niedziela, 4 lutego 2018

Złodzieje mieli sporo tupetu

  

   Dobry, przedwojenny złodziej musiał mieć sporo tupetu. Czy to był kasiarz, kieszonkowiec czy też pajęczarz, nawet schwytany na gorącym uczynku nie tracił zimnej krwi. Miał zawsze w zanadrzu jakieś alibi na swój niecny postępek.
  W ówczesnym Białymstoku szczególnym tupetem odznaczali się włamywacze. Oto np. w styczniu 1924 roku niejaka Liza Ajert, zamieszkała przy ul. Giełdowej, wybyła z miasta razem ze swoimi dziećmi na zimowe ferie.
  Tydzień później w domu tym pojawiło się trzech mężczyzn. Otworzyli oni jak najspokojniej wytrychem drzwi do mieszkania pani Ajertowej i zaczęli plądrować szafy, kredensy i biurka. To co zwróciło ich uwagę - nowa garderoba, srebrne zastawy i inne cenne przedmioty - pakowali do przyniesionych ze sobą worków.
  Wkrótce pod dom przy Giełdowej zajechały sanie zaprzężone w mocnego perszerona. Złodzieje wynieśli swój łup i pieczołowicie umieścili go na saniach. Sąsiad z przeciwka, który zaciekawił się ową ruchliwością na korytarzu, otrzymał odpowiedź, że jest to tylko zwykła przeprowadzka. Jeden z włamywaczy zaproponował mu nawet, aby pomógł w wynoszeniu mebli.
 Kiedy rodzina Ajertów wróciła z wakacji, była oczywiście ogromnie zaskoczona i zmartwiona stanem mieszkania. Policjantom z Ekspozytury Urzędu Śledczego nie udało się odnaleźć tupeciarzy z wytrychem.
 Również wiele okazji dla ujawnienia swojego tupetu mieli szopenfeldziarze, czyli złodzieje sklepowi. W pierwszej połowie lat 20. Białystok zaszczycał swoją obecnością Dawid Dąb rodem z Warszawy. Kiedy w końcu 1924 roku stanął on wreszcie przed sądem, akt oskarżenia liczył wiele stron. Było w nim opisane 142 pomysłowych kradzieży i oszustw dokonanych w Warszawie, jak też na terenie całego kraju, w tym również i w Białymstoku.
 Dawid Dąb miał w swoim repertuarze wiele rozmaitych sztuczek. Przede wszystkim lubił swój wygląd. Do każdej roboty przebierał się w inny strój, golił lub zapuszczał wąsy, doczepiał niekiedy sztuczną bródkę, zmieniał okulary w przeróżnych oprawkach. Właśnie między innymi dla tych przebieranek policja, w tym także białostocka, nie mogła połączyć go z różnymi, zuchwałymi kradzieżami na terenie całej Polski.
Kiedy Dąb miał już dosyć skoków na sklepy jubilerskie, gdzie zazwyczaj prezentował się jako zamożny ziemianin z kresów, poszukujący jakiegoś ładnego drobiazgu dla żony - przerzucił się na wyłudzenia towaru za pomocą sfałszowanych rachunków.
 Sposób wymyślił bardzo prosty i bezczelny. Najpierw wpłacał niewielki zadatek, a później zmieniał sumę na otrzymanym pokwitowaniu, po dodaniu symbolicznej kwoty stawał się np. posiadaczem pięciu garniturów, nowoczesnego radia czy luksusowego roweru. Oczywiście nie gromadził tego wszystkiego dla siebie, miał stałych paserów, którzy z ochotą przyjmowali przynoszone im fanty.
 Kiedy i te machinacje znudziły się szopenfeldziarzowi, wówczas zabawił się podbieraniem z lady sklepowej przedmiotów zamówionych i zapłaconych przez innych klientów. Proceder ten wymagał szczególnie dużo tupetu, ale Dąb, jak widać lubił się hazardować.
 Fartowna działalność pomysłowego złodzieja trwałaby zapewne jeszcze długo gdyby nie pracownik jednej firmy futrzarskiej, mającej swoją siedzibę w stolicy. Na początku 1924 roku Dąb pojawił się w sklepie i wybrał kilkanaście najlepszych gatunkowo skórek, prosząc o odesłanie ich na prywatny adres. Na miejscu miał uregulować należność.
 Kiedy woźny sklepowy dotarł na miejsce, spotkał na schodach niedawnego klienta swojej firmy. Ten wziął dostarczoną paczkę, jeszcze raz na klatce schodowej obejrzał skórki, po czym zwrócił je, twierdząc, że w sklepie oglądał zupełnie inne. Jakież było zdziwienie w magazynie futrzarskim, kiedy woźny zamiast cennych cybetów przyniósł jakieś wyleniałe króliki. Sprytny złodziej potrafił w sposób niezauważony podmienić towar.
 No i tutaj rozpoczyna się pech Dawida Dęba. Okpiony woźny poznał go na ulicy i wskazał policjantowi. Warszawski Sąd Okręgowy także się na nim poznał. Odsiadka miała trwać aż sześć lat.


Włodzimierz Jarmolik