czwartek, 1 listopada 2018

Zygmunt Brodowicz - Leczył, wojował, budował.

   

   100 lat temu nosiło go po świecie. Nawet w niewoli siedział najdalej, jak chyba tylko można - u Japończyków. A jednak, gdy Polska w końcu była wolna, lekarz wojownik osiadł w Białymstoku. Na nasze szczęście. Bez niego służba zdrowia w mieście i regionie nie dźwignęłaby się tak szybko, nie powstałby też Szpital Psychiatryczny w Choroszczy. Z rozwiązaniami jedynymi w niepodległej Polsce.
  Rok 1895. Zygmunt Brodowicz (1871-1948) podróżuje po Egipcie. W kieszeni ma dyplom Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Kijowskiego; w Korczówce na Kijowszczyźnie – rodziców z ziemskim majątkiem; w drzewie genealogicznym: rycerzy, powstańców, a nawet ciotki-księżniczki z Grecji i Gruzji.
  Młody lekarz dopiero zacznie pracować na swoje nazwisko. Z Białymstokiem praktycznie nie ma nic wspólnego. Co najwyżej wie, gdzie leży, ale głowy sobie nim nie zaprząta. Zanim na dobre zacznie pracę, 24-latek robi sobie wakacje. Zasłużył. Ciężkie studia, do tego, jeszcze na studiach – pomaganie przy akcji walki z epidemią cholery, która wybuchła na Wołyniu.
 Ale teraz ogląda piramidy, podziwia egzotyczne i starożytne miasta. Korzysta z chwili.
Po wakacjach jedzie do Moskwy, zatrudnia się w klinice internistycznej. Pracuje w niej osiem lat. Zastanawia się, co dalej. Nie dla Brodowicza jednak spokojna posadka powiatowego lekarza w jakiejś guberni, niespokojny duch szybko daje o sobie znać. Wiąże się z Czerwonym Krzyżem, a to oznacza, że jego zawodowa sytuacja może być dynamiczna. I tak się dzieje.
W środku wojny
  Rok 1905. Nadchodzi wojna rosyjsko-japońska. Brodowicz jako lekarz tej organizacji jedzie z żołnierzami tysiące kilometrów na wschód. W sam środek wojny – trafia do szpitala wojennego w Mukdenie w Mandżurii. A Mukden (dziś miasto w Chinach, o nazwie Shenyang) to miejsce jednej z głównych bitew wojny między Rosjanami a Japończykami. Trwa trzy tygodnie, straty po stronie rosyjskiej są gigantyczne – ginie 50 tysięcy żołnierzy, 30 tysięcy uznanych jest za zaginionych. W całym tym wojennym rozlewie krwi próbuje przetrwać Brodowicz – pielęgnując rannych, towarzysząc umierającym. Gdy losy bitwy są przesądzone, lekarz z rannymi żołnierzami trafia do niewoli japońskiej. Jest w Szanghaju, do Rosji wraca dopiero po trzech miesiącach.
  Kolejne kilka lat to względny spokój, Brodowicz zatrudnia się w Sarnach w obwodzie rówieńskim jako lekarz kolejowy. Zakłada rodzinę, żeni się z Jadwigą Radlińską.
Ale oto świat znów przestawia się na inne tory, zaczyna się kolejne wojenne szaleństwo – pierwszej wojny światowej.
Jest rok 1914, po mobilizacji Brodowicz, jako lekarz w stopniu majora, pracuje w dywizyjnym lazarecie.
Cztery lata później przychodzi szansa na polską niepodległość. A lekarz wstępuje do I Korpusu Polskiego Dowbora-Muśnickiego organizowanego na Białorusi.
Z miejsca na miejsce
  Ze swoim doświadczeniem i talentem menedżerskim jest fantastycznym nabytkiem dla świeżo rodzącej Rzeczpospolitej. Nic dziwnego, że już w 1919 roku pracuje w Ministerstwie Zdrowia. Najpierw zajmuje się problemem chorób zakaźnych, potem z polecenia ministra organizuje raczkującą ochronę zdrowia na Wołyniu i Wileńszczyźnie. A także Białostocczyźnie. Pracy jest ogrom, w końcu to prawie cały pas wschodni, a przecież działania wojenne jeszcze tak naprawdę się nie skończyły.
  Tymczasem zaczyna się ofensywa bolszewicka, w 1920 roku Brodowicz znów przywdziewa wojskowy mundur. Wstępuje do Wojska Polskiego i zostaje przydzielony do Armii Ochotniczej w Warszawie. To on zajmie się żołnierzami rannymi w obronie stolicy - na Dworcu Wileńskim organizuje punkt zborny dla chorych i rannych.
    Jest ciągle w centrum wydarzeń, ciągle tworzy coś od podstaw. Sprawdza się, więc jest przerzucany z miejsca na miejsce, najwyraźniej w myśl zasady: „Dajcie tam Brodowicza, da radę”. 
  Wyliczmy. Rok 1920 – lekarz naczelny 36. pułku piechoty, 1921 – lekarz naczelny Korpusu Kadetów w Modlinie. 1922 – ma już stopień podpułkownika. 1924 – przeniesienie do Torunia i organizowanie szpitalnictwa i higieny Dowództwa Ochrony Korpusu VII. 1925 – awans na pułkownika. I tak dalej, i dalej. Teczka z jego osiągnięciami puchnie.
  Gdy w 1927 roku w końcu zostaje przeniesiony do służby cywilnej, Brodowicz nie ma szans na zwyczajną praktykę.
