piątek, 26 stycznia 2018

Żulik z Rynku Kościuszki

  

   W drugiej połowie lat dwudziestych minionego wieku stałym miejscem bytowania gromadki białostockich żulików były okolice postoju taksówek przy Rynku Kościuszki. Rej wśród nich wodził młodzian właśnie o ksywce Żulik. Chłopaków ciągnęło do motoryzacji, a auta do wynajęcia były w Białymstoku wówczas dużą nowości i atrakcją.
   Małolaty szybko weszli w zażyść z szoferami, którym pomagali często przy czyszczenium a nawet naprawie drobnych usterek w samochodzie. Dostawali za to parę groszy. Drobne napiwki dostawali też od pasażerów, zwłaszcza podpitych wojskowych, którym otwierali z uszanowaniem drzwi błyszczącego zagranicznego pojazdu.
   Z biegiem czasu żulikom z Rynku Kościuszki znudziły się drobne zarobki. Dorastali to i wydatki mieli większe - papierosy, alkohol, dziewczynki kosztowały. Sympatyczni na pozór chuligani przemieniali się w ordynarnych wymuszaczy. Ich ofiarami stali się owi, tak przez nich dotąanowani taksówkarze. Zorganizowana już na dobre szajka zaczęła żądać od każdego kierowcy, parkującego na "ich" postoju dwa złocisze. Ponieważ taksówkarzy kursowało z Rynku Kościuszki ponad dwudziestu, zarobek zaradnych żulików był całkiem spory.
  Rozzuchwaleni chuligani postanowili rozszerzyć zakres swoich usług wobec szoferów. Za pilnowanie postoju grandziarze, jak także określano owych wyrostków, zaczęli pobierać procent od każdego kursu, zwłaszcza od tras zamiejscowych. Żuliki z doświadczenia wiedzieli, że najbardziej zyskowne są kursy nocne. Taksówki nie miały wówczas jeszcze taksometrów, pasażerowie uzgadniali więc opłatę przed zatrzaśnięciem drzwiczek samochodu.
   Przy takich targach był obecny obowiązkowo któryś z podwładnych szefa Żulika - Murzyn, Czarny Pietrek lub Szmata. Po powrocie z kursu szofer musiał uiścić haracz. Początkowo zdarzało się, że jeden czy drugi szoferak odmawiał przymusowych ofiar na potrzeby pazernej żulii. Szybko jednak stawał się posłuszny. Chuligani potrafili odstraszyć klientów od opornych taksówkarzy i zmuszać ich, by zajmowali miejsce w autach tych zgodliwych. Niechętnym szoferom przytrafiało się też często wymieniać wybite szyby w swoim samochodzie, naprawiać uszkodzone reflektory, a nawet silniki. Zdarzały się też bolesne rękoczyny.
   Banda żulików nie pogardzała też datkami w naturze. Zwłaszcza kiedy na postoju pojawił się nowy szofer w zagranicznej, lśniącej gablocie. Wówczas przymusowe było oblanie samochodu i miejsca na postoju. Kolacja dla całej szajki Żulika, suto zakrapiana alkoholem, kosztowała przymuszonego fundatora nawet do 100 złotych. Młode bandziorki same też lubiły korzystać z usług prywatnej komunikacji. Codziennie, któryś z kierowców na postoju przy Rynku Kościuszki musiał być do ich wyłącznej dyspozycji. Kazali wozić się po knajpach, a jak przyszła ochota, to nawet daleko poza Białystok. Trudno to sobie wyobrazić, ale szajka taksówkarzy żulików, którzy powyrastali na niezłych bandziorów, działała przez sześć lat. Właściciele taksówek byli pod taką presją, że nawet nie myśleli, by zwrócić się o pomoc do policji. Woleli zapłacić kilka złotych ze swojego zarobku, niż mieć uszkodzone auto lub siniaki pod oczami.
   W końcu jednak miarka się przebrała. Latem 1934 roku pobity został kierowca Włodzimierz Jefremow. Nie chciał płacić bandyckiej taksy. Zgłosił się na IV komisariat. Nieco później o pobiciu zameldował policji inny szofer - Iłenda. Pozostałym kolegom taksówkarzom z postoju przy Rynku Kościuszki także rozwiązały się języki.
   W maju 1935 roku Żulik i jego kompani usłyszeli wyrok - po roku więzienia. Nie była to kara zbyt wysoka. Na postoju kierowcy, a i pasażerowie, na krótko odetchnęli.


Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 25 stycznia 2018

Wspomnienia... Na park mówiono gruzy

 
   Pamiętam jak w Parku Centralnym leżały gruzy i macewy, a potem po jego uporządkowaniu śpiewał tam swoje przeboje Janusz Laskowski. Inspiracją do tych wspomnień jest opowieść pani Krystyny o Rynku Siennym, dawnej ulicy Lipowej i o podstawówce nr 9, zamieszczona w lipcu. To również moje dzieciństwo - mówi Stanisław Lenkiewicz.
   Moim podwórkiem była ulica Kalinowskiego - zaczyna swoją opowieść pan Stanisław. - Mieszkałem pod numerem 4. Z jednej strony znajdowały się dwie piaskownice, z drugiej naprzeciw Park Centralny. Pamiętam zalegające tam stosy gruzów i macewy.   Jak później czytałem, w XVIII wieku utworzono tam żydowski cmentarz rabinacki - kirkut. Z biegiem lat tracił na znaczeniu. Hitlerowcy dopełnili reszty zniszczenia. Nieco dalej przy Bema znajdował się cmentarz choleryczny, nazywany tak od tego, że chowano tam niegdyś zmarłych na cholerę.
   Pod koniec lat 60., gdy handel przeniesiono na Bema, chodziłem tam na rynek gołębiarzy, który odbywał się w niedziele. Przy ul. Odeskiej trzymaliśmy gołębie - piękne sztuki mieliśmy. Do dzisiaj tęsknię za tymi ptakami. Tyle lat minęło, a ja zamknę oczy i widzę, jak wzbijają się w niebo. Na rynku, jeszcze w 1968 roku gołębiarze stawiali na macewach klatki ze swoimi pupilami.
 
Na Park Centralny wszyscy mówili "gruzy". Gdzie idziesz? Na gruzy. Rosły tu różne trawy, osty. Latem pięknie pachniało, jak na łące. Biegaliśmy tam się bawić, ale głównym naszym zajęciem był biznes, gdzieś coś znaleźć, butelki, łom i sprzedać.
   Na ul. Grochowej były dwa sklepy: spożywczy i warzywniak, w którym skupowano butelki. Więc jak tylko jakiś facet kupował pół litra czy ćwiartkę, uważnie śledziliśmy, gdzie szedł w stronę parku, bo tam najczęściej rozpijano wódeczkę. Z kolegą Jankiem, ksywa Korzonek czatowaliśmy na rogu Grochowej na każdą porzuconą butelkę. Kto pierwszy krzyknął "zamówka", do tego należała butelka. Butelki były w cenie, za jedną płacono złotówkę. W dzień wypłaty udawało się zdobyć 10-11 sztuk, to było dużo. Przeliczaliśmy ten zarobek na cukierki - iryski zwykłe, mleczne kosztowały 11 zł, sezamowe 18 zł.
  Naszą ulubioną rozrywką było puszczanie latawców. Robiliśmy je sami, rzecz jasna. Ze środka zeszytu wyrywało się dwie kartki, dziurki po zszywaczu zaklejaliśmy. Między parkiem a ul. Suraską była stolarnia, braliśmy stamtąd wyrzucone listewki, zbijaliśmy konstrukcję, z kawałka prześcieradła, doczepiało się ogon. Mama Janka pracowała jako chałupniczka w spółdzielni krawieckiej, gdzie szyto rękawice robocze, więc miała dużo nici, były cienkie, ale bardzo mocne.
  Nawlekaliśmy taką nitkę na drewnianą szpulkę, dużo, około 500 metrów i latawiec był gotowy. Jak puszczałem nitkę z tej szpulki, to tylko furczało, latawiec wysoko wzbijał się w niebo. I myśmy nie biegali za nim, sam leciał. Bywało aż do domu towarowego na Kościuszki. Przechodnie patrzyli z zaciekawieniem: To wasz latawiec? Ale ciągnie - mówili z uznaniem.
Z czasem przystąpiono do porządkowania placu pod park centralny. Wjechał buldożer tzw. staliniec i spychał macewy. Jak poprosiliśmy, to kierowca pozwolił podjechać, to była frajda. Na otwarcie parku, żeby uczcić to wydarzenie, zorganizowano wystawę sprzętu rolniczego. Oglądaliśmy nowe, czerwone maszyny.
  W Parku Centralnym, to też świetnie pamiętam, Janusz Laskowski śpiewał swoje słynne przeboje, Beatę, Żółty jesienny liść. Grał na gitarze, ludzie się zbierali i chętnie słuchali.
  Wrócę na chwilę do wspomnień z dzieciństwa. Na rogu ul. św. Mikołaja, gdzie teraz jest Cepelia i czteropiętrowy blok (wtedy ta ulica nazywała się Sosnowa) stał drewniany domek, który właśnie rozbierano. Należał do pana Konikowskiego, myśmy jako dzieciaki z narażeniem życia wyciągali z niego stalowe elementy, żeby oddać do punktu skupu złomu.
  Z czasem Kalinowskiego i okoliczne ulice zaczęły się zmieniać. O, na przykład pamiętam, jak stawiano wieżowiec, zwany powszechnie Merino, od sklepu z materiałami na parterze. Teraz jest tam bar. Ten mój kolega Janek, świętej pamięci odczytywał napis jako Mertno, śmieliśmy się z tego.
  Uczyłem się w SP nr 9, na Suchej, ale w sumie zaliczyłem trzy podstawówki, z powodu rejonizacji. Klasy 1-4 skończyłem w czwórce na Częstochowskiej, potem przeniesiono nas do piętnastki na Lipowej, i w końcu w 1963 roku poszedłem do dziewiątki na Suchej. Początek roku szkolnego wtedy był 2 września w poniedziałek, znalazłem datę w kalendarzu. Pamiętam to doskonale, staliśmy na boisku, a potem z wychowawczynią, panią Ireną Wojtasiak (uczyła nas fizyki, matematyki i chemii) poszliśmy do starej szkoły na rogu Młynowej i Kijowskiej, po sprzęt i pomoce naukowe.
  Do dziewiątki na Suchą też chodziliśmy przez park. Do dzisiaj jest ta alejka. Na rogu wtedy stała stara brązowa dwuskrzydłowa brama okolona kawałkami muru, i na tych dwóch skrzydłach listewkami były nabite gwiazdy Dawida. Skojarzyłem sobie później, że przechodziłem obok bramy cmentarnej. Nędznie już to wyglądało, farba się łuszczyła.
  Polskiego uczyła nas pani Anna Tomaszuk, świetna nauczycielka. Jako jedna z pierwszych wtedy organizowała na lekcjach pracę w grupach, wtedy to była nowatorska metoda prowadzenia zajęć. Zestawialiśmy stoliki, siadały dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, lepsi i trochę słabsi i opracowywaliśmy temat. Bardzo lubiłem te lekcje, pani Tomaszuk często wybierała mnie do referowania.
  W 1964 roku, pamiętam dokładnie zwołali nas do sali gimnastycznej. Wszedł pan Grycuk, czy Gryczan, nie pamiętam dokładnie, od śpiewu i donośnym głosem krzyknął: Na cześć dostojnych gości hip, hip, hura. Myśmy już wtedy mieli telewizor, oglądałem dzienniki, rozpoznawałem ważne osobistości w kraju. No i wtedy to był Marian Spychalski, przewodniczący Rady Państwa. Nasza szkoła była tysiąclatką, zbudowaną w ramach akcji 1000 szkół na tysiąclecie. Spychalski widocznie wizytował te szkoły, wypytywał panią Tomaszuk o sposób prowadzenia lekcji, pochwalił.
  A raz znowu byłem świadkiem manifestacji pod komitetem partii. Zebrał się tłum, z budynku wyszedł niewysoki mężczyzna w prochowcu, a ludzie skandowali: Niech żyje towarzysz Wiesław! Byłem pewny, że to Gomułka, ale nie zgadzał mi się okrzyk. Później zrozumiałem, że "Wiesław" to pseudonim wojenny Gomułki. Wtedy nawet podszedłem blisko niego, chwaliłem się tym potem, jak to chłopak. Jakieś szczególnej obstawy, jak dziś się widzi, nie było przy nim. Pewna kobieta wręczyła mu też list. Gomułka schował go od razu do kieszeni. Mieszkałem w samym centrum, jak coś się działo, od razu z kolegami biegliśmy patrzeć.
   Chcę jeszcze dodać, że tu, gdzie jest Central, był ogród, zrywaliśmy tam jabłka. Po lewej stronie znajdowało się olbrzymie wysypisko. Obok zaś na prawo stały kamienice, w jednej z nich pan Dunaj miał studio fotograficzne. Mam zdjęcie tam zrobione, jako 14-latek, na zakończenie podstawówki, byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową.
 
