo dokładnego przejrzenia albumu z fizjonomiami znanych w mieście farmozonów i aferzystów, Szloma Mełamed nikogo nie rozpoznał. Zmartwiony poniesioną stratą powrócił do Bielska. Mało pocieszyły go słowa policjanta, że oszuści powinni dać jeszcze znać o sobie. Wówczas znając podane rysopisy wywiadowcy z EUS na pewno ich nakryją. 
  I tak się stało. W miesiąc po niefortunnej wyprawie Szlomy do Białegostoku jeden z oszustów znalazł się za kratkami. Okazał się nim wszechstronny kombinator Ignacy Galiński, stały bywalec chanajkowskich spelunek.
  Mieszkał przy ul. Głuchej, czyli tuż obok tak feralnej dla Mełameda Suraskiej. Sprzedawał fałszywą biżuterię, bywał nieuczciwym akwizytorem, szukał naiwnych prowincjuszy na dworcu i przed biurami podróży. Wpadł w ręce przedstawiciela władzy podczas wykonywania swojego popisowego numeru – nabierania frajera „na kantmaszynkę”. Było to pomysłowe oszustwo. Na czym polegało? O tym nieco później, w wykonaniu innego hochsztaplera z Chanajek - Chaima Ginsburga.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 27 maja 2018

Most na ulicy Nowoszosowej

 

    Wśród wielu znanych i rozpoznawalnych do dziś zdjęć z albumu „Widoki miasta Białegostoku 1897” jedno z ważniejszych miejsc zajmuje fotografia przedstawiająca wiadukt na ul. Nowoszosowej. Jak wspomniałem  autor fotografii, Józef Sołowiejczyk, nieprzypadkowo poświęcił kilka pierwszych zdjęć w swoim dziele okolicom dworca kolejowego, który jako główny węzeł kolejowy odgrywał istotną rolę w życiu miasta.
   Był także miejscem, gdzie witano cara Mikołaja II po jego przyjeździe z Warszawy.  W „Kurierze Warszawskim” z 6 września 1897 r. tak opisywano ten moment: „na dworcu kolejowym oczekiwała warta honorowa ze 117 pułku jarosławskiego piechoty. U drzwi apartamentu cesarskiego znajdowali się: minister komunikacji, gubernator grodzieński Batiuszkow, marszałkowie szlachty, prezydent grodzieński Michalski oraz szlachta miejscowa z żonami.
   Tamże również stał zarząd miejski białostocki w pełnym komplecie, mając na czele prezydenta Reszetniewa. Nieco dalej stała deputacja od rzemieślników miasta Białegostoku i wójtów gmin. O  godzinie 5-ej pociąg cesarski stanął przy peronie. Jego cesarska mość najjaśniejszy pan, odebrawszy raport, przywitał się [...]. Prezydent miasta Białegostoku również podał chleb i sól, poczem ich cesarskie mości opuścili dworzec kolei”.  Jednym z widoków rozciągających się z dworca kolejowego w kierunku północnym był właśnie most na ul. Nowoszosowej i okoliczna zabudowa, którą utrwalił na zdjęciu Sołowiejczyk.
   Tamtędy też car Mikołaj II udał się w kierunku majątku Dojlidy, gdzie czekał na niego nocleg w pałacu Rüdygierów. Ulica Nowoszosowa powstała najprawdopodobniej niedługo po wybudowaniu linii kolei petersbursko-warszawskiej oraz głównego dworca w Białymstoku. W związku z tym, że inwestycja ta przecięła u granic miasta oddaną do użytku w 1825 r. szosę warszawską, czyli ciąg dzisiejszych ulic św. Rocha i Zwycięstwa, pojawiła się pilna potrzeba reorganizacji ruchu w rejonie stacji kolejowej. Niestety, brakuje materiałów źródłowych, które ukazałyby więcej faktów z historii wiaduktu, ale przegląd starych map daje pewne wskazówki. 
   Jeszcze na planach Białegostoku z lat 70. i 80. XIX w. widoczny jest najstarszy przebieg ul. Nowoszosowej, która po rozwidleniu i ominięciu posesji kościelnej z cmentarzem św. Rocha biegła w linii prostej przez tory aż do ulicy położonej równolegle do torów kolejowych. Można z tego wnioskować, że mostu do końca lat 80. XIX w. po prostu nie było i poruszano się bezpośrednio przez torowiska. Ostatni raz brak wiaduktu został odnotowany na mapie z 1887 r., podczas gdy Józef Sołowiejczyk w 1897 r. uwiecznił już nową sytuację.
   Bardzo możliwe, że budowa wiaduktu nad torami wiązała się z inną, bardzo ważną inwestycją w zakresie infrastruktury komunalnej - budową i uruchomieniem linii tramwajów konnych.  O nich opowiem szerzej przy innej okazji, ale warto wspomnieć, że kontrakt z belgijską firmą zawarto w 1893 r., a pierwsze tramwaje wyjechały na ulice miasta dwa lata później.
   Data ta koresponduje z przypuszczeniem, że most na ul. Nowoszosowej powstał w pierwszych latach ostatniej dekady XIX w. Kolejny raz dochodzimy więc do wniosku, że kierując w tę stronę swój obiektyw, Sołowiejczyk z dumą utrwalał niedawną inwestycję miejską w postaci wiaduktu oraz świeżo uruchomionego tramwaju konnego, który z pewnością celowo został uchwycony w czasie jazdy po moście.  Obiekt ten został zniszczony w sierpniu 1915 r. przez wycofujących się Rosjan i niemal natychmiast odbudowany przez okupantów niemieckich.
 

   W tym stanie przetrwał do końca lat 30. XX w., kiedy to staraniem prezydenta Seweryna Nowakowskiego wybudowano nowoczesny wiadukt, którego następcą jest dzisiejszy obiekt. Warto jednak zwrócić uwagę, że z pierwszego wiaduktu z końca XIX w. ocalał do dziś jego zachodni przyczółek, widoczny wciąż z ul. Henryka Dąbrowskiego.
Ulica Nowoszosowa, jako główna ulica dojazdowa z dworca do centrum Białegostoku, była pod koniec XIX w. uznawana za prestiżową lokalizację, dlatego już wówczas wzdłuż jej północnej pierzei stał szereg domów należących do średniozamożnych mieszczan. 
   Na zdjęciu Sołowiejczyka widoczny jest nowy, dwupiętrowy narożny dom. W 1897 r. stanowił on własność Karola Augusta Moesa, jednego z największych miejscowych przemysłowców. Oba budynki po 1919 r. przyporządkowane było do ul. H. Dąbrowskiego 28 i 30. Karol August Moes sprzedał je na początku XX w. Karolowi i Helenie z Białeckich Warsenke, którzy pozostawali właścicielami tych nieruchomości jeszcze w okresie międzywojennym (Helena zm. w 1924 r.), po  czym prawa własności przeszły na ich syna Karola Władysława (w latach 30. XX w. mieszkał w Madrycie). Przed 1939 r. kamienica przy ul. Dąbrowskiego 28 została rozbudowana o dodatkową kondygnację. Obie kamienice pod nr 28 i 30 zostały znacznie uszkodzone w czasie wojny. Co ciekawe, narożny budynek rozebrano niedługo po 1944 r., ale okazały dom pod nr 28 odbudowano. Tak więc zachowana do dziś okazała kamienica przy ul. H. Dąbrowskiego 28, chociaż na pierwszy rzut oka wygląda na obiekt współczesny, ma znacznie wcześniejszą metrykę.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

sobota, 26 maja 2018

Po lody od Marszałka





                                                             1930 r. Dziennik Białostocki

czwartek, 24 maja 2018

Piłka nożna w krainie disco polo


    Disco polo. Muzyka (za) lekka, (za) łatwa i (za) przyjemna. Jednym z głównych ośrodków tego gatunku muzycznego jest Białystok i okolice. Piłka nożna na Podlasiu rodziła się jednak w okolicznościach nie pasujących do płytkości charakterystycznej dla disco polo. Długie oczekiwanie na pełnoprawny okręg piłkarski, niestabilne kluby i wszelakie perypetie przed i w trakcie meczów. Tak wyglądał przedwojenny futbol na Podlasiu.