Zresztą nikt z „góry” raczej by na to nie pozwolił. Brodowicz ze swoim doświadczeniem organizacyjnym jest zbyt cenny.
  Biała plama
I tu zaczyna się rozdział białostocki w życiu Brodowicza. 4 lutego 1927 roku minister Sławoj Składkowski powołuje go na szefa wydziału zdrowia, a następnie wydziału opieki społecznej w Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku.
  Był tu już mniej więcej dekadę wcześniej. Od czasu, gdy w pierwszym roku rodzącej się niepodległości tworzył podwaliny szpitalnictwa, w regionie sytuacja już się trochę poprawiła. Miasto miało w planie budowę szpitala św. Rocha, z większością specjalności. Ale problemem był brak psychiatrii. Pod tym względem zarówno region, jak i Białystok to biała plama. Tak naprawdę placówki psychiatrycznej nie ma w całej Polsce północno-wschodniej. Najbliższe – to Wilno i Lwów.
  W czterech placówkach te miasta oferowały łącznie zaledwie jakieś 250 łóżek – szacuje w Zeszytach Historycznych Okręgowej Izby Lekarskiej (z 1995 roku) prof. Eugeniusz Bernacki. Jak na 16 milionów ludzi mieszkających w tej części Polski (po prawej stronie Wisły) – to ledwie kropla w morzu.
  Brodowicz już wiedział więc, co będzie priorytetem jego działalności przez najbliższe lata.
Przekonywanie
  Działa szybko. Kilka miesięcy po przybyciu do Białegostoku zwołuje komitet osób, które zajmą się budową i uruchomieniem szpitala psychiatrycznego. Szybko powstaje statut, nazwa (trochę długa i nudna: Białostocki Związek Międzykomunalny dla Założenia i Utrzymania Wojewódzkiego Zakładu Psychiatrycznego) i władze. Prezes był w sumie oczywisty – zostaje nim Brodowicz, zastępcą – starosta łomżyński Mieczysław Syska.
  Podstawowe zadanie: zebranie funduszu i wyszukanie odpowiedniego miejsca, w którym szpital mógłby powstać. 
Trudności są ogromne – kraj i świat w tym czasie boryka się z kryzysem. Jak wspomina prof. Biernacki: Brodowicz w tej sytuacji na jakąś większą pomoc państwa w ogóle więc nie liczy. Stawia jednak na sejmiki, opłaty członkowskie i kredyty. Do sprawy przekonuje wielu starostów. Dostaje jednorazową dotację od państwa i ZUS.
  W międzyczasie Brodowicz przekona jednak „górę” do jeszcze innej inwestycji: by skarb państwa tanio odkupił zrujnowany pałac w Święcku koło Grodna i zorganizował w nim pierwszy w Polsce w owym czasie 40-łóżkowy szpital dla narkomanów.
  A zanim w Białymstoku szpital powstanie – organizuje pierwsze miejsca z opieką psychiatryczną w części barakowej Szpitala Żydowskiego.
  Eksperymenty
Trwa jednak gorączkowe szukanie lokalizacji na szpital z prawdziwego zdarzenia. W końcu jest decyzja i już w 1929 roku Związek kupuje zrujnowane budynki po dawnej fabryce sukna i koców Moesa w Choroszczy. Budynki są zdewastowane (Rosjanie, wycofując się, wysadzili fabrykę w powietrze). Ale jest tam ze 140 ha! Prace budowlane idą naprawdę szybko – już w 1930 roku przyjęto pierwszych chorych. Szpital (kierowany przez Stanisława Deresza) rozwija się błyskawicznie – w sprawozdaniach wojewody z tamtego okresu można przeczytać, że w styczniu 1931 roku leczyło się tu już 431 osób (część przeniesiono ze Szpitala Żydowskiego). Zaledwie dwa lata od otwarcia szpital miał już 480 łóżek! (więcej niż w Wilnie i Lwowie razem w 1927 roku). W 1933 roku – już 800. W 1938 – 900.
  Tak naprawdę chorych jednak leczono więcej, szpital w Choroszczy wprowadził bowiem znakomite rozwiązanie, pierwsze takie – i jedyne – w Polsce. Czyli leczenie pozazakładowe, którym już w 1933 roku objętych było około 300 chorych.
  To był ewenement w skali kraju, o którym też, w blisko 90 lat od wprowadzenia eksperymentu, na swoich stronach przypomina szpital w Choroszczy. Termin naukowy eksperymentu: opieka adneksyjna. Spokojni chorzy nie mieszkali w szpitalu, a u różnych rodzin na wsiach w odległości 8-10 km od szpitala. Rodzina była wybierana wedle konkretnych kryteriów: „musiała wykazać się należycie prowadzonym gospodarstwem, porządkiem w domu i kulturą osobistą”. Szpital płacił za opiekę nad każdym pacjentem złotówkę dziennie. Dawał też ubrania, bieliznę, pościel i łóżka, i zapewniał stałą fachową opiekę oraz leki, cały czas pozostając w ścisłej łączności z chorym.
  Eksperyment się sprawdzał, lekarze zapewniali, że chorzy z łagodnymi objawami „przy rodzinie” najczęściej się wyciszali i uspokajali.
  Korzystała też rodzina - 30 zł miesięcznie to była spora kwota w domowym budżecie. Często chorego traktowano jako członka rodziny.
  Złoty okres