Rynek Sienny kończył się na ulicy Pięknej. Restauracja Staromiejska, która tam stała, nieszczególnej była reputacji, taka lokalna speluna. Wzdłuż ulicy Pięknej naprzeciw obecnego Wersalu Podlaskiego znajdowały się stoły, na których przekupki sprzedawały warzywa i owoce. Raz na jakiś czas przyjeżdżał mężczyzna, to był pierwszy biznesmen powojennego Białegostoku, który sprzedawał bombonierki, smaczne, mordoklejki, których nigdzie się nie kupiło. Miał je zapakowane w kartoniki po 5 albo po 3 sztuki, w zależności jaki los się wyciągnie. Los kosztował złotówkę, gdy był pełny, to on krzyczał niezbyt zadowolony: "bomba w górę" i wydawał fanta. Chodziłem z mamą tu często na zakupy, a nawet i sam handlowałem. Mieliśmy działkę przy Podleśnej. Pewnego razu z Jankiem narwaliśmy rzodkiewek, które wówczas bardzo obrodziły, wyrosły wielkie jak buraki. Powiązaliśmy je w pęczki, załadowaliśmy do worka i poszliśmy sprzedawać na te stoły. Ludziom tłumaczyliśmy, że to jest amerykańska rzodkiew, wiadomo co z Ameryki to najlepsze.
  Za straganami ciągnęła się już ulica Sucha, gdzie znajdowała się kamienica, w której był ten osławiony sklep z błyskotkami, o którym opowiadała pani Krystyna. Mnie chłopaka interesowało jednak co innego. Tam sprzedawano płyty Beatlesów, winylowe, longlay'e. Kolega z technikum pod koniec lat 60., kupił taką płytę. Wszyscy mu zazdrościliśmy.

Alicja Zielińska
Kurier Poranny

środa, 24 stycznia 2018

Nasze dzieci i amerykańskie dolary

 

   Blisko 100 lat temu, w zdecydowanie trudniejszych warunkach, w jakich przyszło żyć białostoczanom, opieka nad biednymi i potrzebującymi opieki dziećmi, była w Białymstoku jednym z priorytetów.
  Już w kwietniu 1919 roku powstał więc Komitet Opieki nad Dziećmi. Na jego czele stanął cieszący się ogólnym szacunkiem białostocki dziekan ksiądz Lucjan Chalecki. Komitet zrzeszał znanych działaczy społecznych, wśród których prym wiedli nauczyciele z Zofią Ostromęcką w roli głównej. Proponowano też, aby jednym z wiceprezesów organizacji został przedstawiciel ludności żydowskiej. Niestety na skutek komplikującej się sytuacji politycznej i społecznej nie zrealizowano tego postulatu. Mimo to postanowiono, że Komitet opieką obejmie wszystkie potrzebujące dzieci bez względu na ich narodowość.
  Problemem, z którym Białystok borykał się w pierwszych miesiącach niepodległości był brak żywności. I właśnie Komitet postawił sobie za główne zadanie zorganizowanie dożywiania dzieci. Fundusze zapewnił amerykański Czerwony Krzyż, który w tamtym czasie odegrał chwalebną rolę w naszym mieście.
  Przez pięć miesięcy 9 tysięcy dzieci z całego powiatu białostockiego otrzymywało raz dziennie darmowy posiłek. Był to obiad lub podwieczorek. Wydawano go w siedzibie Komitetu, czyli w hotelu Ritz. Wystrzegano się wydawania posiłków na zewnątrz w obawie, że nie trafią do potrzebujących.
  Już na początku maja do Białegostoku zaczęły przyjeżdżać pierwsze partie żywności zakupione za amerykańskie dolary. Z entuzjazmem ogłaszano, że "przybyło już kakao". 6 maja przyjechał do Białegostoku delegat amerykańskiej misji żywnościowej dr Borgen. Miał na miejscu zorientować się o skali potrzeb. Szczególnie zainteresował się losem dzieci żydowskich, wśród których skala zaniedbań i głód były powszechne. Borgen widząc trudności w osiągnięciu porozumienia pomiędzy białostoczanami "wręczył radzie gminy żydowskiej 100 000 marek, jako pierwszą ratę miesięczną pomocy dla Żydów". Zaznaczył też, że dalsza pomoc dla całego miasta możliwa będzie jedynie pod warunkiem unormowania stosunków pomiędzy ludnością polską i żydowską. Mimo, że takowe porozumienie nie nastąpiło, to pomoc amerykańska rozwijała się. W czerwcu polskie i żydowskie organizacje dobroczynne działające w Białymstoku otrzymały "większą ilość ubrań, bielizny jako też i artykułów pierwszej potrzeby" przeznaczonych dla dzieci.
  Gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia z cenną inicjatywą wystąpili nauczyciele kilku białostockich szkół powszechnych, inicjując zbiórki pieniężne na rzecz najbiedniejszych uczniów i wyposażenia szkół.
   Kwestarzami były dzieci. Spotkało się to z krytyką. Konstanty Kosiński, znany w mieście działacz społeczny, dziennikarz i też nauczyciel, określił tę akcję mianem żebraniny, do której przymusza się dzieci. W obronie akcji stanęła nie mniej znana i zasłużona Maria Kościa.
  Gorzej było z traktowaniem dzieci. Aby temu przeciwdziałać na przełomie 1922 i 1923 roku polska prasa zainicjowała kampanię "W obronie katowanych dzieci". Do akcji włączył się też "Dziennik Białostocki". W styczniu na jego łamach ukazał się wywiad z Januszem Korczakiem. "W rozmowie z przedstawicielem Dziennika dr Korczak oświadczył, że kara chłosty względem dzieci stosowana jest nie tylko przez rodziców". Przytoczył opinię nauczycieli z Poznania, którzy stwierdzili, że "zniesienie kary chłosty jest przedwczesne". Korczak mówił, to co i dziś jest aktualne, że "niestety, walka z biciem dzieci jest bardzo utrudniona. Katuje je każdy jako istoty słabsze, które się nie obronią. Gdy dwaj dorośli mężczyźni biją się, prawo interweniuje z całą surowością. Gdy jeden drugiego okrwawi, zbrodniarza pakuje się do więzienia.
  Tak samo należałoby postępować i z tymi, którzy biją dzieci. Każdy policzek, każde uderzenie lub kopnięcie dziecka jest zbrodnią stokroć większą, aniżeli bójki między starymi".  Jedynie "nauczycielstwo poznańskie" uznało, że karę chłosty można już znieść. W ramach prowadzonej akcji białostocki dziennikarz przeprowadził też rozmowę z matką wychowująca czwórkę dzieci. Na pytanie, co robić z niesfornymi dziećmi matka zdecydowanie odpowiedziała "w każdym razie nie bić. Bicie może odstraszyć dziecko od złego - lecz wady nie wykorzeni. Strach zaś przed surowością rodziców źle oddziała na system nerwowy dziecka". O tych, którzy biją swoje dzieci mówiła, że "zdaje im się, że spełniają obowiązek wychowawczy - gdy w istocie zabijają tym sposobem najsilniejszą podstawę wychowania: miłość i dobry przykład rodziców".


