czwartek, 17 sierpnia 2017

Przed wojną ulica Zamenhofa tętniła życiem


  Zwarte pierzeje kamienic przetykane były typowymi drewniakami, a w nich wszystkich były sklepy, sklepiki, składy.
Tradycyjnie szło się tutaj po mięso. Amatorzy drobiu mogli wybierać pomiędzy sklepikami Amila, Apsalmowicza, Kagana, Rutenberga czy Tartackich. Handel mięsem, oczywiście koszernym, zdominowała mieszkająca na Zamenhofa rodzina Linczewskich. Prawdziwą handlową sieć jatek prowadzili Manes, Jankiel, Mojżesz i Szachne Linczewscy. Ich drugim monopolem były koszyki, ale te sprzedawali w ratuszu.
  Śmiesznostką na Zamenhofa był sklep z wędlinami Chrześcijańskiej Spółdzielni Rzeźników. Funkcjonując w samym centrum żydowskiej dzielnicy reklamował się hasłem zapewniającym, że "kto raz tu kupi, stałym klientem będzie". Ale na Zamenhofa handlowano nie tylko mięsem i wędlinami. To była samowystarczalna ulica! Miała własne piekarnie, mleczarnię, oczywiście i kilka sklepów spożywczych, sklepiki z naczyniami, kamaszami i z czym tam jeszcze.
  Pod piątką można było stołować się w jadłodajni Liżyńskich, a wieczorami marzyć o przyszłych fortunach w herbaciarni Sendera Gelmana. Była nawet na Zamenhofa szkoła, prywatna, żeńska, której właścicielem był Szymon Fajnzylber. Mieściła się ona w pokaźnej, dwupiętrowej kamienicy Berty Mejłach pod 14. I właśnie tu, w nocy z soboty na niedzielę, z 9 na 10 lutego 1936 roku wybuchł wielki pożar. Następnego dnia stał się tematem niezliczonych komentarzy w całym Białymstoku.
  Berta Mejłach na swojej posesji, w podwórzu, miała budynki, które wynajmowała na składy. Swoje towary trzymali w nich Abram Spektor, właściciel sklepu spożywczego z artykułami kolonialnymi, Mejer Szyniak handlujący materiałami piśmiennymi, Jakub Frydman "robiący" w naczyniach kuchennych, Samuel Sorynow, sprzedawca koszyków. Pożar wybuchł o północy. Jak później ustalono palić zaczęło się na strychu, nad magazynem koszyków.
  Rozprzestrzeniający się błyskawicznie ogień zauważył obserwujący miasto w nocy strażak, dyżurujący na ratuszowej wieży. Natychmiast zawiadomił on jednostkę Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej. Strażacy przybyli na Zamenhofa i tu okazało się, że nie mają wody. A tymczasem magazyny w najlepsze płonęły. Gdy wreszcie znalazła się woda, to dzielni strażacy zajęli się już tylko chronieniem sąsiednich budynków. Akcja trwała pięć godzin. W niedzielny ranek widok posesji pod 14 numerem był opłakany. Spaliły się wszystkie zmagazynowane towary. Zniszczone były też budynki.
  Wszystko wyglądało beznadziejnie, ale wśród mieszkańców Zamenhofa szybko zaczęły rozchodzić się wiele mówiące plotki. Okazało się bowiem, że wszyscy poszkodowani byli nieźle ubezpieczeni.     Spektor zaasekurował się na 10 tys. zł, i na tyle samo wycenił swoje straty. Sorynow ubezpieczony był na 5 tysięcy, ale swoje straty oszacował na 8 tys.. Frydman, ubezpieczony na 60 tys. przezornie nie podawał wysokości swoich strat, podobnie jak i Szyniak, który ubezpieczony był na 20 tys. zł.
Berta Mejłach swoje straty oceniła na jakieś 50 - 60 tys. i też była odpowiednio ubezpieczona. Nie trzeba było mieć intuicji Sherlocka Holmesa, aby całe, z pozoru nieszczęśliwe, zdarzenie połączyć z adresami wszystkich pogorzelców.
  Sorynow mieszkał na Zamenhofa 12, Szyniak pod 6, Spektor, Frydman i oczywiście Mejłachowa pod 14. Czyżby więc pożar był ukartowaną próbą wyłudzenia odszkodowania? Takie pytania zadawali sobie śledczy.
  A dziś na Zamenhofa co? Sennie i nijako.

Andrzej Lechowski

Tombak i pistolet

  Icek Chutoriański z ulicy Wasilkowskiej był znany ze swoich drobnych oszustw. Wcisnąć kmiotkowi na Siennym Rynku obrączkę z tombaku czy wycofaną z obiegu 2-złotówkę to był szczyt jego możliwości.
  Swój złodziejski repertuar Icek zmienił w 1936 roku, gdy siedział za kratami. Tam poznał niejakiego Czesia Krasowskiego z Grodna, bandytę-recydwistę, któremu właśnie kończył się długoletni wyrok za napad rabunkowy. Od słowa do słowa dwaj kryminaliści znaleźli wspólny język i postanowili, po wyjściu z więzienia, działać razem.
  Gdy więc znaleźli się na wolności wiosną 1936 roku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił Krasowski, było zdobycie pistoletu. Nie miał z tym większego problemu. W białostockich Chanajkach stale urzędowało kilku paserów, którzy za część łupów pożyczali złodziejom i bandytom odpowiedniego gnata. Bardzo szybko, spragniony pieniędzy i uciech życiowych Czesio zaczął rozglądać się za godnym jego uwagi obiektem do ograbienia. Gdy takowy wytropił, powiadomił Chutoriańskiego.         Oszust, niezbyt zachwycony propozycją kumpla spod celi, dał się jednak namówić. Zastrzegł tylko, żeby nie była to robota na mokro, tzn. zabójstwo. Przyszłą ofiarą bandyckiej spółki okazał się Jakub Lipszyc, właściciel sklepu z wyrobami tytoniowymi, mieszczącego się przy ul. Giełdowej 1. Codziennie, późnym wieczorem wracał on do swojego mieszkania na Nowym Świecie. Droga nie była długa, a Lipszyc skracał ją jeszcze przez różne podwórka i bramy. Zawsze dźwigał ze sobą teczkę z utargiem i różnymi papierzyskami. I w jednym z podwórek przy Kupieckiej Krasowski z Chutoriańskim urządzili zasadzkę na handlowca. Gdy w bramie pojawiła się znajoma postać Lipszyca, bandyci przystąpili do akcji.
  Krasowski przytknął zaskoczonej ofierze pistolet do pleców i groźnym szeptem zażądał: Dawaj teczkę! A Chutoriański, nie czekając na reakcję Lipszyca wyszarpnął mu ją z ręki. I obaj zaczęli uciekać. Ograbiony kupiec podniósł gwałt. Krasowski strzelił do niego z rewolweru, ale chybił. Następnego dnia Lipszyc złożył meldunek na policji. Opisał niezbyt wyraźnie sylwetki rabusiów i zawartość skradzionej teczki. Gotówki nie było w niej wiele, bandyci zrabowali przede wszystkim weksle, znaczki pocztowe oraz 12 obligacji 100-złotowych trzyprocentowej pożyczki inwestycyjnej. Ogólna strata pechowego papierosiarza wynosiła 2700 zł.
  Policjantów zainteresował również wystrzał oddany przez bandytów. Rzeczywiście, na miejscu przestępstwa znaleźli oni łuskę pocisku kaliber 7,65. Dochodzenie miało więc już kilka punktów zaczepienia. Pierwszym posunięciem policji była obława w mieście. Kontroli poddane zostały hotele, domy zajezdne, zakłady gastronomiczne i różne inne podejrzane miejsca. Zakładano, że napad mógł być dziełem fachowców z Warszawy. W wyniku policyjnej obławy zatrzymano w mieście wiele sław złodziejskich uliczek i zaułków.
  Po sprawdzeniu alibi i konfrontacji z poszkodowanym, wszystkich ich jednak wypuszczono z aresztu. Policji do głowy nie przyszło, że uczestnikiem napadu na Kupieckiej był świeżo zwolniony z więzienia drobny kanciarz. Tymczasem Chutoriański nie zamierzał więcej bawić się w bandytę. Wystraszony użyciem broni i zamieszaniem, jakie z tego powodu powstało w mieście, stanowczo odmówił Krasowskiemu, gdy ten zaczął namawiać go na kolejną robotę.
  Zawiedziony grodzianin zabrał więc cały łup zdobyty na Lipszycu i wyjechał do rodzinnego miasta. Chutoriański zaś wrócił do swoich wypróbowanych sztuczek z tombakiem, w których czuł się najpewniej.
  Po półtora roku policja trafiła na trop sprawców napadu na Lipszyca. Krasowski bowiem w Grodnie sprzedał zrabowane weksle i obligacje znajomemu kioskarzowi - paserowi. Ten puścił trefny towar dalej. Wpadł na tym i, przyciśnięty przez wywiadowców policyjnych, wydał swojego dostawcę.
  I tak po nitce do kłębka śledczy pewnego zimowego dnia 1937 roku zapukali do mieszkania przy Wasilkowskiej. Niczego nie spodziewający się Icek Chutoriański fabrykował właśnie kolejną obrączkę z tombaku.