Piłka tylko dla żołnierzy
Pierwszy mecz piłki nożnej na Podlasiu rozegrano 21 lipca 1913 roku. Na placu ćwiczeń stacjonującego w Białymstoku 64. Kazańskiego Pułku Piechoty przy ul. Traugutta zmierzyli się ze sobą żołnierze niemieccy i rosyjscy. Mecz zakończył się remisem 2:2. Tamta konfrontacja była niejako zapowiedzią tego, co będzie dziać się w podlaskich rozgrywkach do momentu wybuchu II wojny światowej. Karty w tamtejszej lidze rozdawać będą wojskowe drużyny z Grodna i Białegostoku. Do momentu uformowania oficjalnych mistrzostw w piłkę grali przede wszystkim wojskowi: czy to w ramach towarzyskich meczów w Łomży (4. Pułk Piechoty Legionów w roku 1917), czy w ramach rozgrzewki przed walkami na froncie polsko-bolszewickim (Batalion Zapasowy 42. Pułku Piechoty pokonał 5:1 zespół o nazwie „Kresowiacy”).

Kluby powstawały już po działaniach wojennych z 1920 roku. Trzy miesiące po „Cudzie nad Wisłą” powstał WKS 42. Pułku Piechoty Białystok. Dwa lata później założono inną wojskową drużynę: 76. Pułk Piechoty Grodno, a w 1921 – Cresovię Grodno. Wszystkie kluby zniknęły z piłkarskiej mapy po II wojnie światowej, jednak do 1939 roku stanowiły o sile podlaskich rozgrywek. Jedynymi zespołami, które funkcjonują do dziś i pamiętają przedwojenne granie na Podlasiu są Warmia Grajewo (1924) i ŁKS Łomża (1926).

Pod skrzydłami Wilna i Warszawy
W 1924 roku Podlasie dorobiło się własnej jednostki organizacyjnej, jednak przez pierwsze pięć lat funkcjonowała ona jako Podokręg Białostocki. Do sierpnia 1927 roku wchodził on w skład Wileńskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Później do marca 1929 roku należał do Warszawskiego OZPN.

Podokręg Białostocki miał swoje Mistrzostw. Ich stawką była możliwość awansu z klasy B do klasy A. W dzisiejszych realiach brzmi to jak rywalizacja brzuchatych panów o prawo grania w następnym sezonie z nieco mniej brzuchatymi panami pod okiem kamery Kartoflisk, jednak wówczas oznaczało to po prostu granie na II i III poziomie rozgrywkowym. Dwóm drużynom udało się awansować do klasy A. Były to: WKS 42 PP Białystok (1925) i Cresovia Grodno (1926). Jak widać, podlascy piłkarze nie należeli do najsilniejszych w II RP. Dobitnie pokazało to tournée żydowskiej drużyny Haokah Wiedeń w latach 1924-1925. Reprezentacje Białegostoku i Grodna przegrywały z Austriakami odpowiednio 0:13 i 2:10.


Stadion Zwierzyniecki w Białymstoku – arena najważniejszych piłkarskich widowisk na Podlasiu (rok 1934)
Zanim na Podlasiu zabrano się za tworzenie samodzielnego okręgu piłkarskiego, pomyślano o budowie reprezentacyjnego stadionu. 5 września 1926 roku oddano do użytku białostocki Stadion Zwierzyniecki. Gościł on najważniejsze imprezy piłkarskie i lekkoatletyczne w regionie. Dwa lata później w Grodnie powstał obiekt położony przy ówczesnej ul. Sobieskiego 3.

Awanturniczy mistrz z Grodna
Pełną futbolową samodzielność Podlasie uzyskało 24 marca 1929 roku wraz z utworzeniem Białostockiego OZPN. Związek liczył 46 drużyn. Z kolejnymi latami ich liczebność rosła. Zespoły do 1939 roku rywalizowały w A klasie (6-10 zespołów), B klasie (z co najmniej dwiema grupami terytorialnymi) i C klasie (kilka grup). Pierwszą, historyczną kampanię A klasy stanowiły kluby z Białegostoku (WKS 42 PP, Żydowski Klub Sportowy Białystok i Makabi) oraz Grodna (Cresovia, Makabi i WKS 76 PP).

Podlaska ekstraklasa grała systemem wiosna – jesień. Od samego początku ligę zdominowała Cresovia Grodno i WKS 42 PP Białystok. Po dziesięciu kolejkach obie ekipy miały na swoim koncie siedemnaście punktów. O losach mistrzostwa zdecydował dodatkowy mecz. 10 sierpnia Cresovia pokonała w Grodnie WKS 42 PP 3:2. Zwycięską bramkę w 87. minucie strzelił Chojnoś. Zacięta rywalizacja między Białymstokiem a Grodnem odbywała się nie tylko na boisko, ale i w gabinetach związku. Mistrzem została Cresovia, jednak na pierwszego prezesa Białostockiego OZPN wybrano kapitana Antoniego Buchcika z WKS 42 PP. Kością niezgody był wybór siedziby związku. Ostatecznie drogą kompromisu zdecydowano, że siedziba będzie w Białymstoku, a Wydział Gier i Dyscypliny w Grodnie.


Cresovia Grodno – w 1929 roku zostali pierwszym mistrzem Białostockiego OZPN
W kolejnym roku mistrz zasłynął nie z dobrej gry, ale ze słabych wyników, brutalności na boisku i konfliktów z białostockim związkiem. W III kolejce Cresovia przegrała 2:3 z Makabi Grodno. Sędzia usunął z boiska Juliusza Balloska. Piłkarz został zawieszony na kilka spotkań, przeciwko czemu Cresovia zaprotestowała, grożąc wycofaniem się z rozgrywek. Skończyło się jedynie na oddaniu walkowerem meczu z WKS 42 PP Białystok i zajęciem ostatniego, ósmego miejsca. Cresovia nie opuściła jednak A klasy na mocy decyzji Białostockiego OZPN. W związku z tym promocji nie otrzymała najlepsza w B klasie Jutrznia Grodno.

Rewolwer na boisku
Od 1931 roku podlaską A klasę zdominował WKS 76 PP Grodno. W pierwszym mistrzowskim sezonie przegrali tylko jeden mecz. Rok później plany obrony tytułu próbował pokrzyżować im beniaminek… Jagiellonia. 27 stycznia 1932 roku klub z Białegostoku powstał w wyniku połączenia WKS 42 PP i Związku Młodzieży Wiejskiej. Jagiellonia chciała osiągać sukcesy nie tylko w piłce nożnej, ale i lekkoatletyce, stąd pomysł połączenia dwóch klubów posiadających sekcje atletyczne.

Widząc ambitne plany białostocczan, mistrzowie z Grodna zaczęli posiłkować się zawodnikami mogącymi odbyć służbę wojskową w mieście, a przy okazji pomóc w obronie miana najlepszego zespołu A klasy. Linię ataku WKS 76 PP wzmocnił Jerzy Hasselbusch z Warszawianki. Gole nowego napastnika przyczyniły się do drugiego z rzędu wygrania ligi. WKS zgromadził 26 punktów, zaś Jagiellonia – 23. Najciekawszym wydarzeniem kampanii z 1932 roku nie był jednak wynik końcowy, a incydent podczas jednego z kilku derbów Grodna. W meczu Makabi z Kraftem jeden z piłkarzy miał zastrzeżenia, co do pracy sędziego. Arbiter potraktował więc adwersarza policzkiem. Zawodnik zrewanżował się kopniakiem, na co w rekontrze sędzia wyciągnął… rewolwer. Na szczęście skończyło się tylko na wymachiwaniu bronią.