Andrzej Lechowski

wtorek, 23 stycznia 2018

Złodziej nie puka dwa razy


   Nie tylko drzwi, ale i okno dawało złodziejom szansę w wykonaniu ich niecnych zamiarów. Przed wojną okna stanowiły istną mozaikę. Jedne były tylko oszklone, inne mocno okratowane, a jeszcze inne miały solidne okiennice.
  Specjaliści od okien też byli różni. Najbardziej cenili się lipkarze, którzy potrafili do swojego procederu wykorzystać nawet nieduży lufcik. Ale jeśli szło o zwykłą szybę, to wystarczyło ją wytłuc, pod nieobecność gospodarzy lokalu, albo też umiejętnie wyjąć przy pomocy mesla czy śróbsztaka. Wydłubać stary kit umieli nawet mało wprawieni złodzieje.
  Wiosną 1922 roku po wgnieceniu szyby w oknie złodziejaszkowie dostali się do mieszkania przy ul. Wąskiej 14. Jego nieobecna właśnie lokatorka, Maria Zasawicz, straciła całą, przygotowaną już na cieplejsze dni garderobę. Kosztowało ją to 400 tys. marek.
  Być może ci sami sprawcy pozbawili ubrań pana Tepuła z ul. Pałacowej. Tym razem w protokole policyjnym znalazła się kwota aż 4 milionów.
  Złodzieje bardzo chętnie wybijali szyby do sklepów i magazynów, zwłaszcza jubilerskich. Jesienią tego samego roku ograbiony został jubiler Markuze z ul. Sienkiewicza. Przepadła biżuteria wartości 1 mln marek.
  Okienni specjaliści brali niemal wszystko co wpadło im w ręce. Czaili się zwłaszcza na futra, marynarki czy palta. Nie gardzili też spodniami, surdutami, rękawiczkami, a nawet parasolami czy solniczkami i cukiernicami. Z rzadka zaglądali do zamkniętych szuflad czy komód. Na to trzeba było większego sprytu, no i oczywiście odpowiednich narzędzi. Ale kiedy krawiec Srolusz z ul. Sienkiewicza powrócił z przymiarki od jednego klienta, przygotowana do wydania innym klientom garderoba futrzana, warta ponad 2 miliony marek, zniknęła z pokojowego wieszaka. Wiał tylko przyjemny chłodek z wybitego okna. Z kolei jego koleżanka po fachu, Rywka Chajet - ul. Bożnicza 10, straciła odzież i bieliznę na sumę trzech milionów.
  Prowadzący dochodzenie policjanci z Ekspozytury Urzędu Śledczego docenili umiejętności niezidentyfikowanego przestępcy. Posłużył się on bowiem tzw. plastrem złodziejskim, dzięki czemu, bardzo dyskretnie i bez hałasu wykroił kawałek szyby, wyciągnął wewnętrzną zasuwkę i był już w domu.

Oczywiście dużo trudniej było włamywaczom, kiedy do upatrzonego przez nich okna drogę zagradzała krata albo solidne okiennice. Tutaj musieli wysilić się na dłuższą robotę. A przecież czekała ich jeszcze potem kruchliwa szyba. Taką operację przeprowadzili zuchwali, nocni złodzieje w styczniu 1932 roku. Za swój cel wybrali sklep Menesa Kurjałowskiego przy ul. Sienkiewicza 34. Przecieli umiejętnie żelazo, wyjęli ładnie pół szyby, wleźli do środka i wytargali na zewnątrz tłumoki z bielizną wartą pięć tysięcy złotych.
  Z kolei w kwietniu 1933 roku celem złodziejskiej szajki stał się sklep spółdzielni "Zjednoczenie" przy ul. Nowodworskiej. Najpierw fachowo obezwładniono okiennice, później uległa sztaba przy kracie, a na końcu już była tylko nadkwaszona szyba. Nieduży szmerek obudził jednak mieszkańców. Amatorzy cudzej własności czym prędzej musieli opuścić niegościnny dla nich teren. Tak samo stało się kilka miesięcy później, kiedy do kancelarii komornika Józefa Podbielskiego (Sobieskiego 7) ktoś zaczął wiercić otwór w okiennicy. Domownicy podnieśli alarm. Złoczyńcy zbiegli.
  Rzecz jasna specjaliści od okiennych włamań często wpadali. Szczególnego pecha miał jesienią 1934 roku niejaki Joachim Rusak. Usiłował on dobrać się do okna przy ul. Świętojańskiej 8. Źle trafił. Mieszkanie to odnajmował bowiem Alfred Szczekenberg, funkcjonariusz Wydziału Śledczego białostockiej policji. Nie tylko schwytał go na gorącym uczynku, ale dodatkowo po rewizji w domu złodziejaszka przy Szosie Wschodniej, znalazł różne, zagadkowe fanty - srebrną papierośnicę czy kościane spinki, z których posiadania biedny Rusak nie potrafił się wiarygodnie wytłumaczyć.
  Okna zamknięte, z kratą czy z okiennicami stanowiły dla złodziei zawsze problem. Przedwojenni białostoczanie w letnie upały pozostawiali jednak często okna otwarte na oścież. Czy trzeba było lepszej zachęty dla sprytnego młodzieńca, ażeby wskoczyć do środka mieszkania i wyskoczyć z np. futrem w ręku, wartości, bagatelka 5 tys. złoty

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 21 stycznia 2018

Skok na Orbis

 

   Zuchwałych bandytów w międzywojennym Białymstoku nigdy nie brakowało. Szczególnie takich, którzy zazwyczaj nie rozstawali się z rewolwerem. Bez żadnych skrupułów strzelali nawet do policjantów.
   Historia, którą chcemy tutaj opowiedzieć, rozegrała się pewnego wrześniowego dnia 1935 roku.
Jej miejscem było Biuro Podróży Orbis przy ul. Sienkiewicza 28. Około południa weszło do niego trzech młodzieńców w wieku 20 - 25 lat. Jeden z nich ulokował się przy drzwiach przejściowych jako obstawa. Dwaj pozostali zaś przeskoczyli drewnianą barierę, pistoletem sterroryzowali siedzącą za nią samotną kasjerkę Janinę Ostrowską. Biedna ofiara napadu została wnet związana i zakneblowana.
  Po tych koniecznych dla siebie czynnościach bandyci zajęli się właściwą robotą, czyli kasą. Zabrali z niej paczkę banknotów oraz woreczek z bilonem - razem około 2 tysięcy zł polskich. Następnie sprawcy spokojnie i sprawnie opuścili lokal Orbisu. Cała akcja trwała niecałe pięć minut.
  Po ucieczce bandytów kasjerka jakimś cudem zdołała uwolnić się z krępujących ją więzów i włączyć alarm. Do agencji turystycznej przybiegł natychmiast dozorca budynku, a zaraz potem sam kierownik biura - pan Menachem Wajnszel. Ten ostatni widząc co zaszło natychmiast wykręcił numer telefonu do Wydziału Śledczego.
  Niebawem na miejscu przestępstwa pojawiła się ekipa białostockich wywiadowców policyjnych. Po przeprowadzeniu wstępnego śledztwa agenci rozpoczęli rewizje w różnych podejrzanych spelunkach na mieście. Na pierwszy ogień poszły oczywiście meliny w osławionych Chanajkach. Tutaj bowiem kryli się najczęściej złoczyńcy ze swoim łupem. Niestety operacja własna policji nie dała pożądanych rezultatów. Dlatego też policjanci z Wydziału Śledczego puścili w ruch siatkę swoich konfidentów w miejscowym światku przestępczym. Ci wypełnili zadanie szybko i skutecznie. Już po kilku dniach jeden z kapusiów doniósł, że uczestnicy napadu przy ul. Sienkiewcza 28 ukrywają się na zapleczu piwiarni przy ul. Jurowieckiej. Policja niezwłocznie udała się we wskazane miejsce, żeby sprawdzić wiarygodność informacji.
  Dom przy ul. Jurowieckiej został szczelnie otoczony. Również obstawiono sąsiednie posesje. Kiedy kierownik białostockiego WŚ Czesław Hann - który osobiście przybył na podejrzane miejsce - dał znak, kilku funkcjonariuszy wkroczyło nagle do piwiarni.
  Wewnątrz lokalu wywiadowcy zastali tylko właściciela - który na pobliskim komisariacie miał ustaloną, niezbyt pochlebną opinię, a także kilka panienek lekkich obyczajów, raczących się w kącie sali jakimś trunkiem. Na pytanie, czy nie ma innych gości, gospodarz dał zdecydowanie odmowną odpowiedź. Widząc zamknięte drzwi do innego pokoju, policjanci oczywiście zapytali, co tam się mieści. Bilardownia, odrzekł nieco zmieszany właściciel. Poproszony o otwarcie, długo szukał kluczy, przekonując cały czas, że tam jest brudno i ciemno. W końcu otworzył i szybko zniknął.
  Policjanci weszli do środka i co zobaczyli? Wewnątrz, przy suto zastawionym stole siedziało dwóch mężczyzn i raczyło się wódką. Na widok policyjnych mundurów zerwali się oni z miejsc i niemal natychmiast wyciągnęli pistolety. Padły strzały. Wywiadowcy także byli dłużni. Jeden z bandytów został trafiony śmiertelnie w głowę, drugi zaś także zainkasował kilka kulek. Policjanci mogli mówić o prawdziwym szczęściu, żaden z nich nie został nawet lekko ranny.
  W toku przeprowadzonego śledztwa ustalono, że zabitym na miejscu osobnikiem jest Jan Olszyna, brat właściciela piwiarni i znany w okolicach Jurowieckiej rozrabiacz i obibok. Drugim rewolwerowcem, który po przewiezieniu do szpitala św. Rocha także wkrótce zmarł, okazał się Wacław Majerski. Był to szczególnie groźny opryszek, za którym listy gończe krążyły po całej Polsce. Niedawno uciekł z więziennego konwoju i zadekował się w Białymstoku. Przy bandytach znaleziono część pieniędzy zrabowanych w agencji Orbisu przy ul. Sienkiewicza, a także kilka rewolwerów i całą masę nabojów. Gdyby obaj przestępcy nie byli mocno pijani, łatwa na pozór policyjna akcja, mogłaby się zamienić w potężną strzelaninę.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 19 stycznia 2018

Złodziej pogryzł policjanta

 

   W okresie międzywojennym w Białymstoku pojawiało się i często szybko znikało wiele gazet. Niezmiennie trwał tylko Dziennik Białostocki. Na początku lat 30. wychodziło również Nowe Echo Białostockie, gdzie pracował dozorca Gierdo.
  Redakcja Nowego Echa Białostockiego mieściła się przy ul. Piłsudskiego, na rogu Kupieckiej. Dozorcą domu i jednocześnie strażnikiem lokalu był Stanisław Gierdo. Odznaczał się on szczególną obowiązkowością. Nie poszedł spać zanim nie posprawdzał wszystkich drzwi i okien wiodących do redakcyjnych pomieszczeń. Parokrotnie przepłoszył nawet jakichś podejrzanych typków.
  Był majowy wieczór 1933 roku. Sumienny dozorca siedział w swojej stróżówce i odpoczywał po całodziennej krzątaninie. Wtem usłyszał za ścianą jakieś podejrzane szmery i stąpanie. W lokalu nie powinno być nikogo. Redaktor Faranowski wyszedł już dawno. Dozorca posiadanym kluczem otworzył drzwi do przedpokoju.
  Nie było nikogo, ale przez oszklone drzwi do następnej izby dostrzegł jakąś postać. Złodziej - pomyślał. Może mieć też wspólników. Nie namyślając się długo zatrzasnął za sobą drzwi, wybiegł na ulicę i zaczął wzywać pomocy.
  W pobliżu pełnił swój dyżur przodownik Krzych z IV komisariatu. Usłyszał krzyki i pośpieszył sprawdzić ich przyczynę. Kiedy roztrzęsiony dozorca powiedział, że w lokalu Nowego Echa ktoś myszkuje, zaczął dziać. Kazał strażnikowi otworzyć drzwi i z pistoletem w ręku wszedł do środka.
  Tymczasem złodziej, który rzeczywiście zakradł się do redakcji jednej z białostockich gazet, usłyszał alarm dozorcy i chciał pośpiesznie zbiec. Kiedy tylko otworzyły się drzwi ruszył do drzwi. Tutaj natknął się na lufę policyjnego rewolweru. Cofnął się więc i na wezwanie: Stać spokojnie! Ręce do góry! - wykonał z ociąganiem polecenie pana władzy.
  Przodownik w pierwszej kolejności polecił dozorcy zrewidować zatrzymanego osobnika, czy aby nie ma przy sobie jakiejś broni. W kieszeniach złodziejaszka były tylko dwa wytrychy, którymi posłużył się, otwierając drzwi redakcji oraz sporych rozmiarów majcher.
  Po tej operacji Stanisław Gierdo poszedł do siebie, ażeby ubrać się do końca, wybiegł bowiem na ulicę tylko w spodniach. Policjant natomiast zaczął zadawać włamywaczowi prozaiczne pytania w rodzaju: co robi w nieswoim mieszkaniu!
 
