Fałszowanie pieniędzy to poważne przestępstwo. Fałszerze najczęściej próbują podrobić dolary amerykańskie. Pod koniec 1932 roku przyjechał z Wilna do Białegostoku Hersz Gutelon, człek przedsiębiorczy i ze sporym zapasem gotówki. Chciał założyć tu jakiś interes. Traf chciał, że spotkał swojego dawnego kompana Chaima Ginsburga.
Przyjaciele padli sobie w objęcia, wypili po parę wódek, zakąsili śledziem i zaczęli zastanawiać się, co w kryzysie mogą robić ludzie z głową. Kiedy Ginsburg zorientował się, że przybysz z Wilna dysponuje pokaźną sumą dolarów, nie bacząc na dawne sentymenty postanowił go nieco oskubać.
Zaproponował Gutelonowi przystąpienie do przedsięwzięcia polegającego na... podrobieniu dolarów. Mam - powiedział kumpla-inżyniera, który skonstruował niezawodną maszynkę do powielania banknotów dolarowych. Wszystko jest gotowe do produkcji, zabrakło tylko forsy na zagraniczne chemikalia oraz papier.
Demonstracja maszynki odbyła się w jednej z melin przy ul. Marmurowej. Był obecny sam genialny konstruktor. Wilnianin, kiedy zobaczył podrobionego "lincolna", był zachwycony: banknot niczym nie różnił się od prawdziwego. Nawet nie chciał sprawdzić jego prawdziwości w banku. Nie domyślał się biedak, że jest to oryginał, umiejętnie podsunięty przez oszusta. Szybko została sporządzona umowa między trójką wspólników, zaś Gutelon wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komponenty do produkcji.
Kiedy mężczyźni wyszli na ulicę, wokół nich powstało raptem zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelona również dali drapaka w chanjkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo. Wieczorem w kawiarni na ulicy Krakowskiej Hersz Gutelon natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał bardzo zatroskaną minę.
Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też zainstalowaną w melinie przy Marmurowej fabryczkę fałszywych dolarów.
- Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu - dowodził chanajkowski cwaniak. Inaczej wzięty w krzyżowy ogień pytań, gotów wszystko wyśpiewać. Na mojej ulicy mieszka pewien adwokat, który ma duże stosunki w sądzie i na policji. Chodźmy do niego. Może co poradzi.
Owym adwokatem okazał się zwykły pokątny doradca, jakich w owym czasie było wielu w Białymstoku, Mojżesz Kupa. Wysłuchał on z namaszczeniem całej sprawy i odrzekł, że da się ją załatwić, tylko będzie to kosztowało 100 dolarów. Skołowany i wystraszony Gutelon wyciągnął z portfela następną partię zielonych, i zapłacił. Według słów obrotnego Kupy, aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz rano.
Dopiero po kilku dniach i nocach pełnych rozmyślań, Hersz Gutelon z Wilna, który przyjechał do Białegostoku zrobić dobry interes, doszedł do słusznego wniosku, że został ordynarnie nabity w butelkę. Ta cała afera z kantmaszynką, aresztowaniem i adwokatem była po prostu zwykłą lipą, zmontowaną przez byłego już przyjaciela, Hersza Ginsburga. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się więc na policję i wszystko opowiedział.
Wkrótce Ginsburg i Kupa znaleźli się pod kluczem. Do kompletu brakowało tylko trzeciego oszusta. Ale i on niebawem dołączył do swoich kolesiów. Gutelon natomiast powrócił jak niepyszny do Wilna. Nie tylko nie pomnożył swojego kapitału, ale jeszcze stracił kilkaset dolarów. Pomimo zatrzymania oszustów pieniędzy bowiem nie odzyskał.
Włodzimierz Jarmolik