Włodzimierz Jarmolik


Jak przygoda, to tylko na Marmurowej

  Chanajkowska ulica Marmurowa liczyła około 20 numerów. Łączyła ona ze sobą ulicę Brukową ze Stołeczną. Tak, jak w innych częściach Chanajek królował tutaj występek. Rządzili sutenerzy, pijani dorożkarze i tragarze, pokoleniowe rodzinki złodziejaszków.
  Co i rusz wieczorami, było słychać głośne krzyki: Mordują, zabijają! To wrzeszczeli przybysze z miasta, którzy zabrnęli tutaj w poszukiwaniu płatnej miłości, a trafiali na rządzących ulicą chojraków. Niekiedy słychać było nawet strzały z rewolweru.
Pod koniec 1933 roku przodownik policji Doskowski, będąc już po służbie, zmierzał z Marmurowej na IV komisariat. Usłyszał pobliskie wołanie o pomoc.Pobiegł w kierunku krzyków. Pomimo zapadającego zmroku dostrzegł dwóch osobników bijących trzeciego. Widząc nadbiegającego policjanta, opryszki bez wahania rzucili się na niego. Ten sięgnął po broń. Oddał kilka strzałów w powietrze.Uratował w ten sposób krwawiącą mocno ofiarę, a może i siebie. Zatrzymał też jednego z bandytów. Okazał się nim Jojne Winograd, znany w Chanajkach sutener i awanturnik.
  Inna przygoda spotkała latem 1935 roku Bolesława Ruplinskiego z ul. Śledziowej. Postanowił on wprowadzić w dorosłe życie swojego 16-letniego siostrzeńca Aleksandra Gawryluka. Ponieważ gejsze z Marmurowej były szczególnie popularne w pewnych kręgach białostockich miłośników ich usług, podpity wuj właśnie tam skierował swoje kroki. Siostrzeniec podreptał za nim. Trafili do popularnego przybytku nierządu w domu nr 2. Młodzian pozostał na razie za progiem, zaś jego przewodnik wszedł do środka w poszukiwaniu właściwej panienki.
  Szybko jednak musiał salwować się ucieczką. Drogę mu wskazał jakiś groźny zakapior, któremu wujaszek przeszkodził w zakrapianej biesiadzie. Pan Bolek stracił przy tym swój portfel, zaś jego podopieczny Aleksander pozostał nadal niewinny. Szczególną sławą cieszył się na Marmurowej dom na posesji nr 3. Dzięki jego właścicielowi Herszcze Pachciarzowi, który miał na parterze sklep z artykułami spożywczymi, wygląd budynku był jeszcze jako taki. W odróżnieniu od spróchniałych drewniaków pod nr 4 czy 17. Jeszcze w 1935 roku magistrat nakazał je zburzyć, podobnie jak ponad 20 innych budynków. Zagrażały one bowiem bezpieczeństwu publicznemu.
  W domu Pachciarza mieszkał np. Szmul Chazan, który pomimo 70. na karku potrafił wdrapać się na kozła nawet po kilku kielichach. Pewnego razu spotkała go niemiła przygoda, zwalił się z kozła na bruk, mocno się potłukł i trafił do pogotowia Czerwonego Krzyża.
 W domu przy Marmurowej 3 swoje lokum mieli, jeśli oczywiście nie przebywali w więzieniu, Josel Igielnik, zatwardziały pajęczarz, znający dobrze okoliczne strychy czy Judel Miodownik, pechowy włamywacz z kilkoma odsiadkami.
  Nie brakowało też panienek lekkich obyczajów, wśród których prym wodziła szczególnie urodziwa Julia Stankiewiczówna. Pod nr 3 pokoik zajmował Berel Klasa, którego policja aresztowała latem 1939 roku za publiczne okazywanie niechęci i lekceważenie pamięci marszałka Józefa Piłsudskiego.
Na koniec jeszcze dwie historie typowe dla marmurowskiej rzeczywistości.
  Oto latem 1936 roku Motel Zimnoch, rajzer z Grajewa zgłosił na policji, że nocując nielegalnie w mieszkaniu Estery Skory (Marmurowa 8) stracił spodnie warte 3 zł, a w nich gotówkę - 29 zł 52 gr.
A Rywka Duczyńska z domu nr 3 trafiła do aresztu za straszenie świadka w procesie swojego kompana, zawodowego złodzieja Szlomy Kukawki.

Włodzimierz Jarmolik

Lodowa Wenecja

  W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow.
Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej.
  Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później. Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów.
Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.
  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.
  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.
Ten szczególny dzień zapowiadały anonse - Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia.
Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.
  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich "różnych ekstraktów", ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!
  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były "sposobem maszynowem". Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień. Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że "lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita".
  Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie. W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie "telelody". Łatwo zapamiętać numer: 13-19.