Opryszek udawał, że zastanawia się nad odpowiedzią, lecz przede wszystkim myślał jakby tu czmychnąć. W pewnym momencie nie zważając na pistolet policjanta, którego ten nie schował, rzucił się na niego. Jedną ręką uderzył przodownika Krzycha w skroń, a drugą próbował wyrwać mu rewolwer. Ponieważ nie udało się mu odebrać broni, to ugryzł policjanta w rękę. W tym momencie jednak przybyły posiłki w postaci dwóch posterunkowych z IV komisariatu. Zawiadomił ich czujny dozorca Gierdo. Rzezimieszek desperat został obezwładniony.
  Zakutego w kajdanki przestępcę doprowadzono w końcu na posterunek, a później do biura Wydziału Śledczego. Tam, po konfrontacji wyglądu złodzieja z podobiznami w albumie przestępców okazało się, że schwytano 26-letniego Jana Szeszoka, zawodowego włamywacza, wielokrotnie karanego, którego ostatnio poszukiwano za kradzież biżuterii i gotówki z mieszkania Izaaka Zająca, zamieszkałego przy tejże samej ul. Kupieckiej.
  Wkrótce przed Sądem Okręgowym w Białymstoku odbyła się jedna z wielu, podobnych do siebie rozpraw. Ponieważ Szeszok był zatwardziałym recydywistą, Wysoki Sąd wlepił mu dwa lata bezwarunkowego pobytu za kratkami.
  Nie wszyscy dozorcy byli tak czujni jak Stanisław Gierdo. Złodzieje wymyślali na nich rozmaite sposoby. Oryginalnie na przykład do stróży nocnych podchodził niejaki Edmund Kuśnierski, zawodowy oszust i włamywacz. Podawał się on za wywiadowcę policyjnego, legitymował dozorcę, który kręcił się koło upatrzonego przez złodziejaszka obiektu i, dopatrzywszy się jakichś wymyślonych uchybień polecał zgłosić się niezwłocznie na najbliższy komisariat.
  Kiedy wystraszony dozorca szedł na policję, Kuśnierski robił swoje. Włamywał się do sklepu czy mieszkania. Takie numery można było robić tylko co jakiś czas i to w różnych dzielnicach miasta. Złodziej ten nie powinien był tylko zbliżać się do lokalu Nowego Echa Białostockiego. Tam czujność dozorcy była wzmożona.


Włodzimierz Jarmolik 

Din- tojra czyli Czarna ręka




czwartek, 18 stycznia 2018

Oszust matrymonialny

 

  Po przedwojennej Polsce kręciło się stale wielu naciągaczy, których zwykło się określać oszustami matrymonialnymi. Wyszukiwali oni co zamożniejsze panienki i niewiasty, żeby umiejętnie je oszwabić, obiecując małżeństwo.
  Ówczesny Białystok także nie był wolny od takich przyjezdnych amatorów dziewczęcych posagów. Z kronik kryminalnych miasta wybraliśmy jeden przykład. Oto na początku 1935 roku nad rzekę Białą zawitał przystojny i elegancko noszący się młodzieniec nazwiskiem Mojżesz Konwiser. Zaczął odwiedzać co bardziej luksusowe restauracje i cukiernie, gdzie zazwyczaj, pod pilnym okiem rodziców, siadywały pannice na wydaniu, czekając na jakąś lepszą partię.
  Konwiser wpadł w oko. Zaczął wkrótce bywać w różnych białostockich domach, należących do zamożniejszych mieszkańców. Jemu przyglądano się dokładniej, ale i on obserwował potencjalne kandydatki na panią Konwiserową.
  Najbardziej przypadła mu do gustu młodziutka rozwódka (po dwóch nieudanych małżeństwach) - Mina Chwatówna. Zaczęło się wspólne oglądanie filmów w białostockich kinach, których pani Mina była wielbicielką, i przesiadywanie w kawiarniach. Wkrótce nastąpiła też pierwsza oficjalna wizyta w domu wybranki. Tata Chwat nie miał nic przeciwko nowemu znajomemu córki. Konwiser nie czekał zaś długo i przy najbliższej okazji oświadczył się o rękę Miny. Został przyjęty z radością. Przy ul. Giełdowej odbyło się huczne wesele.
  Sielanka trwała kilka miesięcy. Pewnego razu rodzina zauważyła, że w szafie brakuje cennej garderoby, przy obiadowym stole zabrakło zaś uroczego zdawałoby się zięcia. Zawiadomiony o sprawie Wydział Śledczy rozpoczął swoje dochodzenie. No i Konwiser odnalazł się w Warszawie. Sprowadzony do Białegostoku wyśpiewał wszystko.
O ile z panny - rozwódki mógł być zadowolony, tak zawiódł się całkowicie na jej rodzicach. Majętni teściowie okazali się zwykłymi sknerami. Zamiast odpalić chcianemu wszak zięciowi jakąś okrągłą sumkę, wydzielali młodej parze mizerne grosze. Mojżesz postanowił więc sam działać, zwłaszcza, że był przyzwyczajony do życia na odpowiednim poziomie i miał jedną, wielką pasję - wyścigi konne. Pewnego razu więc zdecydował się pojechać do stolicy, na Służewiec, a że nie miał pieniędzy na zakłady, zabrał ze sobą karakułowe fanty.
  Zrobił to w sposób bardzo prosty. Żonę wysłał do kina, a służącej kazał przygotować walizkę, do której, w sprzyjającej chwili, zapakował i chyłkiem udał się na dworzec kolejowy.
  Po przybyciu do Warszawy zameldował się u znajomka na ul. Krochmalnej, tam też dla miejscowego krawca - pasera sprzedał przywiezione klamoty i mając w ręku sto kilkadziesiąt złotych, ruszył na tory wyścigowe. Wszystko oczywiście przegrał.
  W czasie śledztwa przeciwko zięciowi Chwatów okazało się, że jest to młodzian o nader bujnej przeszłości matrymonialnej. Między innymi poszukiwała go uporczywie policja miasta Gdyni, gdzie naciągnął on kilka panienek na ofertę małżeństwa. Jedna z nich, niejaka Leja Szapiro, zainwestowała w narzeczonego całe swoje oszczędności - 4 tysiące złotych.
  Na początku 1936 roku Mojżesz Konwiser stanął przed białostockim Sądem Okręgowym. Co prawda tłumaczył usilnie, że zabrane z ul. Giełdowej rzeczy potraktował jako wiano swojej żony, ale i tak nikt mu nie uwierzył, sędziowie dobrze znali się na takich numerach. Wycenili jego mało etyczny postępek na jeden rok więzienia.
  Tymczasem w kolejce do uzyskania satysfakcji sądowej ustawiły się już inne panienki oszukane przez Konwisera. Wszystkie one domagały się zainwestowanej w przeszłego męża gotówki. Znalazła się jednak i taka, która nadal obstawała przy ślubie.
  Szczególnie niecnym procederem uprawianym przez naciągaczy było ofiarowanie małżeństwa pannom z małych miasteczek podbiałostockich. Urzeczone wyrwaniem się do dużego miasta, porzucały rodzinę, zabierały jako taki mająteczek i trafiały najczęściej w łapy chanajkowskich sutenerów. Ich los nie był godny pozadroszczenia.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 16 stycznia 2018

Narkotyczny Białystok

 

   W grudniu 1920 roku ukazała sie  notka prasowa -"W jednym z miejscowych gimnazjów powstało między innymi kółko kokainistek, które używają tyle trucizny, że w ostatnich czasach trzeba było uczennicy klasy IV-ej uciekać się aż do pomocy lekarskiej".
  Ewidentnie wiadomość ta dotyczy szkoły dla dziewcząt. Czyżby więc chodziło tu o Żeńskie Gimnazjum im. Księżnej Anny Jabłonowskiej. To dopiero byłaby rysa na nieskazitelnej legendzie tej szkoły.
  Narkomania w tamtych latach, nie tylko w Białymstoku, ale w całej Polsce rozpowszechniła się tak bardzo, tak że w 1929 roku Sejm musiał uchwalić ustawę o zwalczaniu narkomanii.
  W tym czasie w Białymstoku, nękanym przez patologie społeczne aktywnie działało Towarzystwo Eugeniczne. Powstało w jeszcze w 1922 roku z inicjatywy doktora Jana Walewskiego. Nazywało się wówczas Polskie Towarzystwo Walki ze Zwyrodnieniem Rasy. Jego działanie skierowane było głównie na przeciwdziałanie prostytucji i alkoholizmowi.
  Ambicją doktora Walewskiego było też otoczenie opieką dzieci z biednych dotkniętych patologią rodzin. Organizował pan doktor i miejsca pracy dla młodych kobiet, które deklarowały chęć zerwania z prostytucją. Dla tych, które trwały w tym procederze świadczone było bezpłatne leczenie wenerologiczne.
Zajmowało się też Towarzystwo, choć w mniejszym zakresie, zwalczaniem narkomanii. Nie było to łatwe zadanie. Panowała wówczas bowiem moda na zażywanie opium, kokainy czy morfiny. Uznawano, że bycie kokainistką czy morfinistą jest w dobrym tonie. Oznaczało przynależność do elity intelektualnej i artystycznej.
  Walewski w swoje działania angażował świat lekarski. Organizował akcje odczytowe i uświadamiające. Odnosił na tym polu zauważalne sukcesy. Tym większym był skandal, który wydarzył się w połowie 1936 roku.
  Oto przed białostockim sądem okręgowym rozpoczął się proces lekarzy i farmaceutów handlujących morfiną. Oskarżonymi byli dr Władysław Gogolewski, który prowadził gabinet chorób wewnętrznych przy Warszawskiej 2 oraz bardzo znany dr Józef Mazo, który wraz ze swą małżonką Zofią, stomatologiem, miał gabinet pediatryczny przy Rynku Kościuszki 11. Oprócz nich przed sądem stanęli farmaceuci. Był wśród nich Rubin Ozer, brat znanego białostockiego felczera Judela Ozera. Wraz z nim oskarżeni byli Józef Zwierełło, Zygmunt Niemyski i Morduch Chazan.
  Lekarzy oskarżono o to, że w latach 1934 - 35 "wypisywali recepty na morfinę w dawkach wyższych niż na to zezwalają przepisy". Farmaceutom zarzucono zaś, że "wydawali morfinę i kokainę na recepty tych lekarzy w ilościach przekraczających dziesięciokrotną dawkę lekarską".
 
