piątek, 23 marca 2018

Napad na jubilera

 

   19-letnia kelnerka Bronisława Mojtówna i 21-letni muzyk Michał Bujanow okradli zakład jubilerski przy Rynku Kościuszki. Szybko zostali schywatani. Na policji stwierdzili, że inspiracją ich wyczynu była kradzież jubilera Turczyńskiego w Warszawie. - To wydało się takie łatwe, zbić szybę i zabrać brylant - stwierdziła dziewczyna.
  A było to tak. W połowie stycznia 1931 r. w witrynie warszawskiego magazynu jubilerskiego należącego do Antoniego Turczyńskiego, a mieszczącego się przy ul. Ossolińskich 8, pojawił się szczególnej wartości klejnot. Był to pierścień z 20-karatowym brylantem, oddany w komis przez Wiktorię Kawecką, znaną artystkę operetkową. Wyceniony na 20 tysięcy złotych spoczywał pośrodku wystawy w specjalnym etui. Chętnych do oglądania natychmiast znalazło się sporo. Niewielu jednak mogło nawet pomyśleć o zakupie drogiego klejnotu.
  Pewnego razu, gdzieś około godz. 3 po południu, w pobliżu sklepu jubilerskiego zatrzymał się młody, skromnie ubrany mężczyzna z jakimś zawiniątkiem pod pachą. Rozejrzał się wokół i podszedł do wystawy. Przez okno zajrzał do sklepowego wnętrza. Zobaczył tam tylko jednego subiekta, który obsługiwał dwie starsze paniusie. Nagle, młodzieniec wyszarpnął spod pachy pakunek (jak się później okazało, był to żeliwny ruszt owinięty w gazetę) i rąbnął nim z całej siły w grubą szybę wystawową. Następnie chwycił puzderko z pierścionkiem i rzucił się do ucieczki. Dopiero po dobrej chwili poleciały w ślad za nim krzyki sprzedawcy: Okradli! Trzymaj złodzieja!
   Zamieszanie pod jubilerem dostrzegł policjant, który dyżurował kilkadziesiąt metrów dalej, pod budynkiem konsulatu szwedzkiego. Opryszek musiał jednak zawczasu przygotować sobie trasę ucieczki, gdyż zamiast biec do końca ulicy, skręcił gwałtownie w jedną z bram. Szybko przebiegł przez jedno, a później przez drugie podwórko, po czym zaczął wdrapywać się na murek zagradzający mu dalszą drogę. Nie wiedział, że w ślad za nim popędził nie tylko policjant, ale i przypadkowy przechodzień.
  Gdy złodziej podciągał się już do góry, ścigający złapał go za nogę. Wywiązała się krótka szamotanina. Ostatecznie w ręku ścigającego pozostał jedynie but przestępcy, zaś on sam wdrapał się na mur i zeskoczył na drugą stronę. Labiryntem podwórek dotarł szybko na Krakowskie Przedmieście i rozpłynął się w tłoku i mroku. Policjanci z warszawskiego Wydziału Śledczego, którzy natychmiast zabrali się za sprawę zuchwałej kradzieży, mieli tylko jeden ślad - ów but zgubiony przez złodzieja. Był to brudny i mocno zniszczony pantofel. Takie obuwie nosili zazwyczaj ubodzy mieszkańcy Woli, Muranowa, Pragi, czy Antokolu.
  Agenci policyjni zaczęli więc penetrować tamtejsze meliny. Wkrótce jeden z wywiadowców trafił na ul. Dziką, gdzie pod nr. 62 bracia albertyni prowadzili dom noclegowy dla bezdomnych. Znany był on powszechnie w Warszawie pod nazwą "Cyrku". Od dozorcy policjant dowiedział się, że pewien stały bywalec, niejaki Olszyna, kupił u niego niedawno jeden pantofel. Wkrótce agent z Wydziału Śledczego odszukał i zatrzymał Olszynę. Ten przyznał się do zakupu pojedynczego obuwia, lecz stwierdził, że zrobił to na prośbę swojego przyjaciela, Romana Sierko, pseudonim Szwej.
  Kiedy Olszyna znalazł się w komisariacie i zobaczył, że to nie przelewki, powiedział wszystko. To właśnie Szwej dokonał skoku na jubilera Turczyńskiego. Później dwaj opryszki próbowali sprzedać skradziony brylant któremuś z paserów na Nalewkach. Żaden jednak nie miał wystarczająco dużo pieniędzy. Jeden z nich jednak skontaktował Szweja z kupcem Joskiem Szejderem, który niegdyś robił w złocie i klejnotach. Ten obejrzał trefny towar i zapłacił od ręki 3 tys. złotych.
  Wkrótce w areszcie policyjnym znaleźli się oprócz Olszyny, jeszcze dwaj paserzy z Nalewek i kupiec Szejder. Główny poszukiwany - Roman Sierko uciekł z Warszawy i ukrył się gdzieś na Śląsku. W końcu jednak i on wpadł w ręce policji. Na procesie, który odbył się w 1934 r., dostał trzy lata więzienia.