Andrzej Lechowski



Zawsze jest ten pierwszy raz

  W październiku 1926 roku pojawiła się pierwsza reklama świetlna.W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze był sklep "Ratuszowy", przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego.
Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.
  Dokładnie ją opisano. "Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach". To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie. Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie! Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one "dla publiczności naszej - niewygodą, dla policji - fatygą, dla miasta - nieporządkiem, dla złodziei - fajramem i żniwem".
  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem "municypalność białostocka" zafundowała mieszkańcom jedynie "gładkie asfaltowe przejście". Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta.
Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na "kocich łbach". Chodnik ten wywołał "ogólną uciechę i ogólny podziw". Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa "Polminu", gdzie "auta benzynę nabierały".       W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby. Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali "nektariny" - nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.
  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym. Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu '36 - Klukwę.               Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda! Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą.
  Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego (!) wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.
  A może by tak odgrzebać gdzieś ten patent i Klukwą zawojować cały świat? Byłoby to po raz pierwszy!

Andrzej Lechowski


Zapasowy karabin

  Dwudziestego szóstego czerwca wieczorem doszło w Białymstoku do dwóch eksplozji. Huk detonacji rozniósł się po całym mieście.
Gazety w 1919 roku sugerowały, że w ten sposób ktoś chciał się pozbyć materiałów wybuchowych. Ich posiadanie i przechowywanie było bowiem zabronione.
A zapasów po wojnie zostało dużo, bo wycofujący się Niemcy sprzedawali za bezcen karabiny i granaty.
  Nabywców nie brakowało. Czasy były niepewne, zaś broń w domu zawsze mogła się przydać. Bardziej obrotni obywatele w handlu gorącym towarem zwietrzyli interes.
W zakamuflowanych składzikach gromadzili karabiny, granaty, a także wojskową odzież. Potem wystarczyło już tylko czekać, aż zjawi się klient.
Proceder ten spędzał sen z powiek funkcjonariuszom policji. Nielegalną broń bowiem często używali do napadów bandyci. Co kilka dni w Białymstoku zdarzały się również wypadki wywołane nieumiejętnym obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi.
  Tak było 15 maja 1919 roku. Podczas przekładania worków z mąką w składzie miejskim eksplodował granat. Odłamki raniły w rękę robotnika Kazimierza Szrota.
Kilka dni później o godzinie 6 rano przy Warszawskiej 21 doszło do kolejnej eksplozji. Jak donosiła prasa, granat został zdetonowany na pierwszym piętrze. W wyniku wybuchu z okien wyleciały szyby. Na szczęście w tym momencie nikogo nie było na chodniku przed budynkiem.
  Aby w przyszłości uniknąć podobnych incydentów, władze podjęły walkę z posiadaczami nielegalnej broni. Liczne rewizje w prywatnych domach dały efekty. Na początku czerwca wywiadowcy zapukali do drzwi pewnego restauratora. W chwili, gdy funkcjonariusze weszli do domu, właściciel posesji zajęty był właśnie wciskaniem niemieckiej bielizny do ustępu. Wpadł na gorącym uczynku. A wnikliwa rewizja wykazała, że na jego posesji ukryto również siedem karabinów.
  Do ustępów miejskich wpychano też inne nielegalne towary. Był to dobry sposób na błyskawiczne pozbycie się gorącego towaru.
I tak pewnie było w przypadku dwóch złamanych niemieckich karabinów, które znaleziono w latrynie przy Rynku Rybnym. Mimo, że broń nie nadawała się do użytku, funkcjonariusze musieli ją wysłać do szczegółowej analizy.

Kamil Śleszyński

Fabryka lodu

  Mroźna zima to znakomity interes. Takie zimy przed wojną szły jedna po drugiej. Więc po siarczystych mrozach pieniądze leżały wszędzie. Tą żyłą złota był lód.Trzeba się było tylko schylić!
W styczniu czy lutym, rzecz banalna, kto by sobie nim głowę zaprzątał, ale co przebieglejsi, zaznajomieni z interesami, wiedzieli, że w lipcu, sierpniu, aż do następnej zimy ten, kto będzie miał lód, będzie miał wszystko.
  Lód był potrzebny choćby w domu. Dzięki niemu można było przechowywać żywność. W bogatszych mieszkaniach już pod koniec XIX wieku pojawiły się chłodziarki.
W Białymstoku, na Szosie Żółtkowskiej (Jana Pawła II), przy Rzeźni Miejskiej, uruchomiono wytwórnię lodu, szumnie nazwaną fabryką. Niedoskonałość stosowanej wówczas techniki powodowała częste jej awarie, aż w 1926 roku wytwórnia została zamknięta. Białostoczanom pozostało zaopatrywanie się w lód u przypadkowych producentów. Ci zaś tylko czekali na pierwsze mrozy, które zetną Białkę.
  A jeszcze lepiej, gdy mróz skuł stawy na Mickiewicza. Były one ulubionym miejscem białostockich lodziarzy. Ani im, ani nabywcom lodu nie przeszkadzało to, że przez cały rok do tych stawów okoliczni mieszkańcy wrzucali wszelkie możliwe śmiecie i odpadki. W konsekwencji w takiej lodowej cegle wyciętej z mickiewiczowskiego stawu można było znaleźć niebywałe niespodzianki. "Lód ten nadziewany był zdechłymi kotami, psami i inną padliną". Apelowano więc, aby władze sanitarne czym prędzej zainteresowały się tym procederem.
  Po 1930 roku udało się wreszcie ponownie uruchomić miejską wytwórnię lodu. W 1934 roku przystąpiono do modernizacji urządzeń chłodniczych, po to, aby miejski lód był specjalnie barwiony na kolor różowy. W ten sposób kupujący mogli zorientować się natychmiast, czy kupują lód z "nadzieniem", czy czysty.
  Oczywiście, że wszystkie te poczynania nie ukróciły "nielegalnych" źródeł wytwarzania lodu. Wytwórnia miejska nie zaspokajała w pełni potrzeb miasta. A te stale wzrastały, zwłaszcza że po mroźnych zimach przychodziły suche, upalne letnie miesiące. Lód był wówczas poszukiwanym towarem. Władze apelowały, aby kupować tylko ten różowy, ale skoro było go za mało, to pozostawał tańszy i brudny.
  W tamtych latach narodziła się w Białymstoku tradycja organizowania "akcji lodowych". Ich prekursorem było Towarzystwo Dobroczynne Linas Chojlim. To ono zaopatrywało w lód chorych "bez względu na wyznanie i narodowość, ale także bez różnicy na zamożność".
W 1934 roku członkowie Linas Chojlim rozdali lód 20 tysiącom chorych! Akcja cieszyła się dużym powodzeniem. Po Białymstoku z początkiem każdego roku krążyli kwestarze zbierający pieniądze, za które kupowano lód w miejskiej wytwórni.
  Lód ten magazynowany był w piwnicach budynku przy Zamenhofa 19, gdzie Towarzystwo miało swoją siedzibę. Jego gromadzenie rozpoczynano w styczniu, tak, aby już na początku wiosny piwnice zapełnione były do stropów. Dzięki tej akcji, gdy w "lecie i jesienią w mieście nie można było dostać lodu nawet za pieniądze, wtedy właśnie Linas Chojlim zaopatrywało w lód nie tylko tysiące prywatnych chorych, ale i szpitale".