Zachodziło podejrzenie, że oskarżeni czerpali z tego procederu zyski. Wina ich była ewidentna. Wszyscy bowiem złamali rozporządzenie ministra zdrowia z 1934 roku o maksymalnych dawkach narkotyków. Działali też niezgodnie z ustawą o zwalczaniu narkomanii. Pomimo niezbitych dowodów linia ich obrony była zwarta. Medycy zgodnie twierdzili, że nie zważając na obowiązujące przepisy dawkowali narkotyki jedynie w wyjątkowych przypadkach. Tu kierowali się swoją wiedzą medyczną i chęcią ulżenia chorym w ich cierpieniach. Podnosili, że zobowiązywała ich do tego przysięga lekarska oraz czysto ludzka wrażliwość.
  Farmaceuci bronili się w sposób jeszcze bardziej prosty. Oświadczyli sądowi, "że lekarstwa wydawali jedynie na autentyczne recepty lekarzy, wobec czego nie poczuwają się do żadnej winy".
  Kluczowe w tej sprawie okazać się miały wyjaśnienia biegłych. Ze strony lekarskiej przed sądem stanął dr Adam Zabłocki. Był ogólnie szanowanym medykiem. Prowadził przy ul. Pałacowej gabinet rentgenowski. W sprawach farmaceutycznych sąd na biegłego powołał inspektora farmaceutycznego Gawęckiego. Obaj biegli stwierdzili, że owszem przepisy naruszono, ale jednocześnie podkreślili fakt nienagannej dotychczasowej praktyki swoich kolegów. Mało tego, skłonili się do reprezentowania ich linii obrony.
   W tej sytuacji sąd odstąpił od wymierzania kary. Podjął przy tym iście salomonowy wyrok. Umywając ręce skierował sprawę do rozpatrzenia przez starostwo grodzkie. Uznał bowiem, że oskarżeni odpowiadać mają jedynie na drodze administracyjnej. Łatwo się domyślić jaki był finał tej sprawy. Starostwo cały narkotyczny wątek rozmyło w urzędniczych interpretacjach. Pozostał po tej sprawie pewien niesmak. Szczególnie ucierpiała na tym reputacja doktora Mazo. Białostoczanie byli oburzeni tym, że pediatra uczestniczył w tak podejrzanym procederze.

Andrzej Lechowski

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Zemsta dezertera Ciborowskiego

 

   Zdarzyło się to późną nocą 4 stycznia 1934 roku. Wojewódzki Urząd Śledczy mieścił się przy Warszawskiej pod numerem 11. Tam właśnie przy samym wejściu, na schodach, zastrzelony został posterunkowy Ignacy Maciejewski.
Zobacz dzisiejsze wydanie internetowe Kuriera Porannego
  Strzały były trzy. Koledzy znaleźli już tylko martwe ciało Maciejewskiego. Po tym, kto strzelał do niego nie było śladu. Rozpoczęte natychmiast dochodzenie przyniosło jednak pewne wyniki. Ciekawe zwłaszcza okazało się zeznanie dyżurnej telefonistki z pobliskiej centrali. Spostrzegła ona żołnierza stojącego na korytarzu w centralce. Wyglądało na to, że kogoś wypatrywał.
  O sprawie powiadomiono wszystkie okoliczne jednostki wojskowe. Pozytywna wiadomość nadeszła z koszar 42 pułku piechoty. Tej właśnie nocy z wartowniczego posterunku zniknął szeregowy Jan Ciborowski. Miał oczywiście broń. Za zbiegiem rozpoczął się pościg, zarówno przez żandarmerię, jak i policję. Obstawiono przede wszystkim dworzec.
  Ciborowski, który rzeczywiście okazał się sprawcą śmierci policjanta, nie myślał wcale korzystać z białostockiego dworca. Udał się na Rynek Kościuszki, wynajął dorożkę i pojechał do Pieczurek. Tam zwolnił pojazd, a dalej ruszył piechotą. Dotarł do stacji kolejowej w Lewickich. Kiedy pytał o połączenie do Białegostoku, trafił na bystrego kolejarza. Ten znał już komunikat o żołnierzu - dezerterze, podejrzanym o zabójstwo policjanta. Udzielił mu więc informacji, a nawet zaproponował odpoczynek w swojej służbówce. Potem czym prędzej powiadomił policję. Z Białegostoku natychmiast wysłano dobrze uzbrojony konwój.
 
Tymczasem posterunkowy Lucjan Śpiewak odpowiadający za porządek na stacji Lewickie, rozpoczął właśnie rutynowy obchód. Sprawdzał zamknięcia podległych mu pomieszczeń, aż w końcu dotarł do służbowej kanciapy, w której paliło się światło.
  Ciborowski strzelił bez ostrzeżenia. Kula trafiła policjanta w szyję. Następny pocisk już nie trafił. Zgasła lampa naftowa. Posterunkowy, w ciemnościach, starał się obezwładnić groźnego przestępcę. A ten ciągle strzelał. Śpiewak skorzystał w końcu z bagnetu. Dało to porządny rezultat.
  W tym czasie na stację Lewickie dotarł policyjny patrol. Słysząc strzały funkcjonariusze natychmiast przystąpili do akcji. Przez drzwi i okno wtargnęli do kolejowej służbówki. Szybko pomogli swojemu koledze obezwładnić opryszka w mundurze.
  Tymczasem cały Białystok zastanawiał się, dlaczego zginął posterunkowy Maciejewski. Był on spokojnym, rzetelnym policjantem tuż przed emeryturą. Ojciec dorosłych dzieci. Nic nie wiązało go z zabójcą. Początkowo, łaknące sensacji "Echo Białostockie" pisało, że córka Maciejewskiego, studentka Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, była związana z krewkim żołnierzem. Ojciec był przeciwny tej znajomości. Stąd zemsta Ciborowskiego. Było to jednak mało prawdopodobne.
  Dwudziestoparoletni Ciborowski, raczej prymitywny młodzieniec, nie pasował do kształcącej się dziewczyny. Wychowywał go sierociniec, wykonywał wiele zawodów, w końcu zaczął kraść, a nawet zbójować po podbiałostockich przysiółkach. Przesiadywał często w więzieniu oraz w wojskowym karcerze.
 
W połowie stycznia 1934 roku miało miejsce pierwsze posiedzenie doraźnego sądu wojskowego. Na salę wpuszczano za specjalnymi przepustkami. Wielu ciekawskich, pomimo mroźnej pogody, sterczało przed gmachem sądu przy ul. Mickiewicza. Wszyscy ciekawi byli wyroku. Redaktor "Gazety Białostockiej - Dzień Dobry" miał oczywiście zapewnione wejście na salę sądową. Tak oto sportretował oskarżonego Ciborowskiego: "Niskie czoło pod ciasno sklepioną czaszką, wystające kości policzkowe, silne, potężne, jak u zwierzęcia szczęki, profil przypominający teorię Darwina, wygląd on face twardy, obojętny, jakby drewniany, oczy nie pozbawione sprytu, rzucające chłodne błyski, cała postać przygarbiona, robiąca wrażenie jakby była skondensowaniem jakiejś ponurej, niewytłumaczalnej siły".
  Pomimo dociekliwego dochodzenia motywy zabójstwa posterunkowego Maciejewskiego pozostały niejasne. Ostatecznie Ciborowskiego skazano na karę śmierci. Wyrok przyjął obojętnie, tak jak i cały proces. Przed śmiercią poprosił tylko o wódkę, zakąskę i papieros.

Włodzimierz Jarmolik

Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść

 


   W maju 1931 r. w Białymstoku pojawiła się nowa organizacja społeczna, skupiająca mieszkańców ubogich dzielnic miasta. A było ich wiele. Na poły rolnicze, zaniedbane przez władze miejskie i wojewódzkie, przyduszone panującym kryzysem, zaczęły wreszcie dopominać się głośno o swoje. Organizacja przyjęła nazwę Stowarzyszenie Mieszkańców Przedmieść. Do Stowarzyszenia należała zarówno odległa Wygoda, bliższe Bojary, jak też przyległe do centrum Piaski. Poza tym rozrzucone w różne strony kawałki Białegostoku: Ogrodniczki, Białostoczek, Dziesięciny, Pieczurki, Skorupy, Dojlidy, Starosielce, Słoboda,okolice dworca, Antoniuk, Marczuk, Nowe, Markowa Góra, Zacisze czy wreszcie Bazylka.
  Przedmieścianie mieli wiele wspólnych celów. Sztandarowe hasło było oczywiste: „podatki i inne ciężary w równej mierze ponosimy, to i prawo do wygód jednakowe mamy”. Śródmieście wymagało inwestycji z budżetu miasta, ale to szczególnie peryferie potrzebowały gwałtownej naprawy stanu uradzeń komunalnych.     Przedmieścianie dopominali się również o nowe mosty na Białej, latarnie, tańsze światło, uczciwe rozrachunki z rzeźnią, kuchnie dla bezrobotnych, wolny dostęp do miejskich placów targowych. W memoriale skierowanym w połowie 1932 r. do wojewody Mariana Zyndram-Kościałkowskiego poszli jeszcze dalej.
 

   Wyłożyli swoje potrzeby kulturalno-oświatowe. Domagali się nowych szkół i świetlic. Pieniędzy na prowadzenie kursów gospodarczych z ogrodnictwa, pszczelarstwa czy hodowli zwierząt futerkowych. Mieli w planach wydawanie dwutygodnika Przedmieścia Białostockie.
  Do 1936 r. przy usilnych staraniach działaczy, część tych zamierzeń została zrealizowana. Siedziba Stowarzyszenia przy Rynku Kościuszki 1 (II pietro) cały czas tętniła życiem. Tu odbywały się narady i odczyty, przyjmowano podania, udzielano porad. Przedmieścianie dorobili się swoich przedstawicieli w samorządzie miejskim, urzędzie rozjemczym oraz komisjach podatkowych.