(Nie) wszystkie drogi prowadzą do Grajewa
W kolejnych latach zmieniano format rozgrywek, ale nie przeszkadzało to piłkarzom WKS 76 PP w zdobywaniu następnych tytułów. Rozgrywki z 1933 roku liczyły osiem zespołów podzielonych na dwie grupy. W finałowym dwumeczu rywalami graczy z Grodna był ŻKS Białystok. Oba mecze wygrali dwukrotni mistrzowie białostockiej A klasy. W całym sezonie nie przegrali ani razu, remisując zaledwie jedno z ośmiu spotkań. Podlaską piłkę zaczęto coraz poważniej traktować w pozostałych regionach Polski. Juliusz Ballosek trafił z Cresovii do Ogniska Wilno. Po latach zagrał w I lidze w barwach WKS Śmigły Wilno. Z kolei napastnik Jagiellonii Antoni Komendo-Borowski opuścił Białystok na rzecz grającej w elicie Pogoni Lwów. Piłkarz zagrał nawet jeden mecz w reprezentacji, uświetniony golem (15 września 1935 roku przeciwko Łotwie). Komendo-Borowski był pierwszym podlaskim piłkarzem, który wystąpił w I lidze i drużynie narodowej. Koledzy nazywali go „Sarenka”, podobnie jak legendarnego Kazimierza Górskiego.


Mapa rozgrywek A klasy w okręgu białostockiego
Od 1934 roku panujący od trzech lat mistrzowie zmienili nazwę na WKS Grodno. Rok później rywale w końcu przerwali ich zwycięski marsz. Zwycięzcą białostockiej A klasy okazała się Warmia Grajewo. W finałowym dwumeczu pokonali hegemona. W Grodnie Warmia wygrała 2:1, natomiast u siebie 1:0. Klub z Grajewa jedno ze spotkań grupowych wygrał główni dzięki nadgorliwości dróżnika PKP z Knyszyna. Stwierdził on, że podróżujący do Grajewa autobusem piłkarze Hapoelu Białystok nie mają stosownego zezwolenia na poruszanie się drogą podlegającą kolejowej jurysdykcji. Hapoel musiał więc jechać objazdem, przez co spóźnił się na mecz z Warmią i przegrał walkowerem.

Reprezentanci na pomoc
WKS Grodno przystępował do rozgrywek 1936 z jednym planem – odzyskać panowanie na Podlasiu. Służba wojskowa w 76. Pułku Piechoty okazała się znakomitą kartą przetargową w pozyskaniu trzech reprezentantów Polski, grających dotychczas w I lidze: Konstanty Haliszka (Garbarnia Kraków), Antoni Piasecki (ŁKS Łódź) i Piotr Jędrzejczyk (Wisła Kraków). Zespół z Grodna prezentował się znakomicie. Od wielu lat w klubie grali już niespokrewnieni ze sobą Tadeusz i Eugeniusz Adamczykowie, który łącznie zdobyli po osiem tytułów w białostockiej A klasie. W WKS grało też dwóch lekkoatletów. Obrońca Wacław Sidorowicz reprezentował Polskę w biegach na 800 i 1500 m, natomiast Aleksander Joczys po przejściu do KPW Katowice został rekordzistą kraju w biegu na 100 m przez płotki.

W drodze po piąte mistrzostwo wojskowy klub musiał przebyć drogę przez zmieniony system. Najpierw w swojej grupie odprawił dwa kluby o nazwie Makabi: z Suwałk i Grodna. Później w grupie finałowej mierzył z ŻKS Makabi Białystok i broniącą tytułu Warmią Grajewo. Po czterech kolejkach WKS i Warmia miały po tyle samo punktów. O mistrzostwie decydował więc dodatkowy mecz. 2 sierpnia 1936 roku na mogącym pomieścić ponad tysiąc osób Stadionie Zwierzynieckim WKS Grodno rozgromiło Warmię Grajewo 4:0. W kolejnych latach wojskowy zespół ciągle nie miał sobie równych. Od 1936 roku zmieniono system rozgrywek na jesień/wiosna. Tuż przed 1939 WKS zaczął odmładzać skład, jednak II WŚ sprawiła, że fiaskiem zakończyła się nie tylko przebudowa drużyny, ale i dalsze istnienie klubu.


Zaproszenie na mecz WKS Grodno – Makabi Łomża. Uwagę zwraca osobliwy komunikat ,,Mecz odbędzie się bez względu na pogodę”
WKS Grodno zdominował regionalne rozgrywki, jednak ani razu nie udało mu się przebić na szczebel centralny. Porażki w tym aspekcie notowali również inni podlascy mistrzowie: Cresovia i Warmia Grajewo. Niemal za każdym razem na drodze zwycięzców A klasy Białostockiego OZPN stawały na drodze kluby wileńskie.

Powojenna rzeczywistość podlaskiego futbolu była już znacznie inna. Przestały istnieć kluby żydowskie, mocno reprezentowane na różnych szczeblach w latach 1929-1939. Przede wszystkim w strukturach nie było już WKS Grodno, odłączonego od państwa polskiego. Regionalne rozgrywki zdominowały kluby białostockie, a niemal każdy sukces klubowy na skalę ogólnopolską kojarzony będzie już tylko z Jagiellonią.

SEBASTIAN CHROSTOWSKI

Szkoła z ulicy Pałacowej








                                                       1928 r. Dziennik Białostocki

środa, 23 maja 2018

Kartka z notatnika reportera



                                                             
                                                   1928 r. Dziennik Białostocki

wtorek, 22 maja 2018

Nasza Służąca





                                                 1928 r. Dziennik BIałostocki

poniedziałek, 21 maja 2018

Napaść pijaków na policjanta



                                                              1932 r. Dziennik Białostocki

Fabryka Antoniego Wieczorka

   