Andrzej Lechowski

Areszt na Artyleryjskiej

  Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej, osobny areszt miejski. Uczestnicy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu przy ulicy Artyleryjskiej 2.( tel.) 11 57 .
Do aresztu miejskiego można było trafić za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej.
  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.
Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego.
  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.
  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki. Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu.
  Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę. Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło.
Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu.
  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji "Sielanka" przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów.
A tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb.
  Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników.
Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.

Włodzimierz Jarmolik

Szczury w hotelu


  W międzywojennym Białymstoku plagą hoteli byli złodzieje, których określano mianem szczurów. Złodziejska szczurza epidemia w białostockich hotelach rozwinęła się szczególnie mocno w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości. W 1922 r.
  "Dziennik Białostocki" tak oto pisał: "Coraz więcej zdarza się kradzieży w hotelach. Właściciele hoteli winni dołożyć starań, by temu procederowi skutecznie zapobiec, gdyż za kradzieże powyższe są odpowiedzialni w pierwszym rzędzie oni sami".
Kampania prasowa przeciwko złodziejom nie okazała się jednak najlepszym na nich sposobem. Z hotelowych numerów nadal znikały rzeczy gości, a także wyposażenie lokali.
  Najwięcej szczurów hotelowych grasowało rzecz jasna w tańszych i podlejszych domach noclegowych. Mogli tam działać w miarę bezpiecznie, nie indagowani wcale przez nieliczny personel. Na początku lat 20. Szczególnie wiele przypadków okradzenia gości zdarzało się w hotelu "Wiktoria". Tam właśnie m.in. panna Anna Wesołowska z Grodna straciła całą swoją gotówkę - 500 tys. marek (miało to miejsce jeszcze przed reformą monetarną Władysława Grabskiego), zaś niejaki Abram Słucki, obywatel miasta Równo, pożegnał się ze swoim, odświętnym garniturem wartości ok. 10 milionów marek.
  Kradzieży dokonywano co i rusz w Hotelu Ostrowskiego. Gościom znikała garderoba, walizki, torby i portfele. Ekspozytura Urzędu Śledczego podejrzewała obsługę. Wywiadowcy policyjni szczególnie bacznie przyglądali się tamtejszym portierom, ginęły bowiem rzeczy im bezpośrednio powierzane. Złapano także szajkę złodziejaszków z miasta, która miała swoje ciemne układy z jedną z kuchennych pomywaczek.
  Pouczającą przygodę przeżył natomiast niejaki Napoleon Zaleski, który zatrzymał się na kilka dni w białostockim hotelu Palace. Pewnego razu, po powrocie do miasta, oddał on odźwiernemu do oczyszczenia kamasze. Gdy po godzinie wstąpił do dyżurki buty zniknęły. Ale to nie koniec. W czasie, kiedy on szukał jednego złodzieja, inny (a może ten sam) skradł mu z wieszaka marynarkę i spodnie.
  Z kolei jedna z zuchwalszych kradzieży hotelowych zdarzyła się w 1935 r. w Bristolu. Zatrzymała się w nim trójka Żydów z Palestyny. Jako przezorni ludzie wszystkie pieniądze, wartościowe przedmioty i dokumenty trzymali zawsze przy sobie, zaś w nocy - pod poduszką. Znalazł się jednak śmiałek, który postanowił dobrać się do tych skarbów. Gdy obywatele Palestyny smacznie spali, zakradł się do ich pokoju i zaczął myszkować. Udało mu się nawet wyciągnąć spod jednej z poduszki portfel oraz kartę okrętową. Choć zachowywał się cicho niczym kot, obudził innego śpiącego. Ten podniósł alarm. Złodziej zdołał wybiec na korytarz, ale tam został schwytany. Pechowym szniferem był 20-letni Szepel Ajzenberg, który na koncie już kilka takich akcji.
  Zdecydowanie najmniej szczurów zagnieżdżało się w hotelu Ritz. Żeby w nim działać, trzeba było mieć, zgodnie z poziomem lokalu, co najmniej przyzwoity wygląd i sporą klasę. O jednej wszak aferze warto przypomnieć. Była nią kradzież cennej broszy należącej do przed siłacza cyrkowego Zygmunta Breitbarta.
  W 1925 r. do Białegostoku przybył ze stolicy Cyrk Braci Staniewskich. W jego programie znajdowały się także popisy popularnego  atlety, najsilniejszego człowieka swiata  który cieszył się powodzeniem (ze względu na swoje pochodzenie) zwłaszcza u ludności żydowskiej.
  Na dworcu witały go tłumy ludzi. Byli rabini i orkiestra. A bohater cyrkowych występów otrzymał w Ritzu najlepszy apartament. I oto 23 kwietnia stała się rzecz przykra.
Kiedy siłacz występował na arenie, z szuflady w jego hotelowym pokoju zniknęła pamiątkowa, złota brosza wysadzana drogimi kamieniami. Pomimo starań policja nie odnalazła straty, zaś rozżalony Breitbart już nigdy nie przyjechał do Białegostoku rwać łańcuchy i podrzucać wielokilogramowe ciężary.