Szpital miewał różne problemy finansowe, ale powoli z nich wychodził, pod względem naukowym zaś, i w błyskawicznym tempie, z udziałem zatrudnionych lekarzy szybko stawał się jedną z najnowocześniejszych placówek medycznych w kraju.
   Miał własne gospodarstwo rolne, w którym pomagali chorzy. A także bibliotekę i kino, z których mogli korzystać również inni mieszkańcy. Mało tego - w jednym z budynków szpital stworzył  i utrzymywał jedyną w Choroszczy szkołę powszechną. Dokarmiał też 70 biednych dzieci i 50 bezdomnych. A z wytwarzanej przez szpital energii elektrycznej (miał własną elektrownię) korzystała też część mieszkańców.
  Słowem, dzieło Brodowicza rozwijało się znakomicie i cieszyło, nie tylko jego twórcę. To, co stworzył, widział codziennie - mieszkał w domu, na terenie szpitala. Również po odejściu na emeryturę, w 1936 roku.
  11 miesięcy wcześniej podlascy lekarze zorganizowali mu fetę z okazji  40-lecia praktyki lekarskiej.
Było co świętować, bo mimo ledwie 8-letniego pobytu Brodowicza w Białymstoku zrobił on dla miasta i województwa mnóstwo. Prof. Biernacki szacuje, że na terenie Białegostoku i województwa zorganizował i uruchomił, bagatela, 18 ośrodków zdrowia. Stworzył Towarzystwo Opieki Społecznej „Przystań” przy Warszawskiej. No i przede wszystkim doprowadził do budowy szpitala, który w latach 30. przeżywał wyjątkowo świetny okres.
  Rozpad
Niestety, wybuch wojny zniweczył wszystko. Los pacjentów okazał się tragiczny. Najpierw szpital postanowiły zlikwidować władze sowieckie, zakwaterować w nim wojsko, a chorych wywieźć w głąb Rosji (gdzie masowo umierali, m.in. wskutek dyzenterii). Zostało kilkudziesięciu chorych nienadających się do transportu oraz blisko 600 pacjentów, którymi opiekowały się rodziny. Tych, którzy zostali w szpitalu, przeniesiono do budynku plebanii. Na potrzeby somatycznie chorych część swojego domu na terenie szpitala postanowił oddać też Brodowicz z żoną. Wszyscy byli dalej leczeni.
  W kolejnych miesiącach było już tylko gorzej. Brodowicz nie miał emerytury, bo wstrzymały je władze sowieckie, domu nie odzyskał, musiał przenieść się do Białegostoku i podjąć, pracę, by się utrzymać.
  A do Białegostoku (i szpitala) weszli Niemcy. W całej Polsce pacjentów psychiatrycznych eksterminowali błyskawicznie – i tak też stało się w Choroszczy. Najpierw wywieźli do lasu pod Nowosiółkami blisko stu pacjentów ze szpitala i tam ich rozstrzelali, potem rozkazali opiekującym się rodzinom przywiezienie chorych. Przywiezionych też rozstrzelali w lesie. W masowej egzekucji zginęło prawdopodobnie łącznie 700 osób.
  Świetność medycznej perełki rozpadała się w oczach.
W tym czasie Brodowicz pracował w szpitalu zakaźnym, potem w ambulatorium. Ale miał już coraz mniej siły. Po wojnie znalazł ją jeszcze na pracę społeczną – przewodnicząc m.in. Towarzystwu Przyjaciół Żołnierza i Radzie PCK. Jeszcze w 1945 roku Wojewódzka Rada Narodowa uhonorowała go z okazji 50-lecia pracy lekarskiej i społecznej. Trzy lata później zmarł. Leży na cmentarzu farnym.
  Do tego, by tak zasłużony dla Białegostoku i regionu człowiek otrzymał ulicę swego imienia, trzeba było czekać do 1976 roku. Dzięki staraniom prof. Eugeniusza Bernackiego, dyrekcji szpitala psychiatrycznego, grupie psychiatrów i Okręgowej Izbie Lekarskiej, imieniem doktora Brodowicza nazwano też plac przed szpitalem - dziełem jego życia.