   Po ogólnym widoku miasta Białystok, fotograf Józef Sołowiejczyk, autor zdjęć do albumu ofiarowanego carowi Mikołajowi II w 1897 r. – swój obiektyw skierował na jeden z najważniejszych gmachów ówczesnego miasta: dworzec główny kolei żelaznej petersbursko-warszawskiej. Uruchomienie w 1863 r. połączenia kolejowego między stolicami Królestwa Polskiego i Rosji miało przemożny wpływ na rozwój gospodarczy Białegostoku w kolejnych dekadach. Bez względu na to, czy drugie zdjęcie w albumie jest efektem samodzielnego wyboru Sołowiejczyka, czy też jego wykonanie ustaliła Rada Miejska jako zamawiający, obie strony doskonale rozumiały znaczenie kolejowego dworca oraz sens jego uwiecznienia w carskim albumie.    Warto podkreślić fakt, że Sołow iejczyk początkową część swego dzieła poświecił właśnie głównej stacji kolejowej oraz jego najbliższym okolicom. Pamiętając, że car przybył do Białegostoku właśnie koleją, można uznać, że Sołowiejczyk rozpoczął prezentację miasta od pierwszych widoków, jakie Mikołaj II mógł ujrzeć z okna pociągu oraz wiozącego go ze stacji powozu. Dlatego też kolejne zdjęcia przedstawiają nowy most na ul. Nowoszosowej, fragment ul. Staroszosowej (dziś św. Rocha), fabrykę Rudolfa Commichau oraz nasyp wiodący na most na ul. Nowoszosowej w kierunku dworca i znajdującej się na jego zapleczu jednej z największych fabryk Białegostoku – zakładu odlewniczego i budowy maszyn Antoniego Wieczorka. Fabryka Antoniego Wie czork a przy ul. Nowoszosowej (dziś ul. Kolejowa) powstała w latach 1885-1888, ale metryka przedsiębiorstwa jest znacznie starsza.
  Wieczorek przybył do Białegostoku na początku lat 70. XIX w. Początkowo razem z A. Święcickim wydzierżawił zakład budowy maszyn parowych Meinera i Nitnera w uroczysku Krzywa w dobrach dojlidzkich. Wieczorek i Święcicki kontynuowali działalność poprzedników, ale osiągnęli na polu odlewnictwa i budowy maszyn znacznie większy sukces. Wspólnicy, a od 1878 r. sam Wieczorek, produkowali maszyny parowe, warsztaty tkackie, sprzęt i maszyny na potrzeby kolei, wszelkiego rodzaju maszyny rolnicze oraz drobniejsze wyroby, takie jak metalowa galanteria, ogrodzenia czy krzyże nagrobne (tych zachowało się najwięcej).
  Rozwój zakładu i stale rosnący popyt na produkty zmusił Wieczorka do przeniesienia fabryki w sąsiedztwo głównej linii kolejowej Białegostoku oraz budowy własnej bocznicy. W 1880 r. przedsiębiorstwo zatrudniało ponad 60 wykwalifikowanych robotników, a produkcja osiągała wartość blisko 60 tys. rubli. 
  Od 1888 r. zakład Antoniego Wieczorka działał już w nowym miejscu i przy ul. Kolejowej funkcjonował do II wojny światowej. Fotografia Sołowiejczyka ukazuje więc fabrykę odlewniczą dekadę od jej uruchomienia. W kolejnych latach fabrykant poszerzał powierzchnię zakładu, a na początku XX w. składał się on z budynku biurowego i kantoru (widocznego na zdjęciu Sołowiejczyka z dużym szyldem fabryki), ogromnego murowanego piętrowego gmachu budowy maszyn, parterowego budynku warsztatowego, pomieszczeń z maszynami i kotłami parowymi oraz wysokim kominem.
  Wszystkie budynki miały podłączenie do miejskiego wodociągu, gwarantującego bezpieczeństwo przeciwpożarowe. W narożniku posesji stała dwukondygnacyjna rezydencja właściciela fabryki, otoczona ogrodem i odcięta od zakładu szpalerem wysokich drzew. W 1910 r. majątek Wieczorka był najwyżej wycenioną nieruchomość w Białymstoku, wartą 137 500 rubli.   Fabryka Wieczorka, jednego z największych pracodawców w mieście, na początku XX w. była miejscem aktywnej działalności politycznej wszelkich ruchów popierających postulaty robotnicze, a kryzysy ekonomiczne odczuwano w niej szczególnie mocno. Duże strajki u Wieczorka miały miejsce w 1895, 1903 i 1905 r. Tego też roku Wieczorek i jego rodzina stali się obiektem ataku bombowego Białostockiej Grupy Anarchistów-Komunistów. 
  Antoni Wieczorek był dwukrotnie żonaty. W 1876 r. ożenił się w Supraślu z Anną Hildą Jansen, z którą doczekał się dwójki dzieci: Haliny Antoniny (ur. 1877) i Romana Alfreda (ur. 1878). Anna Jansen zmarła w 1879 r., a w 1881 r. fabrykant wstąpił ponownie w związek małżeński – jego wybranką została Julia Kunc, córka właściciela dużego browaru w Grodnie. Ze związku Antoniego i Julii na świat przyszły trzy córki: Stefania (ur. 1882), Zofia (ur. 1886) i Julia (ur. 1888) oraz dwóch synów: Antoni (ur. 1889) i Alfred (ur. 18892). 
  Wieczorek był człowiekiem poważanym i wpływ owym. Zasiadał w zarządzie Białostockiego Komitetu Handlu i Manufaktur, z ramienia którego reprezentował interesy białostockie w Gubernialnym Urzędzie do Spraw Fabrycznych. Nadzorował działalność Szkoły Handlowej, uczestniczył w organizacji Towarzystwa Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej, razem z żoną wspierał instytucje dobroczynne. Wreszcie aktywnie zaangażował się w budowę nowej neogotyckiej świątyni rzymskokatolickiej w Białymstoku.
  Zmarł w 1906 r. i spoczął na Cmentarzu Farnym. Fabryka po jego śmierci została przekształcona w spółkę akcyjną. W tej formie przetrwała do II wojny światowej, w trakcie której wszystkie zabudowania zakładu uległy zniszczeniu. Dziś w tym miejscu znajduje się częściowo Galeria Madro  oraz gmachy dawnego Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Tekstylno-Odzieżowego. (Po więcej szczegółów odsyłam do artykułu autorstwa Marty Wróbel, poświęconego Antoniemu Wieczorkowi opublikowanego w 19 tomie „Rocznika Białostockiego”).

Wiesław Wróbel

niedziela, 20 maja 2018

Kasiarz Chaim Garber

   

     Na szczycie hierarchii wszystkich złodziejskich specjalności praktykowanych przez przedwojennych przestępców lokowali się oczywiście kasiarze. Nazywano ich wówczas także kaseorami albo pudlarzami. Pojawili się oni już w połowie XIX w. wraz z wynalezieniem w Anglii kasy pancernej z prawdziwego zdarzenia.
  W II Rzeczypospolitej słynęli zwłaszcza kasiarze warszawscy z carskim jeszcze dorobkiem, którym przewodził Stanisław Cichocki, słynny Szpicbródka. Podziemny Białystok także miał zaszczyt posiadania kilku wyróżniających się speców od raka i bora, czyli podstawowych narzędzi do rozcinania blach.
  Jednym z nich był Chaim Garber, zamieszkały na ul. Wesołej 4, ale częściej widywany i poszukiwany przez policję w zakamarkach Chanajek. Kiedy wiosną 1927 r. złodzieje włamali się do biura białostockiej spółki Trilling i Syn i rozpruli pomyślnie sejf, agenci z Urzędu Śledczego w pierwszej kolejności zajęli się miejscowymi kaseorami. Zatrzymani zostali do wyjaśnienia m.in. Chaim Garber, a także jego kom pan Jankiel Frydland rodem z Brześcia Litewskiego.  Szybko jednak okazało się, że Tryllinga „zrobili” kasiarze z Warszawy, bawiący u nas na gościnnych występach. Białostoczanie byli niewinni. Odzyskali więc swobodę. Ale do czasu. 
  W nocy z 5 na 6 kwietnia 1928 r. miało miejsce włamanie do Żydowskiego Banku Rzemieślniczego przy ul. Lipowej 4. Złodzieje wykorzystali fakt, że ze względu na święta wielkanocne, bank został zamknięty na kilka dni. Ogromnie sprzyjający moment na jego nieformalne odwiedziny.
 

     Jak później ustaliło śledztwo, włamywacze dostali się za pomocą podrobionych kluczy do sąsiadującego z Żydowskim Bankiem Rzemieślniczym składu papieru firmy Serok. W składzie
tym usunęli z półek towar, znaleźli za nim ukryte drzwi, wycięli w nich otwór i już byli na korytarzu bankowym. Dalsza ich działalność była widoczna gołym okiem. Stojąca w kącie pokoju buchaltera kasa pancerna rozpruta została za pomocą raka, niczym puszka sardynek i całkowicie opróżniona.
  Według dyrektora banku, który pierwszy dowiedział się o wizycie złodziei, ich łupem padło 600 dolarów i 700 zł. Policję zastanowiło tylko, dlaczego przestępcy nie zabrali nic z towarów nagromadzonych w składzie Seroka. Może nie chcieli się przemęczać tobołami? I znowu śledczy z Warszawskiej zaczęli od sprawdzania alibi kasiarzy z własnej kartoteki. Chaim Garber i Jankiel Frydland nie czekali na taką okoliczność. To oni byli bowiem sprawcami opisanego powyżej skoku. Postanowili na jakiś czas zniknąć z miasta.
  Nie miał to być jednak zasłużony urlop na jakimś letnisku, lecz ciężka praca w prowincjonalnych miasteczkach posiadających placówki bankowe i do tego niezbyt dobrze zabezpieczone. W ciągu kilku miesięcy dobrana para spenetrowała szereg takich obiektów, m.in. w Suwałkach i Grodnie. Latem Chaim Garber zatęsknił za Białymstokiem. Przyjechał w odwiedziny na Wesołą i, jak to często w takich przypadkach z poszukiwanymi przestępcami bywa, wpadł w ręce czekających na niego z utęsknieniem agentów policyjnych.
  12 lipca powędrował dziarsko pod eskortą posterunkowego na dworzec, skąd miał trafić do Suwałk dla dokonania konfrontacji ze świadkami. Po drodze próbował uciekać. W krótkim pościgu został ujęty. Nie obyło się przy tym bez kilku strzałów na postrach.
  A taką oto notatkę pt. „Kasiarze w potrzasku” zamieścił na początku 1932 r. Dziennik Białostocki: „W związku z kradzieżą w Banku Żydowskim w Śniadowie zatrzymano w Białymstoku jako podejrzanych kasiarza warszawskiego Henryka Gebauera oraz kasiarza białostockiego Chaima Garbera, przedterminowo zwolnionego z więzienia”.  Jak widać pruł nasz Chaimek na potęgę!

