piątek, 18 sierpnia 2017

Zbliżał się koniec wojny


  W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach. Zbliżał się koniec wojny W lipcu 1944 roku zaczęły przez Białostoczek ciągnąć kolumny wycofujących się żołnierzy niemieckich. Samochody zajmowały całą ulicę, a żołnierzy zakwaterowano po domach.
  U naszych sąsiadów, którzy mieli dużą chałupę, zamieszkało ich kilku, siedzieli na ganku i częstowali nas cukierkami. Nie byli to już Niemcy, którymi wcześniej straszono małe dzieci, gdy były niegrzeczne. Przedstawiali raczej żałosny widok ludzi przegranych, pobitych. Po nocach wyły syreny i wtedy biegliśmy do piwnicy w ogródku, solidnej, murowanej, zagłębionej w ziemi. Słychać było warkot samolotów, szczekanie psów i gulgotanie indyków, wybuchy spadających bomb.
  Kilka razy bomby spadły tak blisko, że po wyjściu na podwórku znajdowaliśmy dymiące odłamki, a leje napełniły się wodą i pozostały na ogrodach nad Białką przez długie lata. W tych gospodarstwach, w których nie było piwnic Niemcy kazali kopać prowizoryczne schrony, przykryte drewnianymi żerdziami osypanymi ziemią.
  Front zbliżał się coraz bardziej, słychać było ciągły, narastający dźwięk podobny do odgłosów burzy. Pewnego dnia mama zapakowała najniezbędniejsze ubrania i razem z Lucjanem i jego rodziną wsiedliśmy na furmankę, i pojechali do Katrynki, gdzie mieszkali rodzice wujka. W ostatniej chwili zabrała się z nami Irena Borys z synem Władkiem. Jej mąż Władysław zginął śmiercią lotnika w Lidzie w dniu uderzenia wojsk radzieckich na Polskę. Po drodze mijaliśmy baterie reflektorów przeciwlotniczych i aparatów podsłuchowych, wszędzie kręcili się Niemcy.
Katrynkę znałem z wcześniejszych pobytów. Kojarzyła mi się ze strumykiem zwanym Maciejowym Klinem, brzozowym laskiem, za którym wiła się rzeczka pełna miętusów i piaszczystą rozjeżdżoną drogą.
  Tym razem przybyło tu wielu uciekinierów z Białegostoku: pan Krasowski, który uczył mnie później historii w ogólniaku, siostry Krzysztoniówne i inni. Z braku miejsca na pomieszczenia mieszkalne zamieniono drwalnię i komórki w budynku gospodarczym, stołki i stoły zrobiono z pociętych pniaków. My zamieszkaliśmy jednak w chacie brata wujka Lucka - Huberta. Pachniało surowym drewnem i miodem, który właśnie odwirowywano z plastrów.
  Odłamki wosku nasyconego miodem dostawały dzieci zamiast lizaków. Była piękna lipcowa pogoda, bawiliśmy się na łąkach, chodzili się kąpać nad rzeczkę. Wojna wydawała się odległą i nierealną. A jednak kiedy ogłoszono alarm, wszyscy biegali, ładowali na wozy dobytek, wyprowadzali zwierzęta. Mieliśmy przejechać do lasu, do wcześniej przygotowanych schronów. Były to solidnie ziemianki, obudowane sosnowymi okrąglakami, całkowicie schowane pod ziemią, z dobrze zamaskowanymi wejściami. W środku ustawiono drewniane prycze z siennikami. Zwierzęta trzymano w zagrodach oddalonych na wszelki wypadek od części mieszkalnej.
  W lesie stały żelazne piecyki, na których gotowano strawę i pieczono placki zastępujące chleb. Pewnego razu mama odprowadziła mnie na bok, wyjęła kawałek czerstwego chleba. Nigdy więcej nie smakował mi tak zwykły, suchy chleb. Po raz pierwszy jadłem i grochówkę, której przedtem nie cierpiałem. W lesie odwiedzali nas partyzanci obwieszeni taśmami z nabojami. Dostawali coś do zjedzenia, odpoczywali chwilę i szli dalej. Nasi mężczyźni wychodzili na skraj lasu na zwiady, ale Niemcy na szczęście nie trafili na nasze obozowisko.
  Nadeszła wieść, że we wsi są już Rosjanie. Po tygodniowym pobycie w lesie wróciliśmy więc do Katrynki. Gospodarstwa były częściowo zdewastowane, z dużej pasieki ocalało tylko kilka uli. Na polach leżały części wojskowego wyposażenia, broń, amunicja. Dorośli bojąc się min zakazali nam dotykania czegokolwiek. Do Białegostoku wracaliśmy pieszo wąską ścieżką oznaczoną chorągiewkami przez saperów rosyjskich.
  Most na rzece Supraśl w Jurowcach był zniszczony, przeprawiliśmy się po deskach ułożonych nisko na resztkach filarów. Na Białymstoczku nie było dużych zniszczeń, spłonęły chyba tylko trzy domy. Przywitały nas ciocie Marysia i Stefa, które przeczekały front we własnym domu. Władze przystąpiły do odbudowy mostów i linii kolejowych. Chodziłem odwiedzać mamę, która pracowała przy moście nad Białką.
  Wiadukt na Szosie Obwodowej wyleciał w powietrze po kilkunastu dniach, na szczęście było to w nocy i nikt nie ucierpiał. Natomiast resztki mostu kolejowego nad Białką, przy ul. Jurowieckiej, zatarasowały rzekę i utworzyły wodospad. Wojsko wybudowało tu most drewniany i wiadukt, pod którym przechodziło się ścieżką wśród gruzów.
  Tory kolejowe dostosowano do rozstawu kół w radzieckich wagonach, po nich bez przerwy jechały pociągi na zachód. Na wagonach szczelnie okryte opończami z brezentu stały działa i legendarne "katiusze". Nikt dokładnie nie wiedział co to takiego, słyszeliśmy tylko, że to straszna broń strzelająca gradem pocisków.

Opr. Adam Czesław Dobroński