wyborcza.pl/akademiaopowiesci

Fot. Bolesław Augustis,Narodowe Archiwum Cyfrowe



Autobus czerwony przez ulice mego miasta mknie

 
 
    Warto popatrzeć w historię białostockiej komunikacji miejskiej. A była ona niezmiernie ciekawa, choć sprawiedliwie przyznać trzeba, że przez całe dziesięciolecia nie należała do najmocniejszych stron Białegostoku. 
  Komunikacja w okresie międzywojennym,  była jedną z bolączek mieszkańców. Nie udało się ani wprowadzić, pomimo wielu prób tramwaju (szkoda), ani doprowadzić komunikacji autobusowej do przynajmniej przyzwoitego poziomu.
  Po zakończeniu wojny białostocka komunikacja miejska została uruchomiona dopiero w listopadzie 1945 r. Nie znamy taboru samochodowego jakim przedsiębiorstwo dysponowało w tym pionierskim czasie, ale można przypuszczać, że były to samochody ciężarowe przystosowane do przew ozu ludzi. Kursowały z dworca PKP na Dojlidy.
  Dopiero w lipcu 1947 r. uruchomiono drugą linię. Ta już miała bardziej skomplikowaną trasę. Zaczynała się też przy dworcu PKP, a następnie prowadziła przez Lipową, Rynek Kościuszki, Kilińskiego, Mickiewicza na Drewnianą.  W styczniu 1949 r. pojawiła się trzecia linia z Wygody na Nowe Miasto.
  Wszystkie te trasy obsługiwało pięć pojazdów. Zważywszy na rozwój linii komunikacji i na stan techniczny pojazdów nie był to wynik imponujący.  W 1950 r. kupiono sześć następnych autobusów. Nadal jednak wszystko przypominało prowizorkę, mimo że sieć linii komunikacyjnych w mieście była już dobrze rozwinięta. Na  linii 1 rozpoczynającej się przy CPN przy ul. Jurowiec kiej, która prowadziła przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP, co godzinę jeździły dwa autobusy.
 