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 18 maja 2018

Koronkowa robota na ul. Pieszej 2

 

    Ameryka dla wielu mieszkańców Europy jawiła się od zawsze jako Ziemia Obiecana. Ciągnęli do niej ze Starego Kontynentu ludzie ubodzy i prześladowani. Całymi rodzinami. Wydając na podróż ostatnie pieniądze, często nawet tracąc przy tym życie. Na przełomie XIX i XX w. emigracją ratowali się zwłaszcza Włosi (Sycylia), Irlandczycy i Żydzi z zachodnich połaci Cesarstwa Rosyjskiego. Ci ostatni pochodzili także z ówczesnego Białegostoku. Uciekali przed pogromami Czarnej Sotni. Szukali lepszego jutra dla siebie, a przede wszystkim dla swoich dzieci. Po jakimś czasie niektórzy z Żydów –  białostoczan wracali do rodzinnego miasta. A tutaj mogły czekać na nich różne przykre niespodzianki. Zwłaszcza w takim miejscu jak Chanajki.
  Po 20 latach nieobecności powrócił do Białegostoku z Nowego Jorku 52-letni Josel Gelberg. Przywiózł ze sobą nieduży „zielony” kapitalik i myślał o jakiejś trafnej inwestycji. Pierwej zajęła go jednak sprawa kupna kawałka domu. Wybrał tańsze  Chanajki, gdzie na ul. Pieszej pod 2,  za wysokim parkanem stał całkiem jeszcze przyzwoity budynek. Nowy sąsiad zwrócił natychmiast uwagę miejscowych opryszków. Zainteresował się nim oczywiście i znany z poprzedniego odcinka Szmul Gorfinkiel z pobliskiej Orlańskiej. Razem ze swoim pomocnikiem Noske Penerem zaczął uważnie obserwować poczynania Gelberga w mieście. Wkrótce doszli do wniosku – gość ma jeszcze sporo dolarów! Najpierw Kokoszkie, jak przezywano Gorfinkiela w zaułkach, zaczął proponować Gelber- gowi git geszefty. Ten był jednak ostrożny i nie wdawał się w dłuższe rozmowy z podejrzanym indywiduum. Złodziejom pozostała więc tylko kradzież. Do skoku przygotowali się starannie. W pewien kwietniowy dzień 1927 r.
  Josel Gelberg zasiedział się u znajomych i późno wracał do domu. Przez całą drogę z Sosnowej na Pieszą wydawało mu się, że ktoś go śledzi. W mieszkaniu zamknął starannie drzwi na klucz, pokrzątał się nieco między kuchnią i pokojem, poczym zaczął się rozbierać. Nagle zakręciło mu się w głowie. Wpół przytomny osunął się na ziemię. Usłyszał obok siebie męskie głosy, przytknięto mu do nosa cuchnącą szmatę. Gelberg stracił resztki świadomości. Gdy po kilku godzinach doszedł do siebie, zauważył straty. Znikła kamizelka, a z nią tysiąc dolarów, przepadł również złoty zegarek z dewizką.  Powiadomiony o nieszczęściu Gelberga Urząd Śledczy przysłał na Pieszą swoich fachowców. Ci szybko ustalili, że powodem omdlenia była duża dawka chloroformu sprytnie rozpylonego przez szparę w drzwiach.
 
Rozpoczęto oczywiście poszukiwania sprawców tej koronkowej roboty. Pomimo dużych strat dochodzenie policji kryminalnej utkwiło w martwym punkcie. Gelberg zaczął więc szukać swoich łupieżców na własną rękę. Chodził po chanajkowskich knajpkach, przysłuchiwał się rozmowom, podpatrywał. Na początku stycznia 1928 r. w piwiarni przy ul. Krakowskiej usłyszał przypadkowo, że w napadzie na „Amerykańca” maczał palce Kokoszkie.
  Teraz do akcji wróciła policji. Na Warszawskiej 6 Gelberg obejrzał fotografie białostockich włamywaczy i rozpoznał typa proponującego mu parokrotnie różne spółki. Później wskazał Gorfinkiela w bezpośredniej konfrontacji. Kokoszkie trafił do aresztu. Pener, wspólnik Gorf inkiela od kradzieży, a później jego żona Małka próbowali wymusić na Gelbergu wycofanie oskarżenia. Grożono mu nawet sądem rabina. Eksnowojorczyk upierał się twardo przy swoim. 
  W sierpniu 1928 r. Szmul Gorfinkiel stanął po raz kolejny przed Sądem Okręgowym. Tym razem zainkasował 2 lata mamra. Może natknął się tam na swojego szwagra Jankieczkie Rozengartena, który w „szarym domu” przy Baranow ickiej odsiadywał 4-letni wyrok.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 17 maja 2018

Dom Janikowskich

   

    Album „Widoki miasta Białystok 1897”, podarowany przez władze miasta carowi Mikołajowi II w czasie jego wizyty w Białymstoku, do którego zdjęcia wykonał Józef Sołowiejczyk, jeden z najlepszych miejscowych fotografów, zachował się do naszych czasów w dwóch egzemplarzach.
  Pierwsza fotografia przedstawia „ogólny widok Białegostoku”. Sołowieczyk ustawił się gdzieś w pobliżu terenu kolejowego, w miejscu dziś położonym między ul. Poleską a ul. Artyleryjską. Uwiecznił w ten sposób zabudowania części ul. Lipowej oraz przede wszystkim tych ulic, które odchodziły od  ul. Lipowej w kierunku północnym. Na pierwszym planie widoczne są tylne elewacje i pod wórza posesji przy ul. Polnej, a więc dziś ul. L. Waryńskiego, mniej więcej na odcinku od ul. Lipowej do współczesnej al. Józefa Piłsudskiego. Nad dwu- i trzykondygnacyjną zabudową górowały w tym czasie przede wszystkim wieża kościoła parafialnego pw. Wniebowzięcia NMP, kopuła cerkwi św. Mikołaja oraz wieża ratuszowa z plat formą obserwacyjną białostockiego Towarzystwa Ogniowego. Dużą część zdjęcia zajmują ogrody, wcześniej uprawiane przez mieszczan. 
  Warto jednak zwrócić uwagę na widoczny po prawej parterowy dom, stojący najbliżej fotografa. Dziś chciałbym przedstawić historię tego budynku. Działka do lat 90. XIX w. należała do przedstawiciela starej białostockiej rodziny mieszczańskiej Linowskich, którzy już w czasach Branickich posiadali własny dom przy ul. Kupieckiej (dziś ul. Malmeda).   W 1896 r. pas ziemi przy drodze wiodącej do wsi Białostoczek, czyli późniejszej ul. Artyleryjskiej, należał do Michała Linowskiego (otrzymał ją w spadku po ojcu Józefie). Ogród ten był od  jakiegoś czasu w zastawie, a niespłacony dług spowodował sekwestr i wystawienie gruntu na publiczną licytację. 14 sierpnia 1896 r. nabył go Franciszek Malinowski, wybitny białostoczanin, pełniący przez dwie dekady funkcję prezydenta miasta. Już 18 października 1896 r. odsprzedał
ją podpułkownikowi Konstantemu Janikowskiemu. To on jeszcze tego samego roku zbudował na pustej posesji parterowy dom z poddaszem, który uwiecznił na swojej fotografii Sołowiejczyk.
 