Włodzimierz Jarmolik

Dotkliwa bolączka naszego miasta




Dziennik Białostocki 1934 r.

niedziela, 14 stycznia 2018

Kantmaszynka

 

   Jesień 1932 roku. Domy zamożnych dorobkiewiczów z przedmieść Białegostoku zaczęli odwiedzać poważnie wyglądający osobnicy, proponujący zyskowny interes. Oczywiście niezbyt legalny, ale też trudny do wykrycia. Była to niezawodna maszynka do powielania dolarów. Oczywiście potrzebny był na początek wkład finansowy na niezbędne preparaty chemiczne. Były one dosyć drogie, bo sprowadzane zza granicy. Jeśli pazerna rybka połknęła haczyk, następowała demonstracja możliwości kantmaszynki. W ten sposób, w ciągu dwóch lat blisko 50 naiwniaków straciło swoje dolarowe oszczędności, a niektórzy na poczet przyszłych zysków nawet zadłużali się lub sprzedawali część majątku.
  Proces dolarowych kanciarzy odbył się w kwietniu 1935 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło 16 osób. Zabrakło tylko szefa szajki. Był nim Karol Jasiński, znany władzom policyjnym krajowy hochsztapler. Ten przezornie wcześniej wybył za granicę. Nie mógł tam jednak wytrzymać bez swoich machlojek. Szybko wrócił. W styczniu 1936 roku został aresztowany w Łomży.
  Białostocki sąd nie okazał się zbyt wyrozumiały dla procederu uprawianego przez Jasińskiego, skazał go na pięć lat więzienia bez prawa do skorzystania z ewentualnej amnestii. Jednym z pomagierów Karola Jasińskiego w jego kanciarskich chwytach był niejaki Władysław Malinowski. Na procesie dostał on trzy lata, z czego odsiedział tylko połowę, jego objęła amnestia. Po wyjściu na wolność postanowił kontynuować dzieło swojego mistrza. Wymyślił więc prywatną mennicę produkującą bilon. Oczywiście na pokaz, żeby znowu naciągać pazernych frajerów.
  Malinowski rozpoczął od znalezienia odpowiedniego lokalu. Wraz ze wspólnikiem od kantu Józefem Urbanowiczem zawitali do drobnego złodziejaszka i kombinatora, Jakuba Ostropowicza. Za 10 złotych dziennie uzyskali stały dostęp do jego mieszkania i pomoc w interesach. Skompletowali przyrządy do tłoczenia 2-złotówek i 5-złotówek, jednak wcale nie kwapili się do fałszerskiej produkcji. W końcu gościnny gospodarz nie wytrzymał i sam wytłukł kilka niezdarnych monet. Przy przypadkowej rewizji wpadł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań w Wydziale Śledczym wymienił swoich pryncypałów. Policja dobrze znała tych ptaszków.
Aresztowany Malinowski wypierał się wszystkiego. Co innego Urbanowicz - ten przyznał się od razu, lecz jego zeznania brzmiały dziwnie.
- Ano tak, mieliśmy robić pieniądze w mieszkaniu Ostropowicza, ale nie po to, żeby wydawać - opowiadał. - Urządziliśmy mennicę, aby nabierać frajerów. Nie musiała ona nic produkować. Wystarczyła sama obecność tyglów, odlewów i form. Im efektowniejszy był widok, tym lepiej. W Banku Polskim przy Warszawskiej należy kupić nowiutkie 5-złotówki, powiedzmy za 150 złotych. Później znaleźć chciwego frajera, któremu przedstawi się je jako fałszywe, ale znakomicie podrobione.
  Sprzedaje się mu rzekomo falsyfikaty za 100 zł, albo i mniej. Podpalony chciwiec chce znowu kupić nowych złotówek.
Szef oszustów, czyli Malinowski mówi, że może sprzedać tylko cały zapas za parę tysięcy złotych. Policja coś za bardzo węszy i trzeba przenieść warsztat poza miasto.
  Urobiony frajer zbierał więc po rodzinie i znajomych jak najwięcej forsy w dolarach i złotówkach. Wkładał ją do koperty i szedł na spotkanie ze swoim bilonowym szczęściem. Oszuści w zręczny sposób, przy zawieraniu transakcji, zamieniali kopertę na inną, w której były pocięte kawałki gazety.
  Przy tej przewalance operatywny był zwłaszcza Urbanowicz, który za podobne przestępstwo spędził półtora roku w warszawskim Mokotowie.
  Proces menniczych kanciarzy odbył się na początku sierpnia 1937 roku. Malinowski i Urbanowicz dostali po trzy lata, ich pechowy pomocnik, od którego zaczęła się wpadka szajki, zainkasował dwuletni pobyt za kratkami.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 13 stycznia 2018

Złote obrączki z tombaku

 
 
   Do dużej wprawy w handlu podrobionym złotem doszedł niejaki Justyn Siegień. Ten stosunkowo młody człowiek działał intensywnie na początku lat trzydziestych. W kronikach kryminalnych lokalnych gazet co i rusz pojawiały się wzmianki o jego kanciarskich wyczynach.
  Wiosną 1933 roku przybył do Białegostoku w pilnych interesach Szepsel Szron, kupiec z Ostrołęki. Chciał nabyć tanie materiały malarskie. Chodził po różnych sklepach, sprawdzał ceny.
  Na ulicy Sosnowej zaczepił go nagle smutny młodzian. Opowiadając krótko o swoich rodzinnych biedach, zaoferował mu do kupienia złotą obrączkę. Szron, jak na rasowego handlowca przystało zainteresował się oczywiście okazjonalną ofertą. Po krótkich targach, cena z 10 złotych zeszła na 7. Przybysz z Ostrołęki stał się posiadaczem złotego krążka. Dopiero po powrocie do rodzinnego miasta znajomy jubiler objaśnił go, że nabył tombak wartości 50 groszy.
  Identyczna niemal scena rozegrała się latem też 1933 roku na Rynku Kościuszki. Do przechadzającego się z panną pod rękę kaprala Leona Lenczewskiego podeszło dwóch biednie odzianych młodzieńców. Jeden z nich, kiepsko mówiący po polsku, zaczął opowiadać o ucieczce Sowietów, rodzinnych kłopotach, no i na koniec zaoferował do sprzedaży pamiątkową obrączkę. Żołnierz co prawda nie bardzo wierzył w rzewną opowieść, ale jednak zainteresował się złotym towarem. Pomyślał tylko, że jest to pewnie złodziejski łup i ponaglany przez swoją damę serca, kupił obrączkę za 15 złotych. Złotnik, do którego Lenczewski wstąpił w celu wykonania na złotym nabytku stosownych inicjałów, od razu rozpoznał tombakową podróbkę.
 
Z kolei taka oto historia przytrafiła się wiosną 1935 roku Mariannie Jankowskiej ze wsi Halickie. Pewnego razu przybyła ona do Białegostoku z nabiałem, oczywiście na handel. Jako najbardziej właściwe miejsce do targowania wybrała Rybny Rynek. Szybko jajek z kosza ubywało zaś w woreczku pojawiły się pieniądze. Gospodyni zaczęła już w myślach układać listę niezbędnych sprawunków. Raptem podszedł do niej młody mężczyzna w brudnym kaszkiecie. Rozwarł dłoń i pokazał zdziwionej kobiecinie złotą obrączkę. Pamiątka po dziadku, który niestety zmarł dawno temu. Życiowa opresja zmusza go do sprzedaży tej cennej pamiątki. Lepiej, żeby trafiła ona do chrześcijańskich rąk, a nie do żydowskiego lombardu - przekonywał młodzian.
  Pani Mariannie zaświeciły się oczy. Zapytała ostrożnie o cenę. Usłyszała - 5 zł. Wysupłała z woreczka wszystkie zarobione tego dnia pieniądze. Uzbierało się tego 4 złote i 20 groszy. Właściciel obrączki nie wyglądał jednak wcale na rozczarowanego. Przyjął z powagą wytarty bilon i poprosił jeszcze o kilka jajek. Dobry nastrój, który opanował gospodynię z Halickich, prysł szybko, kiedy stojąca obok przekupka wyraziła się pogardliwie o jakości nabytej obrączki. I rzeczywiście, poproszony o ekspertyzę pobliski zegarmistrz, wycenił wartość zużytego tombaku na 30 groszy.
  Oszukani przez Justyna Siegienia: kupiec, żołnierz i babina z Halickich, złożyli oczywiście zażalenie w białostockim Wydziale Śledczym. Kapral Lenczewski w pokazanym sobie albumie z fizjonomiami notorycznych kanciarzy, rozpoznał szybko typa, który sprzedał mu tombakowe kółko i naraził na słuszny gniew ze strony narzeczonej.
  Policja oczywiście miała adresowe namiary na Siegienia, jednak jego zatrzymanie nie było wcale takie łatwe. Oszust ten zwykle, po serii udanych robótek, wybywał na prowincję i tam z powodzeniem kontynuował swój tombakowy proceder. Po jakimś czasie porzucał małomiasteczkowe jarmarki, targi i odpusty. Wracał do Białegostoku, gdzie czekali na jego towar kolejni naiwni.


