niedziela, 20 sierpnia 2017

Ulica Stołeczna

 


  Ulica Stołeczna znana była w przedwojennych Chanajkach z licznych, zakonspirowanych przybytków płatnej miłości. Udatnie konkurowała pod tym względem z pobliskimi Sukienną, Marmurową czy Krakowską. Jej sutenerów dobrze znali policjanci z IV komisariatu, lecz w pierwszej połowie lat 20. niewiele mogli im zrobić.
  Kiedy zimą 1922 r. jeden z potentatów tej branży z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy. Wścibska prasa dostrzegła też kilku miejscowych inteligentów. Zabawa trwała do rana, zaś władze porządkowe, uprzedzone zawczasu o imprezie, pozostały głuche na głośne wrzaski rozochoconych balowiczów.
  Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom,jak Szmul Gorfinkiel z ul.Orlańskiej czy Abram Azji z ul.Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
 
Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop.
  Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu.
Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
  Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków - Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok - wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp.
  Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.

Włodzimierz Jarmolik

Uliczne dziewczęta

 
  Prostytucja w II RP była bardzo rozpowszechniona .Sytuacja „ulicznych dziewcząt" była na ogół katastrofalna. Wykorzystywane bezwzględnie  żyły w skrajnej nędzy.  dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,5 -  2 zł .
  Czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk papierosów lub litr śmietany.
Nawet z tak skromnej sumy dla samej prostytutki nie zostawało wiele.Większość prostytutek popadała w alkoholizm, cierpiała na choroby weneryczne i szybko marniała.Szokujący jest fakt, że do zawodu dziewczęta były wdrażane, nawet gdy skończyły tylko 13 lat.Najczęściej jechały z prowincjonalnych miasteczek, wiosek -do  wiekiego Białegostoku z nadzieją na poprawienie swojego bytu.Wpadały niemal natychmiast w miejska pułapkę. Ogarniała je natychmiast pajęczyna bezlitosnych alfonsów.
  Jejne Winograd, Szmul Trebel, Hersz Juchnicki to tylko niektórzy z tych, którzy w latach 30. siłą i gwałtem zmuszali kobiety do nierządu.Jedno im jednak trzeba chyba oddać - zarobek uzyskany przez lekką panienkę dzielili po połowie. Połówka ta była niekiedy całkiem spora. Tej połówkowej zasady nie przestrzegała wcale para z ul. Brukowej.
  Fajga i Mendel Garberowie. W latach 30. trzymali oni na rogu ul. Brukowej i Krakowskiej kiosk z wodą sodową,slodyczami.
Po kryjomu oczywiście handlowali wódką i kradzionymi papierosami.Dziewczęta przez nich przygarnięte, "z dobrego serca" nie tylko miały oddawać połowę swoich, zarobionych z trudem pieniędzy, ale też osobno płacić komorne w,a także dawać na koszmarne jedzenie .W końcu panny zbuntowały się. Zofia Chudzińska i Franciszka Getlibówna poszły na IV komisariat. Opowiedziały o swoich przygodach do policyjnego przewowodnika. Choć zastraszone  nie wyparły się swoich słów w obliczu sędziów.
Sąd Okręgowy skazał parę z ul. Brukowej na dwa lata więzienia.
  Panienki lekkich obyczajów miały w dawnym Białymstoku swoją , bezpieczniejszą przystań.Była to Komisja sanitarno obyczajowa, mieszcząca się przy ul. św. Rocha. Obok znajdował się szpital chorób wenerycznych. Czy to coś pomogło? Raczej nie. Dramaty, wynikające z bezwzględnego traktowania , popychały nawet do strasznych kroków - samobójstwa.
Zdesperowane, jak lubiła nazywać prostytutki prasa białostocka, sięgały zwykle po jakikolwiek preparat trujący.
  W 1933 roku 20-letnia Helena Szadurska z ul. Wąskiej, notowana w rejestrze urzędu sanitarno-obyczajowego, podjęła próbę samobójczą w swoim mieszkaniu, łykając większą ilość tabletek nasennych.Znalazła ją koleżanka .Przybyło zaraz pogotowie i ofiara trafiła do szpitala żydowskiego.
  Tam również w 1935 roku przewieziono Marię Sienkiewiczównę, która próbowała struć się jodyną w herbaciarni Dwojry Rozenberg przy ul. Sosnowej 3. Po płukaniu żołądka jej życiu przestało zagrażać niebezpieczeństwo. Z kolei, w 1936 roku do tegoż szpitala  trafiła Czesława Masalska z ul. Marmurowej,lekarze nie mogli już pomóc. Kobieta wypiła większą ilość esencji octowej. Zmarła nie odzyskawszy przytomności. Miała 23 lata.

Włodzimierz Jarmolik