   Na linii 2 z Dojlid przez Rynek Kościuszki na dworzec PKP też co godzinę kursowały dwa autobusy. Uprzyw ilejowana była linia 3 z Wygody na Nowe Miasto, bo obsługiwały ją aż trzy pojazdy. Ale coś za coś. W związku z tym linią 4 z Mickiewicza na Wysoki Stoczek kursował tylko jeden autobus. Też jeden jeździł jako piątka z Antoniuka na ulicę Piasta. Szóstka jeździła z Rynku Kościuszki na Starosielce i też miała jeden autobus, podobnie jak i siódemka kursująca z Rynku Kościuszki do Fast. W 1955 r. sytuacja stała się już dramatyczna. Oto epicki obrazek z tamtego czasu. „Wieczór był mroźny. Na przystanku autobusowym przy Rynku Kościuszki zebrało się kilkanaście osób. Czekali na autobus numer 6, łączący centrum z dzielnicą Starosielce.
  Po kilkudziesięciu minutach ten i ów rozejrzał się jeszcze, czy przypadkiem upragniony autobus nie nadjeżdża, a nie mogąc się nigdzie dopatrzeć charakterystycznej sylwetki Chaussona, podążał szy- bko w stronę dworca kolejowego”. Wielu białostoczan bardziej ufało wówczas PKP niż MPK.
  Pociągiem  można było dojechać do Starosielc czy na Wyg odę. Wyczekiwanie na autobus było obowiązującą normą. Powodem był opłakany stan techniczny  autobusów. MPK dysponowało 21 pojazdami, które obsługiwały już 7 linii. Nowych było jedynie pięć autobusów marki ZIS. Pozostałe to: 5 Mavagów, 3 Chau ssony, 7 ciężarówek przerobionych na tzw. budy marki GMC i 1 ciężarówka, też buda, Henschel. ZIS-y były oczywiście produkcji radzieckiej. Ich nazwa sowieckim zwyczajem była skrótem – i to jakim ! – Zawod Imieni Stalina. Mavagi były węgierskie, produkowane w założonej w 1874 r. Magyar Királyi
Államvasutak Gépgyára (Fabryce Maszyn Węgierskich Królewskich Kolei Państwowych). Chaussony były francuskie. Ciężarówki GMC CCKW353 produkowane były przez amerykańską firmę GMC.
 

   Tuż po wojnie zostały prowizorycznie dostosowane do przewozu osób. Na skrzyni ładunkowej zamocowano drewniane ławki. Wejście umożliwiała zamocowana na tylnej klapie metalowa drabinka. Henschle były oczywiście niemieckie Ale na tzw. chodzie było zaledwie 13 autobusów, a reszta, jak to określali sami pracownicy MPK, to „graty” i „trupy”, które nawet nie wyjeżdżały na trasy.  Ten stan był rezultatem centralnie prowadzonej polityki. Białystok nie mógł przecież sam sobie kupić autobusów. Otrzymywał je z przydziału z Warszawy. A ta przysyłała wysłużone w Gdańsku czy stolicy graty. Dodatkowo sytuację komplikował fakt, że unieruchomione Mavagi można było remontować tylko w Katowicach. Z kolei Katowice odmawiały przyjmowania „trupów”, bo nie przydzielono im w stolicy części zamiennych.
  Wobec powyższego „trupy” stały w bazie białostockiego MPK, a pasażerowie na przystankach. Apelowano aby wreszcie Białystok przestał być traktowany jak zapadła prowincja i otrzymał przydział nowych pojazdów. Po tych alarmistycznych doniesieniach Białystok otrzymał w końcu nowe autobusy Star -50. Można więc było wycofać z użytkowania ciężarówki – budy. Stary – 50 okazały się jednak niepraktyczne.
  W Białymstoku, przy małej ilości autobusów na wszystkich liniach panował nieopisany tłok. Nowe autobusy były natomiast niezbyt pojemne. Dochodziło w nich do często komicznych zajść. Białostoczanie zaczęli je więc nazywać „beczkami śmiechu”. Dobre wiadomości, szczególnie dla pasażerów, nadeszły pod koniec 1960 roku. Poinformowano, że białostocka komunikacja miejska otrzyma 12 nowych autobusów San. MPK dysponowało wówczas już 79  autobusami. Nadal jednak jeździły po mieście wysłużone ZIS-y.