Włodzimierz Jarmolik

Skąd się bierze woda sodowa

  W latach 30 woda sodowa była także jak dziś na każdym kroku .W Białymstoku ponad 50 jej wytwórni. Ale prawdziwe, wielkie interesy robiło się na napojach gazowanych.
Potentatami tej branży byli Perelsztejn i Lemberg, właściciele firmy Aquasan z Ogrodowej 9. Niewiele ustępowali im Izaak Gurwicz właściciel Runa z Suraskiej 6 i firma Hendro prowadzona przez Geldberga z Lipowej 17.
Nie do przebicia była Fabryka Wód Gazowych Perła, prowadzona przez Zdzisława Ołdakowskiego na Świętojańskiej 2, tuż przy Warszawskiej.
  Firma zapewniała, że produkcja napojów prowadzona jest pod nadzorem dr. Mariana Gąssowskiego. Nic to, że medyk ów nie był w ogóle znany w Białymstoku, praktykował bowiem gdzieś w Wielkopolsce. Już samo brzmienie doktorskiego tytułu dodawało wodom Perła należytej marki.
  Niemałe wrażenie robił asortyment perlistej produkcji. Były więc to "niezrównane w smaku i higienie, własnej produkcji: Woda sodowa, lemoniada (6 gatunków), kwas owocowy (3 gatunków), oranżada, przebój sezonu - musujący napój hiszpański, nowość - lemoniada Baryłki". Napoje rozlewano do firmowych butelek o pojemności 0,3 litra, jedynie nowość sezonu 1936 - lemoniada Baryłki, sprzedawana była w dużych butlach z ceramicznymi korkami.
  W 1936 r. wiosna i lato były bardzo upalne. Białostockie wytwórnie ledwo nadążały z produkcją. Co rozlano do butelek, to białostoczanie natychmiast wypijali. Pełne ręce roboty miał więc też magistracki wydział zdrowia. W maju tegoż roku wzięto 20 próbek wody do zbadania. Wytwórnie wybrano losowo. Aż w 9 wykryto szkodliwe związki miedzi.
Lemoniadziarnie określano mianem obrzydliwych "wylęgarni brudu i zarazków", bo wytwórnie to były przeważnie ciemne, stęchłe i brudne piwnice lub sutereny. Produkty używane do robienia tych specjałów pozostawiały też wiele do życzenia.
  Często była to surowa woda, w której rozpuszczano soki i ekstrakty o podejrzanym składzie i pochodzeniu. Na domiar złego, przy "fabrykacji" zatrudniani byli "osobnicy ogromnie niechlujni i systematycznie bojkotujący mydło i łaźnie". Ale, jak mówi stare powiedzenie, że czego oczy nie widzą, to serce nie boli, przeto w skwarne dni każdy pił co miał pod ręką. "Najprzeróżniejsze tam wody gazowe, kwasy, ananasy, żurawinki i inne płyny made in Chanajkes".
  Widząc tę niezwykłą popularność gazowanych napoi, produkcję "pierwszorzędnych wód gazowych i owocowych" rozpoczął nawet browar księcia Jerzego Lubomirskiego w Dojlidach.
Ale co browar, to browar. W Białymstoku od zarania jego miejskości, było przecież wiadomo, że nic tak nie gasi pragnienia jak kufelek chłodnego piwa. Doskonale o tym wiedział i Książę Pan. Białostoczanie raczyli się przeto Dojlidami Dubeltowymi, Exportowymi, Słodowymi czy też Dojlidami Pilzneńskimi.
  Rozsierdzona Perła widząc, że browar wszedł na jej terytorium zaczęła sprowadzać "znakomite piwo lubelskie z browaru K.R. Vettera w Lublinie". Właściciel Perły dla jasności sprawy dodawał, że jest to sprawdzona, chrześcijańska firma. Dzięki tej informacji wszyscy byli zadowoleni. Żydzi, bo mieli ostrzeżenie przed gojowskim, niekoszernym piwem. Goje zaś pijąc kolejny kufelek mieli spokojne sumienie, że nie wspierają "żydowskich geszeftów".
  A ciemne marcowe, jasne jubileuszowe czy jasne luksusowe z Lublina przypadło białostockim piwoszom do gustu.

Andrzej Lechowski

Międzynarodówka ?

  Była jesień, kiedy  Rubin Grajewski  z ulicy Sosnowej postanowił dobrowolnie zajrzeć do gmachu więzienia przy Baranowickiej. W wzniosłym zresztą celu. Chciał odwiedzić swoich kumpli - włamywaczy, przebywających akurat za kratkami i podać im skromną wałówkę.
Czekał cierpliwie przed więzienną bramą, w tłumku innych odwiedzających. W tym czasie budynek więzienia opuszczała grupka więźniów politycznych, (komunistów), pod eskortą kilku policjantów. Udawali się oni do sądu na swój proces. Grajewski oburzył się na ten widok. Zaczął krzyczeć do skutych mężczyzn, aby stawili opór swoim prześladowcom, wyzywał funkcjonariuszy w mundurach od ostatnich, wreszcie zaczął podburzać tłum, ażeby razem odbić więźniów, rozkuć i przywrócić im wolność. Groźne pomruki ze strony zgromadzonych ludzi sprawiły, że policyjny konwój cofnął się za bezpieczna bramę.
  W lipcu 1927 r. Rubin Grajewski stanął przed sądem. Odpowiadał ze 129 artykułu kk za podburzanie do zamieszek przeciwko legalnej władzy. Oskarżyciel, prokurator Wysocki żądał 3 lat więzienia. Obrońca, mecenas Tilleman domagał się uniewinnienia.
Ostatecznie złodziej - wichrzyciel Grajewski został skazany na 7 miesięcy bezwarunkowej odsiadki.
Podczas rozprawy wyszło na jaw, że tenże Rubin Grajewski był swego czasu członkiem MOPR, czyli Międzynarodowej Organizacji Pomocy Represjonowanym, powołanej do życia w 1922 r. z inicjatywy polskich komunistów chroniących się pod skrzydłami Sowietów. Teraz sam miał chyba nadzieję na tę czerwoną opiekę.
  Wielkim protektorem chanajkowskich złodziejaszaków, mających polityczne ciągotki, był z pewnością niejaki Abram Lichtenbaum, w latach 20. sekretarz Związku Młodzieży Komunistycznej w Białymstoku. Mieszkał on przy ul. Orlańskiej 1, w samym środku zakazanej dzielnicy.
W sąsiedztwie znano go jako Abrama Pinkierta, zaś dla wtajemniczonych był towarzyszem Muszelem. W organizacji odpowiadał m. in. za druk i kolportaż odezw, wykorzystywanych podczas wystąpień antypaństwowych. Strzegł też archiwum partyjnego, pełnego broszur, ulotek i plakatów o wywrotowej treści. Do bliskich pomagierów towarzysza Muszela należał Aron Apkiewicz, z zawodu tkacz, z codziennej praktyki złodziej mieszkaniowy, zaś z przekonań miłośnik komunistycznych haseł.
  Wiosną 1928 r. podpadł on białostockim władzom, kiedy na ul. Świętojańskiej manifestował głośno swoje niezadowolenie podczas przewożenia sądzonych właśnie komunistów, z więzienia do gmachu Sądu Okręgowego przy ul. Warszawskiej.
Jego emocjonalny występ nagrodzony został później przez tenże sąd pełnym rokiem więzienia. Innym zawodowym złodziejem, z którego pomocy chętnie korzystał komunista Muszel, był Jan Szeszok.
  Ten odważny młodzian nadawał się do szczególnie ryzykownych akcji. Pod koniec lat 20. jego ulubioną rozrywką stało się... kino. Uczęszczał więc na liczne premiery, oglądał z zaciekawieniem pokazywane obrazy, a później znienacka rozrzucał wśród publiczności ulotki komunistyczne.
Wpadł w 1930 r. w kinie Polonia i tym samym załatwił sobie roczny pobyt w więziennej celi. Kiedy Szeszok wyszedł na wolność, jego komunistyczny znajomek z Orlańskiej trafił właśnie na dłużej za kratki.
  Złodziej zajął się więc swoim ulubionymi włamaniami. Wpadł nocą 1933 r. gdy penetrował pomieszczenie redakcji Nowego Echa Białostockiego. Podczas procesu oskarżyciel dowodził , że musiała to być jakaś brudna, bolszewicka prowokacja. Szeszok wrócił znowu do ciupy z 2-letnim wyrokiem.