Według oficjalnych spisów urzędników państwowych, Konstanty Janikowski był naczelnikiem zarządu policyjnego dróg żelaznych (wydział białostocki). Na tym stanowisku pracował od 1887 r. Wiadomo, że ukończył Szkołę Kawaleryjską w Elizawietgradzie. Janikowski pod zastaw swojej nowej nieruchomość wziął pożyczkę w Wileńskim Banku Ziemskim, dzięki czemu do dziś zachowały się szczegółowe rysunki i plany domu.  W marcu 1899 r. Janikowski, zapewne z powodu przeniesienia na inne stanowisko poza Białystok, postanowił sprzedać swój majątek innemu rosyjskiemu wojskowemu – dymisjonowanemu generałmajorowi Konstantynowi Frybesowi. Notabene Janikowskiego reprezentował wówczas Malinowski, który od Frybesa wydzierżawił jego majątek ziemski Ostrówki w powiecie bielskim.
  W dokumentach kupnasprzedaży wymieniono drewniany dom z oficyną, w której mieściła się pralnia, wozownia i stajnia. Od początku XX w. sąsiednie, puste jeszcze nieruchomości, zaczął skupować Juliusz Zommer. Wywodził się on z Kalisza i był od dłuższego czasu zarządcą fabryki Antoniego Wieczorka, działającej przy stacji kolejowej.
  W latach 1903 – 1905 zdołał wykupić majątek Frybesa z interesującym nas domem, po czym w 1909 r. nieruchomość odsprzedał Edwardowi i Helenie Sztejnhagenom. Nowi nabywcy, a później ich dzieci, pozostawali właścicielami domu i placu przy ul. Artyleryjskiej 2 aż do II wojny światowej.
  O Sztejnhagenach póki co mamy ledwie garść informacji. W 1913 r. Edward był już radnym miejskim. Na co dzień pracował w Białostockim Banku Handlowym, skupiającym we władzach wielu wpływowych białostoczan.  Zasiadał też w zarządzie białostockiego Towarzystwa Dobroczynności, zaś jego żona udzielała się w żeńskim Towarzystwie Dobroczynności „Żłobek”.  Edward i Helena zmarli przed 1923 r., a ich spadkobiercami zostali Artur, Helena, Konrad i Antonina Jadwiga (dwoje pierwszych mieszkało przy ul. Artyleryjskiej 2, a pozostali w Warszawie).
 
W latach 19261932 wyprzedali oni fragmenty nieruchomości od strony ul. Artyleryjskej dając początek nowym nieruchomościom, cześciowo tylko zachowanym do dziś, w tym przy ul. Artyleryjskiej 2/2a oraz 2/2, gdzie do niedawna stał dom Józefa Zaczeniuka, stanowiący ciekawy przykład drewnianego modernizmu z lat 30. XX wieku. 
  Być może dla wielu czytelników zaskoczeniem będzie informacja, że opisywany historyczny dom Konstantego Janikowskiego stoi do dzisiaj  przy ul. Artyleryjskiej 2. Zachęcam wszystkich pasjonatów lokalnej historii do jego odnalezienia w przestrzeni miejskiej. Porównując go oraz jego otoczenie ze zdjęciem Soło- wiejczyka z 1897 r. warto zwrócić uwagę na ogrom zmian, jakie dokonały się w tej części Białegostoku w ciągu ostatniego stuleci.

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku

środa, 16 maja 2018

Doba Melcer na sali sądowej





 
                                                           1928 r. Dziennik Białostocki

wtorek, 15 maja 2018

Tramwaje w Białymstoku

 

    Istniejąca od 1895 r. Konka przestała wozić pasażerów już w 1915 r., ale tory i wagony nadal istniały.  W Białymstoku po odzyskaniu niepodległości panował doskwierający głód. Mieszkańcy wyczekiwali transportów mąki, cukru i ziemniaków. Transporty żywności przyjeżdżały na dworzec poleski przy ulicy Towarowej.
  I właśnie tam wieczorem 7 maja 1919 r., na końcowy przystanek nieczynnej Konki, niby widmo zajechał zaprzężony w dwa wychudzone konie wagon tramwajowy. W oka mgnieniu załadowany został workami kartofli i ruszył w stronę miasta. Z Sienkiewicza skręcił w Warszawską i zatrzymał się na rogu Elektrycznej gdzie łup został, równie błyskawicznie rozładowany i wniesiony do niewielkiego sklepu. Całe to wydarzenie zauważył przechodzący Warszawską żołnierz. Natychmiast o wszystkim powiadomił policję.
  Ale co tam kartofle. Najważniejsza w tej historii była Konka. Przez następne lata władze Białegostoku podejmowały próby przywrócenia tramwaju miejskiego. Rozmawiano rzecz jasna o tramwaju elektrycznym. Została nawet podpisana umowa z Belgami, którzy zobowiązywali się założyć go w Białymstoku.
  Jednak w 1924 r. na "wskutek niedotrzymania przez Akcyjne T-wo Tramwajów Białostockich umowy koncesyjnej" została ona zerwana. Przystąpiono do licytacji majątku po i tak nieczynnej konce. Po zerwaniu tej umowy władze miejskie nie zrezygnowały jednak z planów realizacji tej inwestycji.
 
Nadal działała powołana już wcześniej Komisja Tramwajowa.   Zwróciła się ona do władz Torunia, Grudziądza, Bielska Białej i Łodzi o nadesłanie umów, na mocy których w tych miastach zorganizowano komunikację tramwajową. Poproszono też dyrektora warszawskich tramwajów miejskich inżyniera Kühna o pomoc. W mieście panowało przekonanie, że "już może w niedługim czasie nie będziemy mówić o tramwajach lecz naprawdę nimi jeździć". Kluczową rolę w tej przeciągającej się sprawie odgrywał dyrektor białostockiej elektrowni Kazimierz Riegert, który był jednocześnie pełnomocnikiem belgijskiego towarzystwa eksploatacji tramwajów.
  Towarzystwo to, będące od 1895 r. głównym akcjonariuszem Konki, skutecznie blokowało wszelkie poczynania władz Białegostoku. A że projektowany tramwaj miał być elektryczny, więc Riegert rozdawał w tej rozgrywce karty. W mieście panowała opinia, że "sprawa tramwajów posuwa się w żółwim tempie i zdaje się kwestią dalekiej przyszłości". I sprawa faktycznie ciągnęła się w nieskończoność. Pomimo zerwania umowy w 1924 r., koncesja Belgów okazała się nadal obowiązująca. Do Brukseli jeździli więc kolejni przedstawiciele magistratu. I tak na początku 1927 r. z tramwajową misją udał się tam radny Endelman. Niestety i ta wizyta niczego nie przyniosła.
  Tymczasem Białystok przeżywał ogromne trudności z zorganizowaniem komunikacji publicznej. W 1929 r. koncesję na zorganizowanie komunikacji autobusowej otrzymała firma Samochód.
  Jej usługi wywoływały falę krytyki. Pisano, że "autobusy są niewygodne, obsadzone na zbyt wysokich podwoziach, trzęsą, kopcą i utrzymane są w stanie arcyniehigienicznym. Wnętrza brudne, siedzenia odrapane, podłoga stale zabłocona, obsługa ciężka, ubrana niechlujnie i często niesforna wobec publiczności".
 
Pomimo tych niedostatków Samochód, jak szacowano, przewoził pół miliona pasażerów rocznie, co przynosiło mu 100 tysięcy złotych czystego zysku.
  Opinia publiczna podnosiła więc po raz kolejny kwestię tramwajów. Upatrywano w nich i dochód dla miasta i wygodę dla pasażerów. Proponowano, że najbardziej opłacalnym będzie udzielenie koncesji aż do 1965 r.! Tramwaje miałyby kursować od godziny 7 rano do 23.
  Proponowano trzy linie, które były zmodyfikowaną trasą Konki. Linia 1 zaczynać miałaby się na dworcu kolejowym i dalej przebiegać Lipową, Rynkiem Kościuszki, Kilińskiego, Pałacową i kończyć się na Mickiewicza.
  Linia 2 startowałaby z Rynku i przez Sienkiewicza dochodzić miała do dworca poleskiego. Linia 3 uruchamiana miała być na czas letni i prowadziłaby ze Świętojańskiej do Zwierzyńca. Proponowano też "przerzucenie linii tramwajowej" do Supraśla i Wasilkowa.
  Pomysłodawcy podkreślali walory komunikacji tramwajowej. Jej bezawaryjność, punktualność i brak spalin. Niestety, lata w których dyskutowano w Białymstoku o tramwajach nie sprzyjały tej inwestycji.
 