Włodzimierz Jarmolik

piątek, 12 stycznia 2018

Bombowy terror w Białymstoku

 

   Białystok niestety ma w historii terroryzmu zapisaną sporą kartę. W latach 1903-1907 nie było niemalże tygodnia bez zamachu. Wieczorem strach było pojawić się w śródmieściu, nie mówiąc już o przylegających doń dzielnicach. Po latach pisano, że "Białystok był gniazdem socjalistów - rewolucjonistów, komunistów i anarchistów". Ukrywali się tu "najwięksi z asów rosyjskiej partii socjalistów - rewolucjonistów oraz grube ryby międzynarodowego anarchizmu". Wkrótce Białystok objął niechlubną palmę pierwszeństwa zamachowym szaleństwie w całej Rosji. "Rzucano bomby w grupy funkcjonariuszy policji i oddzielne osoby".
  Od 1904 roku przez następne "półtora roku zabito w Białymstoku ponad stu funkcjonariuszy policyjnych". Zdarzały się też sytuacje, w których od własnych bomb ginęli sami terroryści. Tak było w 1906 roku. Był wieczór 23 stycznia, gdy do stojącej przy rynku dorożki Icka Kłopota wsiadło trzech młodzieńców. Dorożka niespiesznie ruszyła. Gdy była na ulicy Świętojańskiej, nagle nastąpiła potężna eksplozja. To wybuchła bomba wieziona przez pasażerów. Siła wybuchu była tak wielka, że "anarchistów tych, dorożkarza i konia bomba rozszarpała na drobne kawałki". Jeszcze w kilka dni po wypadku szczątki ofiar znajdowano "na ścianach przyległych domów, na płotach i na drzewach przyległych ogrodów".
  W pamięci białostoczan tragicznie zapisało się lato 1905 roku. Obfitowało ono w bombowe zamachy. 21 czerwca około godziny 22 przy fontannie na rynku stała grupa policjantów. Byli już po służbie. Rozmawiali między sobą beztrosko, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Wykorzystał to nieznany zamachowiec, rzucając między stojących mężczyzn bombę. Ciężko rannych zostało 4 policjantów.
  Kilka tygodni później ulicą Mikołajewską (Sienkiewicza) szedł policmajster Pielonkin. Towarzyszyli mu jego kilkunastoletni pasierb i jego gimnazjalny kolega. Gdy przechodzili przy kamienicy Łapidusa (dziś to siedziba Szkoły Teatralnej) "jakiś młodzieniec rzucił bombę w policmajstra, która policmajstrowi oderwała nogę". Ranni zostali też dwaj towarzyszący mu chłopcy.
  Z kolei 30 lipca na Suraskiej rozegrała się regularna, krwawa bitwa. W kierunku idącego środkiem ulicy wojskowego patrolu w pewnym momencie rzucono bombę. Kilku żołnierzy zostało rannych. Pozostali zaś błyskawicznie uformowali szyk i zaczęli strzelać do uciekających przechodniów. "W odwecie na strzały wojskowych, z okolicznych okien zaczęto strzelać do nich z rewolwerów". Efekt tego zajścia był zatrważający.
  Było kilku zabitych i około 50 rannych. Przeważnie miejscem zamachów były ulice, czasem sklepy bądź zakłady usługowe.
 
 
   Tym większe wrażenie na mieszkańcach zrobił zamach bombowy na dom znanego i powszechnie szanowanego białostockiego przemysłowca Antoniego Wieczorka. Mieszkał on wraz z rodziną przy ulicy Nowoszosowej (Dąbrowskiego). Był wieczór 27 sierpnia 1905 roku. Dochodziła godzina 23. Mimo późnej pory Wieczorkowie jeszcze nie spali. W salonie córka Antoniego, Zofia grała na fortepianie. W pewnej chwili rozległ się łoskot tłuczonego szkła i do salonu przez rozbite okno wleciała rzucona z ulicy bomba. Wybuch ranił w obie nogi Zofię. Po kilku sekundach w przeciwległej stronie domu rozległ się kolejny wybuch. Przerażeni domownicy wybiegli na dwór. Po ochłonięciu zaczęli trwożnie rozglądać się, jednak na ulicy nie było już nikogo.
  W kwietniu 1906 roku nieznani zamachowcy wrzucili bombę do mieszkania dyrektora fabryki Commichaów, Fiodora Brauera. Tu ciężko ranna została jego żona, a mieszkanie Brauerów przy ulicy Artyleryjskiej zostało kompletnie zniszczone. W tym samym dniu dokonano zamachu na mieszkanie innego znanego białostockiego fabrykanta Lejzora Hendlera. Tu też mieszkanie przy ulicy Pocztowej (Jurowiecka) zostało całkowicie zniszczone. Ciężko ranna została córka Hendlera, Rosa. Hendlera nie było wówczas w domu. Zamachowcy postanowili jednak dopiąć swego. Kilka dni później zastrzelili go na ulicy.
  Szeroko komentowany był zamach z lutego 1906 roku, kiedy do zakładu fryzjerskiego Jana Tulki przy Lipowej wrzucono bombę. W kwietniu podobne zajście dotknęło Zelmana Kaleckiego znanego miejscowego kupca. W wyniku eksplozji ciężkich obrażeń doznał jego syn, który wtedy znajdował się w sklepie ojca. Ostatni spektakularny zamach bombowy w tamtych latach miał miejsce 19 sierpnia 1906 roku - bombę wrzucono do sklepu wędliniarskiego Józefa Chodorowskiego przy rynku. Szczęśliwie kupujący i personel zdążyli przed samym wybuchem wybiec na zewnątrz.

Andrzej Lechowski


czwartek, 11 stycznia 2018

Weksel znaczył szwindel

 


   W przedwojennej Polsce, w handlu, dużą rolę odgrywały weksle. Te pisemne zobowiązania spłaty długu znane były od wieków. Dawano na nie pożyczki i towary. Także w ówczesnym Białymstoku.
  Pierwsze lata niepodległej Rzeczypospolitej były obfitujące w kariery rozmaitych szwindlarzy i spekulantów. Marka ciągle traciła na wartości. Stabilny pieniądz wprowadził dopiero w 1924 roku minister skarbu Władysław Grabski. W tym czasie w obrocie handlowym kursowały rozmaite weksle i czeki z podejrzanymi żyrantami. Aby tylko interes szedł.
  W roku 1919 pojawił się przy Rynku Kościuszki pod numerem 32 nowy sklep. Szyld informował, że jest to "Sklep towarów manufakturowych - Morduch Kowalski". Lokal był przestronny, a jego reklama głośna. Przedsiębiorczy właściciel powoływał się ciągle na swoje znakomite stosunki z fabrykantami Warszawy i Łodzi.
  Po reformie Grabskiego handlowa działalność Kowalskiego, oparta głównie na wypisywanych na lewo i prawo wekslach, stanęła pod dużym znakiem zapytania. Trzeba było w końcu uregulować narastające długi. Spekulant zrozumiał, że jego majątek, którego dorobił się różnymi machlojkami, poważnie ucierpi. Musiał się jakoś ratować. Wymyślił więc szybko popularny skądinąd sposób - upadłość. Wierzycielom płaciło się wówczas 30 proc. zaległości i tak byli zadowoleni. Nie tracili bowiem wszystkiego.
  Ale to nie był koniec konceptów pomysłowego pana Morducha. Kiedy w październiku 1924 roku poszły do protestu jego weksle na sumę ponad 100 tys. złotych, wcale się tym nie przejął. Natychmiast udał się, jak gdyby nigdy nic do swoich kontrahentów warszawskich i łódzkich, którzy nie wiedzieli jeszcze o jego tarapatach, i za nowe weksle zakupił wielkie partie towarów sukiennych i bawełnianych. Materiały te zaraz sprzedał częściowo na miejscu, a resztę wywiózł do Wilna. Cena była przystępna, więc szybko zbył cały majdan.   Zdobyta w ten sposób spora gotówka, zamieniona na dolary, miała posłużyć białostockiemu aferzyście w ucieczce za granicę, co sobie już wcześniej wykombinował.
  Traf chciał, że jeden z oprotestowanych weksli Morducha Kowalskiego trafił na stołeczną giełdę takich podejrzanych papierów. Wśród kupców warszawskich, a szybko i łódzkich, rozeszła się wieść o plajcie białostockiego odbiorcy.
 
Do miasta słynącego ze swoich manufakturowych tradycji, zaczęli zjeżdżać liczni wierzyciele. Kowalski oczywiście gdzieś wyparował, a jego dostojna małżonka opowiadała wszystkim, że nic a nic nie orientuje się w interesach, które prowadził jej mąż. Nie wiedziała też gdzie ewentualnie można byłoby go znaleźć.
  Stratni kupcy nie dali jednak za wygraną. Wynajęli białostockiego adwokata Bronisława Gruszkiewicza, aby ten na drodze prawnej ratował ich należności. Mecenas dziarsko wziął się do dzieła. Przede wszystkim doprowadził do sądowej upadłości firmy "Sklep towarów manufakturowych - Morduch Kowalski". W ten sposób stratnym handlowcom z Warszawy i Łodzi udało się odzyskać przynajmniej część wyłudzonych od nich produktów tekstylowych. Najważniejsze było jednak odnalezienie samego Kowalskiego, oczywiście wraz z zagarniętą gotówką, o ile jeszcze jej nie przeputał.
  Powiadomiona o sprawie malwersacji Ekspozytura Urzędu Śledczego wszczęła dochodzenie. Szybko ustalono, że kupiec - oszust poszukał schronienia w Gdańsku. Liczył na to, iż na terenie Wolnego Miasta może czuć się całkowicie bezpiecznie. Szykował się zapewne w dalszą drogę, jak można się domyślać do Ameryki. Tymczasem miano go widywać w Sopotach, gdzie przy ruletce chciał pomnożyć jeszcze swój kapitał.
  Na prośbę komendy Policji Państwowej w Białymstoku jej gdańscy koledzy aresztowali Kowalskiego. Trafił on pod konwojem do Tczewa, a stąd via Warszawa, do więzienia w swoim rodzinnym mieście.
  Morduch Kowalski był jednak cwaniakiem dużego kalibru. Za pośrednictwem wspomnianego wyżej adwokata Gruszkiewicza dogadał się ze swoimi wierzycielami, ci wycofali skargę i zgodzili się na powetowanie przynajmniej części poniesionych strat. Nauczka, co do weksli bez pokrycia, jednak pozostała.