Kurier Poranny

Polowanie na piechotę

  W naszym mieście przed wojną częstym łupem opryszków i rzezimieszków padały też zwierzęta. Bardzo popularne były kradzieże drobiu - kur, kaczek, gęsi czy indyków.Specjalizujących się w tym fachu nazywano piechociarzami.
  Polowanie na piechotę (czyli spacerujący po podwórku drób) uprawiali z zamiłowaniem zwłaszcza wyrostki z Chanajek. Klasyczny chwyt piechociarzy polegał na zwabieniu biegającego po podwórku domowego ptactwa do furtki lub dziury w płocie. W tym celu sypało się kurom okruchy chleba czy ziarno. Kiedy bardziej łapczywe zbliżały się do otworu, wtedy złodziej chwytał je zręcznie. Upolowana kura czy kaczka trafiały natychmiast do przygotowanego worka.
  Chłopcy z Chanajek wyprawiali się więc po piechotę parami, zaś terenem ich działania były często peryferyjne dzielnice Białegostoku, gdzie drób chodził niemal bez nadzoru po ulicach, ogrodach i okolicznych łąkach. Ważne było również to, że nikt tam nie znał chanajkowych łobuzów.
  Kradzieży piechoty dokonywali jednak także dorośli, zawodowi złodzieje. Oni rzecz jasna nie uganiali się za kurami po podwórkach (to robota dla pętaków), lecz przygotowywali nocne wyprawy do kurników, komórek i domowych sieni, w których drób miał swoje lokum.
  Jednym ze znanych białostockich specjalistów od tego rodzaju eskapad był Jankiel Winnik. Łączył on uprawianie piechociarstwa z inną, równie nisko cenioną przez złodziei specjalnością, a mianowicie pajęczarstwem (kradzieżą mokrej bielizny ze strychu). Atutem Winnika była przede wszystkim jego wielka siła. Potrafił on jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę lub wyrwać z zawiasów dowolne drzwiczki.
  Niezastąpiony był również przy dźwiganiu ciężkich worków z żywym towarem. Winnik poza tym, jak stwierdzili lekarze sądowi, miał nieco ociężały umysł i przez to, nawet jeśli wpadł na kradzieży, dostawał zwykle niski wyrok, albo nawet był zwalniany z aresztu. Nic więc dziwnego, że ze złodziejaszkiem posiadającym takie papiery chcieli pracować różni piechociarze czy pajęczarze.
  Innym wytrwałym amatorem piechoty był Menosz Śliwka. Złodziej ten traktował swoją profesję bardzo poważnie i jej się nie wstydził. Wszyscy paserzy z Chanajek i okolic wiedzieli, że mogą zamawiać u niego towar niemal bez ryzyka niedostarczenia. Śliwka bowiem przygotowywał starannie każdy swój skok. Co jakiś czas robił obchód białostockich podwórek, sprawdzał pogłowie i rozmiary wałęsającego się po nim drobiu, obserwował coraz to nowe sposoby zabezpieczania kurników i składzików przed złodziejami. Gdy zebrał odpowiednią ilość zamówień, brał swojego stałego wspólnika Abrama Segała i, którejś nocy, obaj ruszali na połów.
  Ale nawet najbardziej doświadczeni piechociarze wpadali. Czasami przyczyną były kury, które rozgdakały się i zaalarmowały właściciela, innym razem obładowanych workami złodziei mógł nocą zatrzymać policjant. W 1925 roku właśnie taka, kolejna zresztą wpadka przytrafiła się samemu Menoszowi Śliwce. Szedł sobie spokojnie ul. Wesołą z pakunkiem zawierającym dwa indyki i cztery kury, kiedy natknął się na patrol. I trafił do celi na dziewięć miesięcy. Do Śliwki dołączył wkrótce jego stary kompan Abram Segał.

Włodzimierz Jarmolik



Białostoczanki były wyzwolone

  Pisanie o kobietach, to igranie z ogniem. Jakie były białostoczanki przed wojną? Nie owijając można stwierdzić, że bardzo różne. A zaraz potem należy dodać, że oryginalne, jak miasto w którym mieszkały. Czyli mieszanka piękna,romantyczności , wzniosłości,siły .Czasem jednak lekko zaniedbane,nieco złośliwe , krzykliwe.Tak można wyliczać długo, ale im dłużej, tym z większym ryzykiem oberwania rykoszetem.
  W prasie najwięcej wzmianek o kobietach znajdowało się w kronice towarzyskiej i w dziale kryminalnym. Często padały ofiarami zwyrodnialców, ale w determinacji same zdobywały się na czyny śmiałe, także stojące w sprzeczności z prawem.
Bronią niezwykle groźną były buteleczki z kwasem solnym i siarczanym, lub innym żrącym paskudztwem, skutecznie szpecącym twarze partnerów dopuszczających się zdrady.
  Niestety, niewiasty słabszego ducha truły się same (esencja octowa), lub - to nie żart - rzucały się w nurty Białki. Jeden z mostków na naszej rzece zwano mostem samobójczyń, tu kierowały swe ostatnie kroki nieszczęśliwie zakochane.
Złośliwi twierdzili, że to był objaw typowego dla kobiet braku konsekwencji. Samobójczyni miała małe szanse, by utopić się, a większe na wstrząśniecie sumieniem i sercem swego kochasia.
Dziennikarze białostoccy pławili się "w temacie prostytucji". Pisali z oburzeniem o "ćmach nocnych", czasem im współczuli, a z pewnością byliby bardzo rozgoryczeni, gdyby tego "kwiatu" zabrakło.
  Pruderyjnie brzmią opowiastki z życia nocnego w Białymstoku. Nikt się nie dziwił tabunom pospolitych pijaków i obiboków, za to długo opowiadano, jak to w 1934 roku od strony ul. Supraskiej do fontanny podbiegła dziewoja ścigana przez młodziaków. Ci zaprzestali pościgu, gdy zobaczyli kilku gentelmanów.
  Dziewoja uśmiechnęła się, podniosła do góry spódnicę i zaśpiewała tak, że "pan dyrektor osłupiał, pan inżynier ze zdziwienia tak szeroko otworzył gębę, że binokle spadły mu z nosa i potłukły się".
A propos wątków z tak zwanego półświatka, to opowiadano w Białymstoku o utworzeniu nowego stanowiska. Na ulicy Kilińskiego przechodzień zaczepił znanego w mieście lekarza chorób wenerycznych. Gość był nieco podpity i nachalny, a lekarza tytułował panem naczelnikiem. Ten koniec końców się wnerwił i wykrzyknął: Jakim naczelnikiem do stu piorunów. Odpowiedź można uznać za błyskotliwą. Naczelnikiem bezpieczeństwa miłosnego, nasz ty dobrodzieju!
  Na górze stron białostockich gazet wymieniano panie nobliwe i szacowne. Żony dostojników wojewódzkich i miejskich, pani generałowa Kmicic-Skrzyńska.
  To one przewodziły akcjom charytatywnym, odwiedzały szkoły, przytułki i dwa razy do roku - przed wielkimi świętami - więzienie białostockie. Oczywiście występowały także na oficjalnych balach i uświetniały wszelkie uroczystości. W większości anonimowość zachowały panie z Koła Miłośników Historii, Literatury i Sztuki, Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet, PCK, stowarzyszeń oświatowych i opiekuńczych.
  Najmniej niestety wiemy o paniach, które ciężko pracowały. O matkach i babciach, o cichych bohaterkach szarych dni.