   Po otrzymaniu nowych Sanów tabor niewiele się powiększył, wycofano bowiem z eksploatacji 9 samochodów, które nie nadawały się już do dalszego użytku. Przy okazji otrzymania nowych pojazdów podano, że MPK przewozi w ciągu roku 25 milionów pasażerów. Kolejny duży zakup autobusów był w 1968 r. Białystok wzbogacił się o „9 nowych autobusów marki San H – 100 na 62 miejsca”. Ale w tym wieloletnim borykaniu się z niedostatkiem taboru były też ciekawe inicjatywy. Już 1960 rok zapowiadał inną przyszłość komunikacji. Co prawda przyczyna była prozaiczna, ale skutek nieoczekiwany. Oto 10 czerwca rozpoczął się ogólnopolski eksperyment. Na ulice Białegostoku wyjechały 2 autobusy bez konduktorów. Dotychczas bilety w autobusie sprzedawał konduktor, który siedział na specjalnym krzesełku przy tylnych drzwiach. Dlatego też wsiadało się tymi drzwiami, a wysiadało przednimi. Pisząc o białostockim eksperymencie Gazeta Białostocka informowała, że „w pierwszym okresie powojennym nie było w Białymstoku autobusów, w drugim autobusów było więcej, ale nie było kierowców, obecnie są autobusy i chętni do pracy kierowcy, ale MPK nie może ich zatrudnić ze względu na ograniczenie funduszu płac”.
  Sprawdzano więc,  jak to będzie kiedy kierowca będzie jednocześnie konduktorem. To była pierwsza w Polsce próba. Pasażerów proszono więc, aby wsiadali przednimi drzwiami i mieli już przygotowaną kwotę na zakup biletu.  Ale prawdziwa innowacja nastąpiła dopiero 1 marca 1968 r.       
Znowu w ramach eksperymentu wprowadzono w białostockich autobusach automaty biletowe. Pisano, że „całkowicie zautomatyzowane biletowanie będzie na liniach 11 i 12. W autobusach tych linii trzeba będzie posiadać drobne pieniądze w monetach 50 gr. i 1 zł, gdyż tylko przy użyciu tych monet można wykupić bilet”. Dodatkową nowością były bilety abonamentowe 10- i 20-przejazdowe, które mogli kupić wyłącznie pracownicy rozmaitych instytucji i przedsiębiorstw w „punktach ekspedycyjnych MPK, to jest przy Rynku Kościuszki, Centralnym Dworcu PKP, na Wygodzie i na Antoniuku”. Uczniowie odbierali bilety w sekretariatach szkół.
  Eksperyment powiódł się i 1 lipca 1969 r. białostockie MPK jako pierwsze w Polsce wprowadziło we wszystkich autobusach „bezkonduktorską, zautomatyzowaną obsługę”. To nic, że ówczesne automaty dziś są jedynie muzealnym zabytkiem. W 1969 r. to była rewolucja. W uznaniu za te udane eksperymenty Białystok został wyróżniony.
  W dniach 12 – 15 wrześnie 1968 r. odbył się u nas XII Krajowy Zjazd Komunikacji Miejskiej. Oprócz przedstawicieli wszystkich polskich przedsiębiorstw komunikacji miejskiej do Białegostoku przyjechali też goście z Jugosławii, Węgier i NRD. Wszyscy z zainteresowaniem wysłuchali referatu  dyrektora białostockiego MPK inż.  Zygmunta Zawadzkiego „Komunikacja Miejska w Białymstoku i jej planowany rozwój."

Andrzej Lechowski
Dyrektor Muzeum Podlaskiego