Włodzimierz Jarmolik

wtorek, 9 stycznia 2018

Paser z ul. Św. Rocha



   Przedwojenny świat złodziejski nie mógł obyć się bez paserów. Długo w zaułkach Chanajek królował Ela Mowszowski, spec od grubych afer. Mniejszym, za to ruchliwym paserem był Zundel Połter z ul. Św. Rocha.
  Połter w przestępczych kręgach, kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy, cokolwiek warty fant. Płacił oczywiście mało, ale był bardzo przydatny chanajkowskim złodziejaszkom. Nadawał im dobrze już rozpracowane przez swoich pomocników roboty. Gdy któryś z worychów był w potrzebie, służył pożyczką. Na swojej ulicy był ich stróżem opiekuńczym.
  W 1934 roku przy znacznym udziale pasera Połtera powstała w Chanajkach grupka złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano szpryngowcami. Szpryng znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej z przedpokoju, jakąś wartościową rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
  Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej przedpokoje mieszkań należących do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt "na pomyłkę".
  Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta, pozostawiwszy gościa w przedpokoju szła zawiadomić swojego pryncypała o przybyszu, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich zawartością, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach. Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócenie spokoju. Odwracał się na pięcie i czym prędzej wychodził. Nie zapominał jednak starannie zamknąć spreparowanych już do włamu drzwi.
  Odwrót złodziejaszka był oczywiście pozorny. Pozostawał on na klatce schodowej, nasłuchiwał pilnie co się działo po drugiej stronie. Jeśli nie było żadnych odgłosów, wówczas otwierał ostrożnie drzwi z niezatrzaśniętym zamkiem i szybko wynosił upatrzone wcześniej futra, palta czy lichtarze.
  Innym trikiem białostockich szpryngowców było wizytowanie wartych zabiegów lokali pod płaszczykiem domokrążców czy żebraków. Właśnie w ten sposób działała szajka stworzona przez pasera Połtera. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy, do którego spływały zawiadomienia o przedpokojowych kradzieżach był przez długi czas całkiem bezradny. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznanie poszkodowanych co do okoliczności kradzieży różniły się często diametralnie. W końcu jednak sprawa się rypła. W szajce doszło do konfliktu interesów, oczywiście na tle podziału zdobywanych łupów. Jaszkie, organizator całego procederu, chciał brać znacznie większą dolę niż jego pomagierzy.
  A było ich kilkoro: bezrobotny malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a zwłaszcza Maria Gołaszczuk, zawodowa złodziejka, wydalona jakiś czas tam z Francji. Właśnie owa internacjonalistka postanowiła po ostatniej, szczególnie zyskownej robocie okpić swojego szefa. Ukryła dużą część łupu. Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Nasłał na mieszkanie nierzetelnej pomocnicy znajomych włamywaczy. Ci wydobyli z zakamarków jej mieszkania towaru na blisko 2 tys. złotych.
  Poszkodowana Gołaszczuk zgłosiła się na IV komisariat i doniosła o swojej stracie. Gorzej dla siebie nie mogła zrobić. Policjanci z Wydziału Śledczego bardzo wnikliwie zajęli się jej sprawą. Wkrótce wyszła na jaw cała złodziejska konspiracja z ul. Św. Rocha. Aresztowano wszystkich szpryngowców. Za kratki trafił protektor Zundel Połter, zwany Jaszkie. Po kilku miesiącach sprawa znalazła się przed białostockim Sądem Grodzkim. Cwany paser i Maria Głuszczak dostali po roku więzienia, a pozostali delikwenci poszli za kratki na pół roku.
  Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiały te całkiem niskie wyroki. Zwłaszcza, że jedną z ofiar zuchwałych złodziejaszków padła w swoim czasie żona sędziego Korab Karpowicza. Pewnego kwietniowego poranka 1935 roku z wieszaka w jej luksusowo urządzonym przedpokoju zniknęło drogie futro. Cóż, Temida bywa czasami niedowidząca.


Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 7 stycznia 2018

Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

 

   Z racji na owe darcie i sytuację w jamie gardzielowej, od wieków ludzkość, utwierdzając się w poczuciu wspólnoty i zagrożenia swego bytu, otwiera domowe arsenały.
  Szły w ruch miody, zioła, czosnek, "herbatki, specjalne cukierki, zawijania i wcierania różnego rodzaju". Gdy te harce spełzały na niczym, pozostawała "dawna wypróbowana aspiryna, zasługująca na miano środka ludowego".
 Jedno co różni tamte przedwojenne terapie od dzisiejszych to stosowanie wody Franciszka Józefa. I powiedzmy sobie wprost, że dzięki Bogu. Panował bowiem pogląd, że "przy grypie, katarze wierzchołków płucnych, zakatarzeniu nosa i gardzieli pamiętać należy, aby żołądek i kiszki były dokładnie przeczyszczone". Osiągano to właśnie za pomocą wody gorzkiej Najjaśniejszego Pana, która w opinii ówczesnych medyków "oddawała ludzkości ogromne usługi". Przyznać trzeba, że oryginalna i nieco ryzykowna terapia. Przeczyszczenie przy kichaniu? Konsekwencje mogły być zaskakujące.
  Na każdym kroku białostoczanie spotykali się z przestrogami mającymi ich ustrzec przed zachorowaniem. Ale jeśli już grypa ich dopadła, to "rady lekarzy" były tym bardziej cenne. Jeden z miejscowych medyków ogłaszał, że "surowa pogoda, przejmujący chłód i śnieżyce czyhają na organizm, aby mimo najstaranniejszego zabezpieczenia się uczynić go pastwą długotrwałych i groźnych dla zdrowia cierpień". Aby we właściwym momencie zorientować się, że to już prawdziwa grypa, należało stosować pomiary temperatury ciała przy pomocy niezawodnego termometru Kramera, który "idealnie reagował na najdrobniejsze odchylenie od normalnego stanu temperatury".
  No i w końcu sama grypa. W styczniu 1929 roku szalała na całego. Była i w Ameryce. Rządziła w Europie. Rozłożyła się też i w Białymstoku. Pisano, że "przedostała się ona wszędzie, w każdym niemal domu, jeżeli nie ma pacjenta, to przynajmniej mówi się o niej". Pomimo tak licznych zachorowań nie potrafiono dokładnie określić liczby chorych. Przyczyną tego było to, że "lekarze nie meldują w razie choroby na grypę, prócz tego częste bardzo są przypadki obywania się bez lekarza".
  Gwałtownemu szerzeniu się choroby sprzyjały też białostockie maniery. W zwyczaju, zgodnym z ewangelicznym nakazem, było odwiedzić chorego. Uznawano to za obyczaj "humanitarny może w zasadzie", ale skutki były opłakane. W trakcie tych odwiedzin dochodziło do "całowania się z nimi", to jest z chorymi, oraz wiązało się z "przynoszeniem im książek, które są tak podatnymi rozsadnikami zarazka grypy".
   Pod apelem nawołującym do zarzucenia tych praktyk podpisał się znany białostocki doktor Samuel Cytryn. Był stomatologiem, ale zajmował się tez higieną. Jeszcze piętnowanie grypowych całusków można zrozumieć, ale lekarskie zalecenie obyś tylko książek nie czytał i dziś budzi pewne refleksje.       Czyżby dzisiejsza polska plaga nieczytania książek była wynikiem zastosowania się do doktorskich zaleceń. Jak widać nie miał Cytryn racji, bo Polacy czytać i owszem przestali, a grypa powraca do nas wiernie .

Andrzej Lechowski

Czarnoręki z ul. Kijowskiej

 

   W świecie przestępczym zawsze musiał istnieć czarny charakter. Nie zwykły złodziej czy oszust, ale ponury zbir, który potrafił napędzić ludziom dużo strachu. Białystok początków lat trzydziestych też miał takiego typa - Abrama Tyszlermana.
  W tym czasie było w mieście wiele stołów bilardowych rozstawionych w różnych lokalach rozrywkowych, hotelach, restauracjach, jak też specjalnych salach. Grano tam głównie w piramidkę. Grano oczywiście na pieniądze i to często nie o liche sumy.
  Jednym ze stałych i namiętnych graczy był niejaki Najdorf. Uważano go za głównego bankiera białostockiego światka przestępczego. Grał ostro, zwłaszcza w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki.Do ochrony swojej osoby potrzebował, jak to się dzisiaj mówi, goryla. Bezwzględnego i krzepkiego osiłka.
  Został nim dwudziestoparoletni Abram Tyszlerman z ul. Kijowskiej, czyli z samego środka ponurych Chanajek. Ten oczywiście zawsze kręcił się koło szefa. Pilnował go zarówno w bilardowni, restauracji czy piwiarni, jeśli ten zechciał tam wstąpić. W razie potrzeby bił i poniewierał dłużników bilardowych swojego pryncypała.
  Los taki spotkał w lutym 1932 roku Szlomę Fina, który winien był Najdorfowi 100 złotych. Kiedy w klubie "Polonia" grał spokojnie w bilard, Tyszlerman i jego kompan Lejba Kagan, zaczęli go przymuszać do zwrotu długu. Ten odważnie odmówił. Wtedy w ruch poszły kije bilardowe, a nawet noże. Szczęściem dla Szlomy Fina było to, że jego głośne krzyki usłyszał przechodzący ulicą posterunkowy. Gdyby nie jego interwencja doszłoby do dużej masakry. Tyszlerman został zatrzymany, a policja zaczęła się bacznie przyglądać jego dotychczasowym poczynaniom.
  Co się okazało? Już od kilku lat stał on na czele bezwzględnej grupki opryszków, którzy sami siebie, na wzór rozsławionych przez prasę amerykańską gangsterów, nazywali "Czarną Ręką". Zaczęto więc dokładnie sprawdzać w policyjnych sprawozdaniach historie pasujące do tej z bilardowni "Polonia".
 
Od roku 1930 na białostockich ulicach zaczęły zdarzać się brutalne napaści na wracających nocną porą spóźnionych przechodniów. Wymuszano pieniądze, odbierano walizki, zdejmowano siłą zegarki. Ofiarami "czarnorękich" padali też właściciele szemranych interesów - piwiarni z nielegalną wódką, podrzędnych restauracji czy potajemnych burdeli.
  Okazało się także, że swój haracz bandziorom musieli płacić właściciele prywatnych  autobusów
międzymiastowych. W razie odmowy ich pojazdy miały natychmiast poprzecinane opony.
  Firma Tyszlerman i spółka prowadziła wielce wszechstronną działalność. Za ustaloną opłatą można było zlecić jej pobicie niewygodnego konkurenta albo podpalenie jego interesu. Można było też zamówić ukrócenie zbyt długiego języka świadkowi sądowemu. Do kieszeni opryszków trafiały również sumki od ojców, którzy wydawali właśnie swoje córki za mąż.
  Co jeszcze ustalili policjanci z Wydziału Śledczego? Otóż specjalnością Tyszlermana było prześladowanie właścicieli lokali z tzw. rozrywką. Żeby nie tracić klientów i sprzętu, owi nieszczęśnicy musieli wręczać zbirowi określoną sumę albo raczyć sutym poczęstunkiem.
Jednym z najbardziej prześladowanych był dzierżawca sali bilardowej "Polonia. Co tydzień wydawał sporo forsy na podejmowanie Tyszlermana i jego kumpli w pobliskiej restauracji "Łącz". Doszło do tego, że musiał otworzyć tam dla Tyszlermana stały rachunek.
  W końcu miarka się przebrała. Oprych z ul. Kijowskiej został aresztowany. Razem z nim za kratki trafiła cała jego kompania. W październiku 1932 roku odbył się głośny w mieście proces "Czarnej Ręki". Abram Tyszlerman zainkasował trzy lata odsiadki. Podobnie jak jego braciszek Zorach i bracia Lejba i Josel Kaganowie.
  Na ławie oskarżonych zasiadł też Izrael Fiszer, z zawodu tragarz i awanturnik, jakich mało. W 1931 roku posterunkowy przydybał go na ulicy Surażskiej, kiedy w pijanym widzie mocował się ze słupem telegraficznym. Tygodnik Reflektor odnotował taki oto dialog między nimi: - Odstaw się pan od tego słupa. Na co Fiszer: - A pan nie zwracaj na mnie uwagi. Ja go tylko wyrwę i pójdę do domu.
  Jak widać król tragarzy, jak nazywano Fiszera, miał duże pożucie humoru.

Włodzimierz Jarmolik