Pierwsza dekada po odzyskaniu niepodległości była okresem stałego borykania się z niedostatkiem. Gdy już wydawało się, że Białystok stabilizuje się to na wszystkich zwalił się światowy kryzys gospodarczy. To on skutecznie przeciął dyskusję o budowie tramwaju.
  W PRL-u o tramwajach mówiło się w Białymstoku jak o fantazji. I tak budując szeroką Aleję 1 Maja (Piłsudskiego), zamiast przygotować na niej torowiska snuto mrzonki o tunelu pod Lipową. Gdy modernizowano układ komunikacyjny Białegostoku w okresie tak zwanego białostockiego przyspieszenia, to też nie dostrzeżono szansy budowy tramwajowej trakcji.
  I dziś, gdy tramwaj w Europie przezywa swój renesans my nie podejmujemy żadnych działań, żeby wprowadzić go u siebie. Ciekawe czy kiedykolwiek doczekamy się tramwajowego Białegostoku. Może na 200 lecie Konki? Ale to dopiero w 2095 roku!


Andrzej Lechowski 

poniedziałek, 14 maja 2018

Zegarek Goldwasserowej



                                                          1927 r Dziennik Białostocki

Nasza Wędrowniczka

 

   Fontanna na rynku pojawiła się około 1892 r. Przez lata towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. W maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Zaś od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle.
  Nadzwyczaj ciepły początek maja obudził we mnie tęsknotę za wodą. Spotęgowała się ona na widok fontanny na Rynku Kościuszki. Niestety przeminęła ona jak w starym dowcipie z PRL-u, gdy sprawozdawca pierwszomajowego pochodu w Warszawie gromkim głosem wykrzykiwał - przeszły już Wola i Ochota. Na mnie zaś podziałała groźnie wyglądająca, urzędowa tablica przy fontannie: „Zakaz kąpieli w fontannie. Woda niezdatna do spożycia”. Po chwili refleksji uświadomiłem sobie, że postawienie tej, na pierwszy rzut oka, absurdalnej tablicy ma jednak swoje historyczne uzasadnienie.
  Ale po kolei. Białostocka fontanna, raczej niepozorna, doczekała się jednak stosunkowo bogatej literatury. Sam w Przewodniku Historycznym poświęciłem jej osobny rozdzialik. Pisał o niej też obecny miejski konserwator zabytków Dariusz Stankiewicz przytaczając bodaj najważniejszy powód dla którego Białystok posiadł fontannę. Otóż gdy 14 maja 1890 r. zasłużony dla miasta Franciszek Malinowski w imieniu Rady Miasta podpisał z Michałem Ałtuchowem kontrakt na budowę wodociągu, to zaznaczał, że „aby nie dać się zdystansować guberni [to znaczy stolicy guberni - Grodnu], umowa polecała wybudowanie dwu fontann, nie gorszych niż w mieście Grodnie”.
 
Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, które z miast wyszło obronną ręką z tego pojedynku. Trudno też powiedzieć, co stało się z tą drugą fontanną. Wiadomo jednak, że około 1892 r. na białostockim rynku pojawiła się fontanna. Musiała być traktowana prestiżowo skoro określano, że uruchamiana ma być, jak pisał D. Stankiewicz „po 2 godziny w dni świąteczne i na specjalne polecenie przewodniczącego Rady Miejskiej”. Prawdę powiedziawszy nie robiła jednak specjalnie wielkiego wrażenia.
W wydanym w 1897 roku albumie fotograficznym Józefa Sołowiejczyka - „Vidy goroda Bielostoka” widać ją na dwóch fotografiach, ale nie jest ich centralnym punktem. Bo i co było fotografować - betonową okrągłą nieckę z centralnie umieszczoną, sterczącą pionowo rurą? Tak, tak, bo dopiero około 1900 r. fontannę ozdobił charakterystyczny wodotrysk. Przedstawia on alegoryczną grupę trzech chłopców (młodzieńców), którzy symbolizują rolników, rybaków i muzyków. Jak te postaci mają się do Białegostoku - na to pytanie też trudno odpowiedzieć bez puszczania wodzy fantazji. Alegorię natomiast wypełniła sama historia fontanny. Można bowiem zaryzykować stwierdzenie, że każda z tych przedstawionych profesji ma w sobie zapisany ruch. No i sama fontanna przez to też stała się ruchliwa. Raz znajdowała się u wylotu ulicy Sienkiewicza (wówczas Mikołajewskiej). A to wylądowała później w krzakach przed ratuszem, aby ponownie przenieść się w pobliże swojej pierwotnej lokalizacji.
  Ale nie tylko na wędrowaniu zasadza się fenomen białostockiej fontanny. Towarzyszyły jej wydarzenia dramatyczne, a czasem i komiczne. Już w 1905 r., 22 czerwca, fontanna zaistniała w białostockich annałach. Pewnie usłyszano o niej aż w samym Petersburgu. Otóż tego dnia, około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali beztrosko nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. To był niedopuszczalny błąd. Białystok bowiem był w tym czasie jednym z najniebezpieczniejszych miast, w którym zamachy anarchistów były na porządku dziennym. Nieuwagę policjantów wykorzystał zamachowiec rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.
  Ale dosyć tych okropności, bo jeszcze wystraszę nimi białostoczan, którzy zaczną unikać otoczenia fontanny. Tak więc dla odmiany nieco lżejsza historyjka. Rozpoczynała się niedziela 5 sierpnia 1934 r. Było dobrze po północy, gdy z restauracji Aquarium przy Rynku Kościuszki 6 wraz z towarzystwem wyszedł inżynier Kazimierz Riegert, dyrektor białostockiej elektrowni. Panowie podeszli do fontanny. W tym samym momencie od strony Suraskiej rozległy się nieartykułowane okrzyki.
Dżentelmeni odwrócili się w ich kierunku i ujrzeli jak przez rynek „pędzi ku fontannie jakaś młoda dziewoja, ścigana przez kilku wyrostków”. Gdy napastnicy zobaczyli grupkę mężczyzn wyraźnie im się przyglądających, natychmiast zaprzestali pościgu i znikli jak kamfora. Wówczas dziewczyna jednym ruchem zerwała z siebie sukienkę i naga zaczęła tańczyć wokół oniemiałych panów. „Bezceremonialnie demonstrowała swoje wdzięki, nucąc przy tem piosenkę, słów której w druku powtórzyć nie można”. Popląsawszy gołkiem, dziewczę zaśmiało się i pobiegło w ulicę Sienkiewicza. W następnych dniach gadka po mieście szła, „że pan dyrektor ze zdziwienia tak szeroko rozwarł gębę, że binokle spadły mu z nosa na chodnik i potłukły się”.
  Innym razem, w maju 1936 r., przy fontannie rozegrała się scena, która dziś biłaby rekordy oglądalności na You Tubie. Od strony Lipowej, na Rynek wpadła taksówka nr 77 9974 prowadzona przez niejakiego Gogola. Od kościoła pędziła dorożka nr 154 z Ickiem Robotnikiem na koźle. Wszystkiemu przyglądał się policjant stojący na „kamiennej balijce”, jak nazywali białostoczanie okrągłe podwyższenie, które znajdowało się u wylotu ulicy Sienkiewicza. Stróż prawa oniemiał. Co robić ? Wiać czy interweniować. Nim cokolwiek pomyślał, oba pojazdy zderzyły się. Huk był ponoć przeraźliwy. Z kół dorożki to nawet gumy poodpadały. Icek Robotnik, niczym ptak frunął nad Rynkiem i po chwili jęczał poobijany o bruk. Dorożkarska szkapa czując wreszcie wolność, wykorzystała ten moment i... wskoczyła do fontanny.
  Powojenne lata pisały dalszą historię fontanny. W 1957 r. w Gazecie Białostockiej pojawił się o niej wierszyk Stanisława Szydłowskiego.

„Trzy żałosne figury
Moczy i moczy woda.
Widać, że lubią się moczyć,
Więc mi ich wcale nie szkoda.
Że woda ku ziemi strzyka,
Nie ma się czego pysznić
Przepraszam, taka fontanna,
To nie fontanna, to prysznic.
Na Rynku wszyscy mieszkańcy
Muszą choć raz być na co dzień,
By spojrzeć na te figury,
Czy jeszcze moczą się w wodzie.
W niedzielę zaś obowiązkowo
Pędzę na Rynek Kościuszki
Posłuchać najświeższych nowin,
Popatrzeć na ładne nóżki.
A że jest na co popatrzeć
Pędzę na Rynek ochoczo.
A te figury w tej wodzie
Moczą się, moczą i moczą”.
 
