sobota, 30 grudnia 2017

Zestaw włamywacza

 
 
   Podrobiony klucz czy pęk zgrabnych wytrychów to był sposób na otwarcie prawie każdych drzwi. Włamywacze jednak stosowali również inne metody. Nazwijmy je siłowymi. Pomagały w tym łom, świder czy piłka do metalu.
  Zacznijmy od rympała, albo rympałka. Były to łomy ze specjalnie wymodelowanym zakończeniem, które służyły do włamania. Dzięki nim złodzieje podnosili drzwi z zawiasów czy też korzystając z niewielkiej nawet szczeliny wyrywali zamek. Oczywiście następował przy tym nieunikniony hałas. Taka operacja mogła się zatem odbywać tam, gdzie nikt tego nie słyszał. Zwłaszcza nocną porą, w letnio-jesienne urlopy wielu mieszkańców Białegostoku. Dzięki rympałkom włamywacze dobierali się też skutecznie do miejscowych sklepów i innych, handlowych pomieszczeń.
  Wczesną wiosną 1919 roku, kiedy zmrok zapadał już dosyć wcześnie, złodzieje odwiedzili skład sukna Ameliana przy ul. Żydowskiej pod numerem 2. Wywalili bezczelnie frontowe drzwi od ulicy i wynieśli przez nikogo niepokojeni materiałów na ponad 40 tys. marek.
  Na początku następnego roku specjaliści od rympała odwiedzili mieszkanie państwa Kosinowiczów na Nowym Świecie. Pora była również nocna. W tym lokalu odnajmował pokój pan Cydzik, komisarz rządu. Stracił on całkiem przyzwoite jeszcze futro, wartości 12 tys. marek, zaś jego sąsiedzi ponieśli również krzywdę w garderobie na kilka tysięcy. Jedyną stratą złodziei był łom i siekiera zgubione podczas ucieczki.
 
Opryszki bardzo chętnie przy swoich akcjach korzystali z drzwi kuchennych, od podwórka, gdzie mieli dużo większą łatwość posługiwania się sposobnym rympałem. Tak było w 1921 roku, kiedy to włamali się do magazynu konfekcji damskiej pani Kotkowskiej przy Rynku Kościuszki. Zabrali tyle towaru, że mógł go wywieźć tylko solidny wóz albo dorożka. Po tej ostatniej aferze mocno dostało się w lokalnej prasie komendzie policji. Szczególnie oskarżano posterunkowych o niedbalstwo podczas pełnienia nocnej służby.
  Przygodę z włamywaczami posługującymi się specjalistycznym łomem przeżył też w 1926 roku Aron Buchbinder. Prowadził on sklep ze skórami przy Surażskiej 4. Kiedy przybył do swojego interesu w poniedziałkowy poranek, stwierdził, że ubyło mu towaru na ok. 3 tysiące złotych. No i oczywiście stratę powiększył koszt brutalnie wyłamanych drzwi.
  I jeszcze jedna historia na identyczny temat. W styczniu 1932 roku Władysław Sokołowski po powrocie do domu, a mieszkał przy Szosie Obwodowej, zastał drzwi na oścież otwarte, a po dokładnej penetracji, zauważył brak futra żony, własnych marynarek i spodni, tudzież srebrnego zegarka. Wywiadowcom z Wydziału Śledczego udało się tym razem wytropić sprawców kradzieży. Stanisław Żmudinow dostał rok więzienia, zaś jego paser, 43-letni Jan Bogdan, musiał spędzić w celi trzy miesiące.
  Inny sposób na otwarcie cudzych drzwi dawał bor, czyli świder i piłka do metalu lub drewna, zwana w żargonie złodziejskim bukfelem. Włamywacze wiercili po prostu otwory wokół zamku, a następnie przy pomocy piłki wycinali kawał drewna z drzwiowym zabezpieczeniem i już byli w środku. Ta metoda w światku przestępczym przedwojennego Białegostoku stała się popularna na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego stulecia. Wzór przyszedł z Niemiec, gdzie działali w ten sposób szczególnie kompetentni fachowcy.

 
   "Na świder", jak to określali dziennikarze prowadzący w miejscowych gazetach kroniki kryminalne, swoje mienie na kilka tysięcy złotych stracili m.in. Genia Goltfarb z ul. Polnej, aptekarz Arkin z ul. Sienkiewicza czy Dawid Klementynowski z Żelaznej.
  Policja niekiedy potrafiła ująć złodziei. Tak było zimą 1931 roku, kiedy włamywacze przewiercili się do składu win, wódek i tytoniu Józefa Wojtanowskiego przy ul. Mickiewicza. Byli nimi bracia Jan i Stefan Popławscy. Ten pierwszy zarobił rok odsiadki, ponieważ znaleziono jego odciski palców, drugi, bardziej ostrożny, wywinął się od kary.

Włodzimierz Jarmolik