Adam Czesław Dobroński

Brawurowa ucieczka

  W 1931 r. białostocki sąd okręgowy przeprowadził się z ul. Warszawskiej na ul. Mickiewicza pod nr 5 do specjalnie wzniesionego nowoczesnego gmachu.
Nie wszystkie jednak prace zostały zakończone, co przysporzyło sądowi kłopotów i kompromitacji, bo oskarżonym ułatwiało ucieczki. Do najbardziej przykrych zaliczała się niewątpliwie śmiała ucieczka z gmachu sądu niejakiego Franciszka Szkiłądzia. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. M.in. na porządku dziennym znajdowała się sprawa Franciszka Szkiłądzia oskarżonego o opór wobec władzy.
  Szkiłądź odsiadywał akurat czteroletni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Ponieważ konwojent dostarczył więźnia za wcześnie, trzeba było poczekać w kolejce. Oczywiście nie na korytarzu, wraz z innymi petentami, tylko w wyznaczonym dla aresztantów pokoju na pierwszym piętrze. I tutaj właśnie wszystko się zaczęło. Początkowo Szkiłądź siedział spokojnie na krześle i przyglądał się czubkom swoich, upaćkanych wiosennym błotem kamaszy. Nagle zerwał się z miejsca, podskoczył do okna, w którym nie było krat i jednym silnym szarpnięciem otworzył je na oścież. Rozleniwiony czekaniem konwojent nawet nie zdążył mrugnąć.
  Tymczasem więzień był już na parapecie, skąd bez wahania skoczył w dół na znajdujący się pod oknem trawnik. Choć wysokość była znaczna, poza lekko stłuczoną nogą nie odniósł żadnego większego szwanku. Kulejąc nieco rzucił się do dalszej ucieczki ul. Świętojańską. Dopiero wówczas gapiowaty policjant zrozumiał co się stało. Wychylił się przez okno i zaczął krzyczeć: Trzymajcie, trzymajcie bandytę!
  W tym czasie Aleksander Tykocki, właściciel budki z papierosami stojącej przy ul. Świętojańskiej zajmował się rozkładaniem towaru na półkach. Gdy usłyszał krzyki niosące się od strony sądu, wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył utykającego mężczyznę w więziennym uniformie, który biegł w kierunku Zwierzyńca. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer i ruszył w pościg.
  Na jego wołania: Stój! Stój!, uciekinier wcale nie zareagował. Wtedy Tykocki wystrzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź rzucił się w bok, przeskoczył pobliski płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych, ciągnących się wzdłuż ul. Świętojańskiej. Tutaj też dzielny handlarz papierosami stracił zbiega z oczu. Tymczasem strzały Tykockiego sprowadziły na ulicę Świętojańską policjantów, którzy również ruszyli w pościg za Szkiłądziem.
  Mundurowi zaczęli zaraz przeszukiwać podwórka, aż, na posesji nr 24, znaleźli zgubę. Zrozpaczony i obolały Szkiładź ukrył się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuto go w kajdanki i odprowadzono do sądu, na czekającą go rozprawę. Również Aleksander Tykocki, po złożeniu krótkiego wyjaśnienia na ręce przodownika policji, powrócił do swojego papierosowego interesu.
  Na następny dzień prasa białostocka nie omieszkała wytknąć władzom sądowym łatwość z jaką nastąpiła ucieczka przestępcy. Głos zabrał wówczas sam prezes sądu okręgowego Leon Zubelewicz, który wyjaśnił, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń sądowych. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego.
  Pokój ten znajduje się na drugim piętrze, tłumaczył sędzia. Z niego, również osobnym przejściem, więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom.
Ponieważ jednak owa sala rozpraw jest jeszcze niegotowa, wysoki sąd musi urzędować w innych pomieszczeniach. Stąd też i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy trzymani są w prowizorycznym areszcie, co też i wykorzystał Franciszek Szkiłądź.
  Rok później prezes sądu nie był już taki pewny swoich racji. Oto bowiem, na początku maja 1933 r. miała miejsce jeszcze bardziej zuchwała ucieczka z sądu. Dokonał jej dorożkarz Stanisław Gilewski, znany w białostockim światku przestępczym pod przezwiskiem Gil.

Włodzimierz Jarmolik



Postrach z Wygody

  W pierwszych latach niepodległości w Białymstoku szczególnie dała się we znaki kilkunastoosobowa banda, na której czele stał Antoni Łukaszyński. Był on synem znanego jeszcze przed pierwszą wojną światową złodzieja i bandyty z Wygody, zastrzelonego za różne sprawki przez Niemców.
  W 1920 r., kiedy Białystok dostał się na krótko w ręce bolszewików, Łukaszyński siedział akurat w tutejszym więzieniu. Dzierżyński wypuścił go na wolność, jako ofiarę jaśniepańskiego bezprawia.
Uwolniony bandzior wrócił natychmiast do uprawianego wcześniej, razem z ojcem, procederu. Zorganizował szajkę podobnych do siebie opryszków i do wiosny 1921 r. dokonał wraz z nią ok. 30 napadów, rabunków, a nawet morderstw.
  Dopiero w kwietniu 1921 r., gdy na czele policji białostockiej stanął Józef Kamala, dla przestępców nadeszły ciężkie czasy. Nowy komendant wypowiedział im bezpardonową walkę.
W mieście i okolicy zaczęto organizować regularne obławy. W dzień i w nocy policjanci z żandarmerii przeszukiwali meliny, podejrzane lokale, stojące na uboczu chałupy. Głównym celem zakrojonej na szeroką skalę akcji było schwytanie herszta Łukaszyńskiego i jego najbliższych kompanów.
  Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Już 20 kwietnia bandyci, wracając z kolejnej roboty na szosie Białystok - Sokółka, wpadli w zasadzkę. Doszło do strzelaniny. Choć sam Łukaszyński nie został schwytany, jednak zginęło trzech jego ludzi.
Widząc co się dzieje w Białymstoku Antoni Łukaszyński postanowił na jakiś czas zmienić klimat. Wyjechał więc do Warszawy. Razem z nim udali się do stolicy jego dwaj główni pomocnicy - Misiewicz i Dąbrowski.
  Co robiła powyższa trójka na stołecznym bruku - dokładnie nie wiadomo. W każdym bądź razie już na początku 1922 r. trzech warszawskich posterunkowych przywiozło ich z powrotem do rodzinnego miasta. Zanim jednak bandyci znaleźli się w więzieniu, jeszcze raz postawili na nogi całą miejscową policję.
  Oto, po wyjściu z pociągu relacji Warszawa - Wilno, który zatrzymywał się na dłużej w Białymstoku, jeden z konwojowanych bandytów, Misiewicz, nakłonił strażników, aby wstąpić na ul. Sosnową, do mieszkania jego matki. Chodziło o zmianę bielizny i ubrania. Argumentem, który przekonał ostatecznie stróży prawa, była obietnica znacznej łapówki.
  Po przybyciu na miejsce i zdjęciu kajdanek bandyci poszli się umyć. W tym czasie ich opiekunowie siedzieli juz przy stole zastawionym półmiskami z mięsiwem i butelkami wódki. Dalej wszystko było już dziecinnie proste. Podczas biesiady dwóm z bandytów, Łukaszyńskiemu i Misiewiczowi, udało się w odpowiednim momencie wyjść z kuchni i przez okno uciec z mieszkania. Dąbrowski tylko dlatego nie poszedł w ich ślady, że wypełniając nazbyt gorliwie toasty za zdrowie kochanej władzy, wziął i zasnął na fotelu.
  Warszawscy policjanci, mimo rozpaczliwych poszukiwań po całym mieście, nie odnaleźli zbiegów. Sami za to zostali aresztowani przez agentów z miejscowej Ekspozytury Urzędu Śledczego. Miesiąc później białostocki Sąd Okręgowy skazał ich od roku do 4 lat za zaniedbanie obowiązków służbowych. Również zbiegli bandyci nie cieszyli się zbyt długo odzyskaną niespodziewanie wolnością. Zostali rozpoznani i złapani kilka dni później przez patrol złożony z żandarmów i wywiadowców , na ulicy Fabrycznej.
  Antoni Łukaszyński, podobnie jak jego ojciec, także został skazany na śmierć i wkrótce stracony. Bandyckie tradycje familii Łukaszyńskich, sławnej na całej Wygodzie, kontynuowali jeszcze przez kilkanaście lat jego młodsi bracia. Ostatni z nich, Konstanty, znany w Białymstoku awanturnik i złodziej, został zabity nożem w 1934 r. podczas ciemnych porachunków ze swoimi kumplami

