piątek, 18 sierpnia 2017

Niebieskie ptaki i... Ritz

  Białostocki hotel "Ritz" rozpoczął swoją bogatą i barwną działalność w 1913 roku. Był to imponujący, trzypiętrowy gmach z ozdobną, kunsztowną fasadą, dysponujący 50 apartamentami i pokojami.
  "Ritz" dysponował elegancką restauracją z wyborną kuchnią i grzecznymi kelnerami. Był tu również dancing z fordanserkami, zmieniającą się często orkiestrą (nawet jazz-bandową) i urozmaiconymi występami artystycznymi.
Były też takie instytucje jak: bank, kino "Gryf", klub z grą w lotto, a także sala bilardowa, cukiernia Garlińskiego, a nawet fryzjer.
  Szczycił się "Ritz" także własnym garażem przeznaczonym na samochody swoich klientów i centralką telefoniczną. Szczególną zaś dumą była jedyna w mieście winda. W latach 20. i 30. hotel ten był wizytówką miasta nad Białką. Choć czasem prasa donosiła o nocnych awanturach w restauracji, urządzanych zwłaszcza przez młodych, rozochoconych oficerów czy też kradzieżach w pokojach hotelowych i mandatach za obecność w hotelu panienek lekkich obyczajów, nie psuło to wcale reputacji "Ritza". Niekiedy przysparzało nawet swoistej sławy.
  Ot choćby w roku 1925, gdy mieszkał w nim sławny siłacz Zygmunt Breitbart, występujący w Cyrku Braci Staniewskich, któremu jakiś "szczur" hotelowy ukradł z apartamentu złotą broszkę wysadzaną drogimi kamieniami. Pisały o tym nie tylko miejscowe gazety, ale i ogólnopolskie.
  Na początku 1926 roku zatrzymał się w warszawskim hotelu "Bristol" niejaki Piotr Kęski, podający się za doktora medycyny, który powrócił po latach z Ameryki. Tam się dorobił, a pieniądze chciał wydawać w starym kraju. Szybko zdobył licznych znajomych, gdyż wydawał się być rzeczywiście człowiekiem zamożnym. Kiedy brakowało mu na rachunki w restauracjach, szedł do banku i podawał czek wystawiony przez "The Royal Bank of Canada". Czeki były prawdziwe. Do czasu.
  Po zdobyciu zaufania Kęski zaczął operować czekami fałszywymi. Zanim to odkryto pobrał kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Gdy zniknął rozesłano za nim listy gończe. Ślady oszusta prowadziły najpierw do Sopotów, później zaś Krynicy i Zakopanego - najbardziej znanych kurortów.
  Ostatecznie "doktor" Kęski został aresztowany przez agentów białostockiego Urzędu Śledczego. Zwrócili oni uwagę na bawiącą się od kilku dni w najlepszych lokalach miasta grupkę eleganckich mężczyzn i kobiet. Cała wesoła kompania mieszkała w hotelu "Ritz". Gdy w jednym z panów rozpoznano Kęskiego, policjanci bez pardonu wkroczyli na hotelowy dancing i zatrzymali całe towarzystwo.
  Niestety, przy Kęskim znaleziono już tylko kilkadziesiąt dolarów i kilkaset złotych polskich. W trakcie śledztwa Kęski przyznał się do przywiezienia z Ameryki licznych czeków, ale ich wątpliwą jakość przypisał swojemu, rzekomemu wspólnikowi w interesach. Warszawski sąd nie dał temu wiary i w lipcu 1926 roku skazał go na trzy lata więzienia.
  Ponoć w ostatnim słowie (według doniesień prasowych) Piotr Kęski miał powiedzieć: "Mam nadzieję, że po moim wyjściu z więzienia będą w Polsce jeszcze naiwni bankierzy, chyba zostało mi gdzieś schowanych kilka czeków". Słowami oszusta natychmiast zainteresował się prokurator.
  W drugiej połowie 1927 roku pojawił się w Białymstoku dystyngowany jegomość, który wynajął w "Ritzu" apartament numer 401.
  Z księgi meldunkowej wynikało, że nazywa się Marcjan Jasiński. Sam przedstawiał się jako kapitan rezerwy i kawaler wielu orderów z Polonia Restituta na czele. Swoim zachowaniem i eleganckim mundurem robił wrażenie na otoczeniu. Czego trzeba więcej, ażeby odnieść sukces towarzyski i zawodowy. Cóż, tylko uczciwości...
  Ale Marcjan Jasiński, jako przedstawiciel towarzystw ubezpieczeniowych "Europa" i "Vita" zaczął popełniać różne nadużycia i defraudacje. Musiał chyłkiem opuścić Białystok. Powrócił tutaj w 1928 roku w związku z ogólnopolską akcją rozbudowy Gdyni i znowu przy zbieraniu datków na ten cel dopuścił się oszustw finansowych. Ponieważ i tym razem jego miejscem pobytu był luksusowy apartament w hotelu "Ritz", to właśnie stąd wyprowadził go patrol żandarmerii wojskowej. Pod eskortą został przewieziony do stolicy.
  W trakcie śledztwa wyjaśniło się, że nigdy nie służył w wojsku, nie był żadnym kapitanem rezerwy ani nie posiadał jakichkolwiek odznaczeń państwowych. Był z zawodu mechanikiem i przez jakiś czas starszym posterunkowym Urzędu Śledczego w Wilnie, zwolnionym zresztą za szantaż. Gdy znowu pojawił się w Białymstoku, to zamieszkał tym razem nie w hotelu "Ritz" lecz... w miejscowym areszcie.
  Po wyjściu za kaucją, udał się do redakcji "Dziennika Białostockiego" z pretensjami o nierzetelne przedstawienie jego osoby. Postraszył sądem i zniknął. Policja schwytała go dopiero pod koniec 1932 roku w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik