poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Więzienny lekarz i łapówki

 

W lecie 1915 r. Rosjanie opuszczali Białystok. Nikt nie przypuszczał wówczas, że część z nich, z jeszcze większym strachem, za dwa, trzy lata będzie uciekała z Rosji do Polski, przed bolszewikami. Tak też i było z doktorem Sergiuszem Andrijewskim.   Zjawił się on w Białymstoku zaraz po 1919 r.. W mieście brakowało lekarzy, a on był chirurgiem - istny skarb! Początkowo zamieszkał na Sienkiewicza 53, lecz wkrótce przeniósł się na ulicę Warszawską pod 4.
  W 1921 r. Andrijewski zatrudniony został w Szpitalu Miejskim, w którym przez rok był ordynatorem oddziału chirurgicznego. Nie zyskał jednak zbyt dobrej opinii. W porównaniu ze świetnymi chirurgami Salomonem Rozentalem czy Konradem Fiedorowiczem był co najwyżej przeciętnym lekarzem. Odszedł więc z tego szpitala, jego miejsce zajął dr Fiedorowicz.
  Andrijewski zatrudnił się w niewielkim, kilkułóżkowym szpitalu działającym, przy białostockim więzieniu przy Szosie Południowej, jak wówczas nazywała się ulica Kopernika. Nie była to intratna posadka, więc doktor dorabiał do więziennej pensyjki w Przychodni Pogotowia Lekarskiego "Linas Hacedek" na Różańskiej 3.
  Praca była jego jedynym zajęciem. Nie uczestniczył ani w życiu towarzyskim, ani naukowym swojego środowiska. Ot, niby wszyscy go znali, ale tak jakby go nie było. I nagle w 1936 r. cały Białystok przypomniał sobie o istnieniu doktora
Sergiusza Andrijewskiego. Ale nie stało się to za sprawą jakiegoś medycznego sukcesu.
  Otóż od pewnego czasu naczelnik więzienia okręgowego zaczął mieć coraz większe podejrzenia dotyczące chorób niektórych więźniów. Polecił więc personelowi aby dyskretnie zaczęto się przyglądać "metodom leczniczym" doktora. I tak po nitce do kłębka, okazało się, że od 1930 r. Andrijewski brał pieniądze od wszystkich. Gdy więzień naprawdę zachorował i zaniepokojona rodzina chciała dowiedzieć się o jego stan zdrowia, to za tę informację miała płacić i już! W trakcie niejednej rozmowy z rodzinami więźniów Andrijewski z dobrze udawaną troską mówił, że i owszem choroba może i ciężka nie jest, ale nieleczona może doprowadzić do najgorszego.

Po takiej diagnozie oświadczał przygnębionej rodzinie, żeby się nie martwiła. Przecież on jest w stanie należycie zająć się pacjentem, należy mu to jednak umożliwić, to znaczy płacić dalej. No i pieniążki szły. Gdy któryś z więźniów chciał zniknąć z celi, to za odpowiednią opłatą doktor Andrijewski kładł go w swoim szpitaliku i wynajdywał jakąś chorobę.
  Doszło do tego, że jednemu z więźniów załatwił przerwę w odbywaniu kary, motywując ją złym stanem zdrowia. Innemu kryminaliście doktor wystawił zaświadczenie, w którym pisał, że dalszy pobyt w więzieniu zagraża jego zdrowiu, a może i życiu. Z tą dziwną chorobą doktor wyraźnie przesadził. Czy czuł się aż tak bezkarny? W sierpniu 1936 roku wydał bowiem takie zaświadczenie młodemu, zdrowemu jak byk zbirowi, na którego już wcześniej oko mieli strażnicy więzienni. Gdy zobaczyli, że w opinii doktora jest on słaniającym się z wycieńczenia chuchrem, to niezwłocznie powiadomili o wszystkim naczelnika. Ten nie podzielił troski o stan zdrowia więźnia i powiadomił prokuratora. Rozpoczęło się śledztwo, które trwało blisko rok. Paramedyczne wyczyny Andrijewskiego opisano na 600 stronach akt.
  Pod koniec kwietnia 1937 r. przed Sądem Okręgowym w Białymstoku rozpoczął się sensacyjny proces. W roli biegłych, których opinie obciążały Sergiusza Andrijewskiego, wystąpili doktorzy Zabłocki i Ryter. Przez salę rozpraw przewinęło się 53 świadków. Wszyscy potwierdzali fakty ustalone w śledztwie. W ich świetle wyłaniał się obraz starzejącego się, zgorzkniałego człowieka, który nie miał żadnej satysfakcji z wykonywanego zawodu. Jedynym jego celem było zarabianie pieniędzy. A że inaczej nie mógł ich zdobyć, przeto brał łapówki.
  Cóż miał zrobić sąd. Wydać bezprecedensowy wyrok, na mocy którego Andrijewski zasiadłby w jednej celi ze swymi dotychczasowymi podopiecznymi i klientami? Wzięto pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, a także to, że każdy wyrok skazujący kończył karierę doktora. Andrijewski skazany został na półtora roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat i 500 zł grzywny. Otoczony niesławą chirurg wyjechał z Białegostoku i tyle go widziano.

Andrzej Lechowski

Złodzieje z Chanajek nie gardzili papierosami

 

  W złodziejskich melinach Chanajek urzędujący tam podejrzane indywidua, którym akurat wyszedł skok, dużo jedli, ostro pili i jeszcze więcej palili. Gdy brakło papierosów, szli w miasto, ale przecież nie po to, by je kupować.
  Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.
  Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.
  Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie - 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce - mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy. Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe - sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.
 

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.
  Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.
  Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.
Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.
  Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.
Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata - 2 tys. zł.
  W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.
  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk "Plutos" przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42.
  Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.

Włodzimierz Jarmolik

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

 
Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom.
Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić.
  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei.
  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega.

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów.
  Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa.
Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho.
  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze.
Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy.

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny.
  Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy.
Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku.
Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła.
  Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów.
  Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami.
Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku.
  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel.
  Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów.
  Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy.
Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej.

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia.
Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów.
  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić.
Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.

Włodzimierz Jarmolik