Włodzimierz Jarmolik

Pewien dom przy Marczukowskiej

 

   Skrył się  wśród drzew, które dawały latem ochłodę i osłaniały od wichrów, szarug jesiennych, śnieżyc. Dom ten wybudował w dwudziestoleciu międzywojennym Wawrzyniec Piekutowski, dziadek Ireny Bieleckiej. Gospodarz to był majętny, właściciel dwóch innych domów przy ul. Alta. Można go było posądzić o fanaberie, bo zadbał nie tylko o duży ogród, ale także betonowy basen ze schodkami! Do posiadłości wiodła alejka, co nobilitowało całą posesję.
   Tuż przed wybuchem wojny Wawrzyniec Piekutowski przekazał dom najmłodszemu synowi Ryszardowi, ojcu wspomnianej Ireny. Zbliżały się trudne czasy, przybywało lokatorów, najczęściej związanych z PKP (Kochanowscy, Zalewscy, Rydzewscy, Szotowie, Szulęcki i Wyleżyńscy).
  Dom zarabiał na siebie (wciąż trzeba było go ulepszać) i na właścicieli. We wrześniu 1939 roku, kiedy w okolicach dworca kolejowego spadły bomby, to na podwórku Piekutowskich opatrywano rannych żołnierzy polskich. Pani Irena darła prześcieradła na opatrunki i karmiła obrońców ojczyzny pomidorami.
  Za "pierwszego Sowieta" wprowadziło się do Piekutowskich kilku żołnierzy sowieckich. Mieli tu wygodnie, choć pozostali daleko od rodzinnych wiosek i miast. Po 22 czerwca 1941 roku musieli uciekać w panice. I stało się tak, że córka z rodziny komandira (dowódcy), kiedy wróciła z kolonii, to już nie zastała swoich rodziców. Na szczęście zaopiekowała się nią mama pani Ireny.
  Nina bardzo ładnie śpiewała, tęskniła, w 1944 roku wyjechała z wojskiem sowieckim. Czy wspominała potem przyjazny jej dom na Marczuku? To samo pytanie trzeba byłoby zadać młodej Żydówce, ukrywanej przez panią Wyleżyńską. Była bardzo ładna i na tyle odważna, że spacerowała ze swą opiekunką wieczorami po ogrodzie.
  Postronni nie widzieli, że to Żydówka, dom - jak się rzekło - stał na uboczu. Dziewczyna doczekała końca wojny, wyjechała z Białegostoku. Czy to prawda, że ściany domów mają uszy? "Stefan Szylęcki dostał z Londynu krzyż Virtuti Militari, podobno za wysadzenie jakiegoś niemieckiego transportu wojskowego. Kiedy wyprowadzał się z naszego domu płakał. Powiedział tylko, że największym jego szczęściem było zamieszkanie na Marczuku". Jakież to piękne świadectwo klasy domu i jego mieszkańców. Ci drudzy mogą liczyć na wyróżnienie, domy pozostają anonimowe.
  Pani Irena, będąc z mężem na spacerze, uratowała chłopca topiącego się na środkowym stawie marczukowskim. Był gorący dzień wielkanocny drugiej połowy lat czterdziestych. "Widziałam jak przy brzegu siedział starszy mężczyzna z chłopcem i w pewnej chwili zauważyłam, jak się on zaczął topić. Mąż położył się przy brzegu i wyciągnął swoją rękę, by pomóc mi wyciągnąć na brzeg chłopca. Zaraz poszli rodzice, nawet zrazu nie podziękowali. Zrobili to dopiero po jakimś czasie." Takich zdarzeń było więcej, nie wszystkie zostały zapisane i zapamiętane. Z pewnością nie o wszystkich chcieli mieszkańcy opowiadać.
  Po wojnie basen przy domu Piekutowskich został zasypany, nie ma już alejki, pozostały natomiast ślady po bombach. Nikt nie przychodzi kąpać się w stawie, niedaleko wyrosło miasto "Słoneczny Stok", a tu ludzi ubywa. Ciąg dalszy można sobie wyobrazić, jeśli rozbiórka nie nastąpi szybko, to pojawią się cwaniaczki, ukradną okna i drzwi, spalą część desek, wypiją niejedno piwo. Zniknie dom przy Marczukowskiej, jeszcze jeden dom białostocki z bogatą historią.

Adam Czesław Dobroński
Marek Jankowski