   Jednak to moczenie się w wodzie nieobce było tylko żelaznym figurom. Oto historyjka, która nadaje, według mnie, historyczne uzasadnienie obecnie wystawionej tablicy zabraniającej kąpieli w fontannie. Czerwiec 1953 r. był upalny. Uwagę felietonisty GB przykuła więc fontanna. Pisał: „Poczciwa, stara białostocka fontanna w maleńki krąg dookoła siebie wysyła tysiące chłodnych kropelek. Kiedy się zbliżysz, oprzesz o zimną, kamienną balustradę i kapnie ci parę takich kropelek na twarz czy ręce, już jakoś lżej”. Ale tyle tej sielanki. Zbliżenie się do fontanny było problemem, jak to autor felietonu określił „równie ciężkim jak kupienie odzieży dla niemowląt”. Powodem było okupowanie fontanny przez łobuzów, a raczej przez brewerie jakie przy niej wyprawiali. „Pół nago, albo wręcz nago - stosują zabawy, które nie bardzo przystają nawet na plaży.
 
Nie wspominając już o nurkowaniu i wrzucaniu pustych butelek do basenu, trudno pominąć takie momenty, jak skakanie z wody wprost na przechodniów lub oblewanie ich wodą, co ze względu na upał nie jest wprawdzie przykre, jednak nabiera charakteru rzeczy bardzo nieprzyjemnej ze względu na ubranie”. Na tych nagusów wyskakujących znienacka z fontanny felietonista miał jedną radę - apel do Milicji Obywatelskiej, który sformułował refleksyjnie. „Towarzysze, weźcie za uszy tych <> i zabrońcie urządzania kąpieli w śródmieściu”.
 Kończył historiozoficznie - „Niech stara, dobra fontanna służy nadal swym tradycyjnym <> celom”. W 1994 r. fontanna została uszkodzona. Zdemontowany wodotrysk przewieziono do miejskiego magazynu przy ulicy Wiewiórczej. Tam leżał, aż w 1996 r. stwierdzono, że go w magazynie nie ma. Jak pisał D. Stankiewicz „ sprawców kradzieży nie ustalono i nie odzyskano skradzionych rzeźb”. Ale białostocki rynek bez fontanny już nie mógł funkcjonować - trzeba było wykonać kopię blisko stuletniej rzeźby.

Andrzej Lechowski

niedziela, 13 maja 2018

Białystok Fabryczny

 
                                                 1926 r.Dziennik Białostocki
   
   Dziś nazwa tej stacji to archaizm. Ani dworca, ani fabryk, ani nawet pociągów. Historia zaczęła się w 1886 roku, kiedy to w ramach rozbudowy białostockiego węzła kolejowego uruchomiona została linia łącząca Białystok z Moskwą.
 Trasa wiodła przez Baranowicze, Wołkowysk, a dalej przez Mińsk i Smoleńsk. Nazwano ją koleją poleską, a na budynku dworca umieszczono tablicę "Poleskij wakzał". Linia ta miała znaczenie wybitnie strategiczne. Ruch pasażerski był na niej raczej nikły. W 1895 r. z usług kolei poleskiej na odcinku Białystok - Baranowicze skorzystało zaledwie 304 podróżnych. Jeszcze mniej wyjechało do Moskwy, bo zaledwie 192 osoby. Byli to najczęściej miejscowi przemysłowcy, urzędnicy i wojskowi. No właśnie - wojsko.
  W 1884 r., a więc jeszcze przed uruchomieniem kolei poleskiej w bezpośrednim sąsiedztwie planowanego dworca wybudowano duże koszary. Przeznaczone były dla Kazańskiego Pułku Piechoty.Zlokalizowane były poza miastem. Na wytyczonej regularnej, prostokątnej parceli w ciągu kilkunastu lat wzniesiono ponad 60 rozmaitych budynków. Od strony obecnej ulicy Wasilkowskiej w ich kierunku prowadziła wytyczona specjalnie droga, która jeszcze w 1919 r. nie miała żadnej nazwy. Dopiero, bodaj w rocznicę powstania styczniowego w 1923 r., nazwano ją imieniem dyktatora powstania - Romualda Traugutta. Jedną z ostatnich budowli wzniesionych za "carskich czasów" w kazańskich koszarach była cerkiew Matki Bożej Kazańskiej.
 
Nie można oprzeć się wrażeniu, że właśnie koszary carskich piechurów zdecydowały o lokalizacji dworca kolei poleskiej. Budynek ten został wzniesiony właśnie w 1886 r..Stylistycznie nie różnił się od dworca w Białymstoku. Był jednak znacznie od niego mniejszy. Ciekawostką jest to, że w odróżnieniu od głównej stacji nie był zaznaczany na rosyjskich planach miasta wykonanych przed 1915 rokiem. Czyżby tajno-wojenna konspiracja? Jeśli tak, to nieskuteczna, bo w 1897 r. M. Miłakowski w swoim "Szkicu o Białymstoku" w końcowych uwagach pisał, że "w Białymstoku jest jeden centralny dworzec Sankt Petersburskiej kolei. Znajduje się on w samym mieście na Szosowej ulicy. Północno-Zachodni (towarowy) dworzec znajduje się niedaleko od Centralnego, a Poleski (towarowy) w przeciwległej stronie miasta, na końcu ulicy Wasilkowskiej, niedaleko koszar kazańskiego pułku".
  Wraz z budową stacji kolei poleskiej, wzdłuż torowiska, od strony ulicy Wasilkowskiej wybudowano kolonię drewnianych parterowych domów. Nie były to proste, typowe budynki. Zgodnie z ówczesną modą ich elewacje ozdobione były misternymi detalami. Wsporniki dachów, ozdobne naroża, okiennice i ganki nadawały tym budynkom reprezentacyjnego charakteru. Było nie było, mieszkała w nich elita, za którą uchodzili wówczas pracownicy kolei. W jednym z tych domów znajdowała się kolejowa szkoła.
  Dworzec poleski to była najprawdziwsza, ruchliwa stacja, na której pracowała rzesza ludzi. Aż wierzyć się nie chce oceniając jej dzisiejszy stan, że 100 lat temu było tu rojno i gwarno. Naczelnikiem stacji był Konstanty Rozental. Jej rewizorem (jakby z Gogola) był Aleksander Pawłowski. Mieli aż czterech pomocników. Zatrudniano tam też oddzielnych kasjerów od odprawiania towarów i od ich przyjmowania. Byli również specjalnie przeszkoleni agenci od sprzedaży drobnicy, kontrolerzy załadunku, biuraliści, "kantorszczyki". Samych telegrafistów było aż 7. Ba, było nawet dwóch felczerów, którzy dbali o zdrowie poleskich kolejarzy.
 
Po odzyskaniu niepodległości białostocki węzeł kolejowy stracił to znaczenie jakim obdarzyły go władze zaborcze. Przestał, z oczywistych względów, istnieć strategiczny kierunek na Moskwę. Dodatkowo zapaść białostockiego przemysłu spowodowała, że i towarów do przywiezienia i wywozu było znacznie mniej. Białystok podporządkowany wileńskiej dyrekcji kolei nie był już tak ważny. W związku z tym pod koniec 1930 r. nastąpiła istotna zmiana w organizacji miejscowych stacji. Znacznie ograniczone zostało miejsce przeładunków towarowych, które dotychczas usytuowane było nieopodal stacji głównej. Funkcje te przeniesione zostały na dworzec poleski przy Traugutta. Na skutek tego nastąpiła też zmiana nazw białostockich dworców.
  Na Kolejowej był dumnie brzmiący "Białystok Centralny". Na Traugutta po raz pierwszy pojawiła się tablica "Białystok Fabryczny". Pomimo tej zmiany białostoczanie jeszcze długo używali starej nazwy - poleski. W uzasadnieniu tej decyzji pisano, że "pod względem dogodności i dłuższego czasu na ładowanie i wyładowanie towarów stacja Białystok Fabryczny więcej odpowiada interesom nadawców i odbiorców i na niej głównie koncentruje się ruch towarowy naszego miasta".

Andrzej Lechowski