czwartek, 24 sierpnia 2017

Fabryka dolarów

 

  Fałszowanie pieniędzy to poważne przestępstwo. Fałszerze najczęściej próbują podrobić dolary amerykańskie. Pod koniec 1932 roku przyjechał z Wilna do Białegostoku Hersz Gutelon, człek przedsiębiorczy i ze sporym zapasem gotówki. Chciał założyć tu jakiś interes. Traf chciał, że spotkał swojego dawnego kompana Chaima Ginsburga.
  Przyjaciele padli sobie w objęcia, wypili po parę wódek, zakąsili śledziem i zaczęli zastanawiać się, co w kryzysie mogą robić ludzie z głową. Kiedy Ginsburg zorientował się, że przybysz z Wilna dysponuje pokaźną sumą dolarów, nie bacząc na dawne sentymenty postanowił go nieco oskubać.
Zaproponował Gutelonowi przystąpienie do przedsięwzięcia polegającego na... podrobieniu dolarów. Mam - powiedział kumpla-inżyniera, który skonstruował niezawodną maszynkę do powielania banknotów dolarowych. Wszystko jest gotowe do produkcji, zabrakło tylko forsy na zagraniczne chemikalia oraz papier.

  Demonstracja maszynki odbyła się w jednej z melin przy ul. Marmurowej. Był obecny sam genialny konstruktor. Wilnianin, kiedy zobaczył podrobionego "lincolna", był zachwycony: banknot niczym nie różnił się od prawdziwego. Nawet nie chciał sprawdzić jego prawdziwości w banku. Nie domyślał się biedak, że jest to oryginał, umiejętnie podsunięty przez oszusta. Szybko została sporządzona umowa między trójką wspólników, zaś Gutelon wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komponenty do produkcji.  
  Kiedy mężczyźni wyszli na ulicę, wokół nich powstało raptem zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelona również dali drapaka w chanjkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo. Wieczorem w kawiarni na ulicy Krakowskiej Hersz Gutelon natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał bardzo zatroskaną minę.
 

  Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też zainstalowaną w melinie przy Marmurowej fabryczkę fałszywych dolarów.
- Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu - dowodził chanajkowski cwaniak. Inaczej wzięty w krzyżowy ogień pytań, gotów wszystko wyśpiewać. Na mojej ulicy mieszka pewien adwokat, który ma duże stosunki w sądzie i na policji. Chodźmy do niego. Może co poradzi.
  Owym adwokatem okazał się zwykły pokątny doradca, jakich w owym czasie było wielu w Białymstoku, Mojżesz Kupa. Wysłuchał on z namaszczeniem całej sprawy i odrzekł, że da się ją załatwić, tylko będzie to kosztowało 100 dolarów. Skołowany i wystraszony Gutelon wyciągnął z portfela następną partię zielonych, i zapłacił. Według słów obrotnego Kupy, aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz rano.
  Dopiero po kilku dniach i nocach pełnych rozmyślań, Hersz Gutelon z Wilna, który przyjechał do Białegostoku zrobić dobry interes, doszedł do słusznego wniosku, że został ordynarnie nabity w butelkę. Ta cała afera z kantmaszynką, aresztowaniem i adwokatem była po prostu zwykłą lipą, zmontowaną przez byłego już przyjaciela, Hersza Ginsburga. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się więc na policję i wszystko opowiedział.
  Wkrótce Ginsburg i Kupa znaleźli się pod kluczem. Do kompletu brakowało tylko trzeciego oszusta. Ale i on niebawem dołączył do swoich kolesiów. Gutelon natomiast powrócił jak niepyszny do Wilna. Nie tylko nie pomnożył swojego kapitału, ale jeszcze stracił kilkaset dolarów. Pomimo zatrzymania oszustów pieniędzy bowiem nie odzyskał.

Włodzimierz Jarmolik

Zdemobilizowani bandyci

 

  Pierwsze miesiące po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. wcale nie przyniosły mieszkańcom Białegostok upragnionego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Działania wojenne zostały teraz zastąpione bandyckimi wyczynami zdemobilizowanych żołnierzy. Oczywiście nie wszyscy byli poborowi przeistaczali się po powrocie do domu w rabusiów i złodziei, zjawisko to jednak przybrało niepokojące rozmiary. Choć policja białostocka podjęła walkę z szerzącym się bandytyzmem, w wielu przypadkach była po prostu bezradna. Jeden z takich właśnie żołnierskich wyczynów zdarzył się 6 lutego 1921 r. przy ul. Fabrycznej 49.
  Zbliżał się wieczór. W mieszkaniu fabrykanta Hirsza Beniamowicza trwała właśnie kolacja. Przy stole, jak zwykle zebrała się cała rodzina, brakowało tylko szwagra, Irmy Marosza, którego zatrzymały w mieście sprawy handlowe.
Wtem, do pokoju stołowego, od strony kuchni, wtargnęło pięciu osobników uzbrojonych w karabiny i rewolwery. Wszyscy mieli na sobie uniformy wojskowe. Pod ścianę! Rewizja! - rozległo się od progu. Posilający się właśnie kawałkiem kury Beniamowicz, jak też wszyscy pozostali domownicy, zamarli w przerażeniu. Szczególny przestrach wzbudził u nich jeden z napastników, który w obu rękach trzymał granaty.
 