Włodzimierz Jarmolik

Demon w Zwierzyńcu

  Pewien człowiek odważny i słusznej postury, postanowił raz skrócić sobie drogę przez las zwierzyniecki. Było ciemno, pusto. Ani pomyślał, że kogoś spotka. Aż tu nagle pojawiła się przed nim zjawa. Tak straszliwa, że poczuł mrowie w krzyżu.
  Gedale Mełamed z ulicy Kolejowej był dozorcą w koszarach ułańskich w Ignatkach. Do wykonywania tego rodzaju pracy niewątpliwie trzeba sporo odwagi, stanowczości i zaradności. A jednak nie wstydził się przyznać redaktorowi z "Dziennika Białostockiego", że pewnej sierpniowej nocy 1923 r. miał autentycznie duszę na ramieniu.
  Wszystko wyglądało tak. 11 sierpnia pan Gedale odwiedził swojego znajomka w centrum Białegostoku. Ponieważ w miłym towarzystwie czas szybko upływa, nim gawędzący ze sobą, spostrzegli się, nastał wieczór. Mełamed, który miał przed sobą nocne stróżowanie, pożegnał się z gospodarzem i ruszył żwawym krokiem z powrotem do koszar.
  Żeby nie spóźnić się, wybrał drogę na skróty, przez ponury o tej porze Zwierzyniec. Gdzieś w połowie lasu Mełameda dobiegły nagle wyraźne jęki, a zaraz po nich kobiecy głos zaczął wyzwać pomocy. Na pierwsze okrzyki: Gwałt! Gwałt! Dzielny dozorca poczuł zimne mrowie w okolicach krzyża. Przez głowę przeleciała mu myśl, żeby ruszyć na pomoc niewieście, najpewniej napastowanej przez okrutnych zbirów.
  Szybko jednak pan Gedale powściągnął w sobie te rycerskie zapędy. Był sam, bez broni, w ciemnym lesie, nie wiedział ilu jest przeciwników i czym dysponują. W takich warunkach jego interwencja mogła przynieść więcej szkody niż pożytku. Kobiecie nie pomoże, a sam może dostać potężny wycisk.
  Po tych głębszych refleksjach Mełamed postanowił zachować neutralność i pójść szybko swoją drogą. Nie odszedł jednak daleko, gdy nagle, tuż przed nim, wyrosła na ścieżce olbrzymia postać. Na wysokości głowy dziwoląg ów miał świecące się ślepia wielkości kurzego jaja, które to przygasały, to znowu zapalały się jaskrawym ogniem.
  Maszkara rozkrzyżowawszy w milczeniu ramiona wyraźnie chciała zatrzymać spóźnionego wędrowca. Mełamed stanął jak wryty. W głowie miał pustkę, zaś serce podeszło mu pod samo gardło jakby chciało wyskoczyć. Milczenie przerwał hałas dobiegający z pobliskich krzaków.
Po chwili na ścieżkę wypadło dwóch mężczyzn, którzy z krzykiem "Stój!" rzucili się do Mełameda.     W świetle bijącym z oczu potwora zobaczył on tylko, że napastnicy ubrani są w modne białe rubachy i miękkie kapelusze zasłaniające pół twarzy. Dalej sprawy na ścieżce potoczyły się szybko. Bandyci obszukali nie stawiającego oporu Mełameda i zarekwirowali portfel oraz dokumenty.
Po dokładnym przejrzeniu łupu zwrócili wszystko właścicielowi, poza 18 tysiącami marek. W tym samym czasie potwór z jarzącymi się ślepiami, który zrobił swoje, oddalił się wolno w głąb Zwierzyńca. Wkrótce podążyła za nim też dwójka rabusiów. Jeden z nich dał jeszcze na odchodnym przyjacielską radę Mełamedowi: Idź pan do stu diabłów, a prędzej.
  Wystraszonemu dozorcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nim się spostrzegł, a już odbiegł kawał drogi od miejsca napadu. Tymczasem gdzieś z tyłu, za nim, znowu rozległy się rozpaczliwe zawodzenia kobiety, wabiącej kolejnego, spóźnionego przechodnia. Na tym nie skończyła się przygoda pana Gedale.
  Po przybyciu do koszar opowiedział on wszystko dyżurnemu oficerowi, który natychmiast zaalarmował IV komisariat Policji. Gdy z kolei o perypetiach dozorcy dowiedzieli się ułani, natychmiast zorganizowali pościg. W miejscu wskazanym przez obrabowanego nie spotkano już bandytów. Przeczesano więc następny kawałek Zwierzyńca.
Jeden z żołnierzy znalazł ukryte pod krzakiem pudło z otworami, w których zainstalowane były lampki elektryczne. Inny ułan odkrył w pobliżu pomalowane na czarno prześcieradło. Tak oto wyjaśniona została tajemnica potwora ze Zwierzyńca.
  Chociaż białostocka policja wkrótce schwytała grupkę młodzieńców, którzy grasowali w leśnych zakamarkach, to pan Gedale nie skracał już sobie drogi do koszar przez zwierzynieckie ostępy.
Po co kusić licho !

Włodzimierz Jarmolik