Napad przygotowany i przeprowadzony był bardzo fachowo. Bandyci, zanim wtargnęli do mieszkania przy ul. Fabrycznej, wystawili wokół domu swoje warty. Następnie, zamknąwszy drzwi kuchni na klucz, zapędzili domowników do małego pokoju. Znaleźli się w nim zarówno Hirsz Beniamowicz z całą rodziną i siostrą Dwojrą Marosz, jak też służąca Lewińska oraz przypadkowo obecna w czasie napadu sąsiadka - Rita Szapiro.
  Uczyniwszy to bandyci, pod groźbą śmierci wszystkich, zażądali 150 tys. marek okupu. Beniamowicz odpowiedział, że nie ma w domu pieniędzy. Bandyci zaczęli znęcać się nad kobietami i dziećmi, ponawiając żądanie. Zażądali kluczy od kasy pancernej stojącej w gabinecie, a także od wszystkich szuflad i szaf. Ale jedyną gotówką było 950 marek w portfelu Beniamowicza.
  W tym czasie, stojący na zewnątrz wartownik zaalarmował o nadejściu mieszkającego w domu przy ul. Fabrycznej 49, Irmy Marosza. Spłoszeni bandyci wypadli z mieszkania i od razu zaczęli strzelać w kierunku przybysza. Irma Marosz został trafiony. Śmierć nastąpiła natychmiast, gdyż kula utkwiła w skroni. Po wyjściu bandytów z mieszkania, na odgłos strzału dobiegających z ulicy, Dwojra Marosz wyskoczyła przez główne wejście i zaczęła wzywać pomocy. Nie wiedziała jeszcze, że od bandyckiej kuli zginął jej mąż. Uciekający złoczyńcy oddali kilka strzałów jej stronę. Jeden z nich trafił ją lekko w nogę.
  Białostocka policja kryminalna rozpoczęła natychmiast śledztwo. Początkowo poszukiwania bandytów nie dały rezultatów. Przyszedł jej z pomocą referat defensywy, czyli wywiad wojskowy. Przy udziale żandarmerii udało się ująć kilku członków grasującej bandy rabusiów przebranych w mundury.
  Na jej czele stał niejaki Tarkowski, były podporucznik. Podczas ucieczki został postrzelony w szyję. Miał przy sobie gotowy do użycia granat oraz załadowany rewolwer. Prócz tego znaleziono przy nim cały pakiet fałszywych dokumentów osobistych oraz czystych blankietów przepustek z różnymi pieczątkami. Tarkowski i jego kompani byli tak pewni swojej bezkarności, że nawet nie kryli się specjalnie z uprawianym przez siebie procederem. W białostockich restauracjach szastali na prawo i na lewo zrabowanymi pieniędzmi, zaś noszone przez nich mundury, np. kaprala huzarów czy ułanów przyciągały oczy, a później całą resztę rozmaitych panienek.

Włodzimierz Jarmolik

Fałszerze paszportów




  W kwietniu 1927 roku aresztowano Chaima Rabinowicza i Jeszuę Teichera. Za fałszowanie dokumentów, a szczególnie paszportów. Interes był bardzo dochodowy, policja przez długi czas nie mogła trafić na trop przestępców, ponieważ ich wyroby były nie do wykrycia. Zdradził ich przypadek.
  Chaim Rabinowicz był kierownikiem białostockiej filii Bałtycko-Amerykańskiej linii okrętowej. Ale jak każdy, chciał dorobić do pensji. I wymyślił, że będzie ułatwiał ludziom wyjazd z kraju. Przydatne okazały się liczne kontakty Rabinowicza. Do załatwienia niektórych spraw potrzebował jednak pomocy wspólnika.
  Postanowił wciągnąć do interesu Teichera. Panowie załatwili sobie autentyczne blankiety paszportowe (skradzione z urzędu) oraz niezbędne narzędzia i pieczątki. Teraz wystarczyło tylko dobrze się zareklamować. W tym celu wspólnicy puścili po mieście famę, że pewne biuro okrętowe pomaga potrzebującym osobom. Oferta była skierowana do nieszczęśników, których los zmusił do opuszczenia kraju, a którzy nie mogli tego zrobić oficjalnie. Szybko okazało się, że chętnych na lewe paszporty jest wielu. Najlepszymi klientami Rabinowicza i Teichera byli poborowi, uchylający się od służby wojskowej. Ale nie brakowało również emigrantów z Wołynia, którzy na Zachodzie pragnęli znaleźć szczęście.
  Nielegalna spółka się rozrastała. W różnych miastach powstawały punkty informacyjne. Ich zadaniem było kierowanie interesantów do głównej siedziby firmy w Białymstoku.
 
Ale jak to bywa, dobra passa fałszerzy paszportów zaczęła się kończyć. Policja warszawska dostała cynk od anonimowego informatora, że pewien jegomość podróżuje z podrobionym paszportem. Mimo zakrojonej na szeroką skalę akcji podejrzany mężczyzna zdołał się wymknąć. Mundurowi zarządzili obserwację i natrafili na gorący jeszcze trop.
  Do towarzystwa okrętowego "Królewsko-Holenderski Lloyd" zgłosił się pasażer z podejrzanym paszportem. Przyciśnięty przez funkcjonariuszy szybko wskazał miejsce, w którym nabył lewy dokument. Teraz stróże prawa bez problemu ustalili tożsamość fałszerzy paszportów. Gdy ci załatwiali swoje ciemne sprawy w Warszawie, zostali poddani wnikliwej obserwacji. Policjanci czekali tylko na odpowiedni moment i zgarnęli przestępców.

Kamil Śleszyński