sobota, 21 kwietnia 2018

Pierwsza polska gazeta w mieście

 
   Konstanty Kosiński ją redagował, użerał się z władzami, pisał, organizował akcje społeczne, uczył... Był rok 1912, car jeszcze rządził sporą częścią świata, a energiczny dziennikarz zaczynał misję w Białymstoku.
  Do Białegostoku wrócił, ledwo skończył Wydział Matematyczno-Fizyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Uczyć młodzież chciał, ale chciał coś jeszcze – dać rodzinnemu miastu gazetę. Nie tylko społeczną, blisko mieszkańców, reagującą, komentującą. Ale przede wszystkim wydawaną w języku polskim.
  To było coś! W końcu trwa zabór rosyjski. W Białymstoku rosyjski jest też językiem urzędowym. Na wszystko trzeba mieć zgodę władz carskich. Ale buta i odwaga młodego pasjonata się opłacają. Z grupą młodych ludzi Kosiński zwraca się do gubernatora o koncesję na wydawanie gazety w języku polskim. Pierwszy warunek konieczny, by zgodę dostać – ukończone 25 lat wydawcy – był spełniony: Kosiński tyle w 1912 roku ukończył.Z resztą łatwo nie było, ale się udało.
   Kosiński i jego znajomi w końcu otrzymali zgodę obwarowaną wieloma zastrzeżeniami, z których najważniejszym było zachowanie bezbarwności politycznej. Z kolei przestrzeganie tego warunku narażało wydawców na ostre słowa krytyki ze strony czytelników.
   Ale pierwsze koty za płoty. Kosiński zostaje naczelnym i wydawcą jednocześnie. Z młodym dziennikarzem współpracują: dr Alfred Żołątkowski, Franciszek Gliński, Henryk Noskiewicz, Bogdan Ostromęcki. Pierwszy numer gazety wydają 18 listopada 1912 roku.
   Wychodzi jako tygodnik, ma podtytuł „poświęcona sprawom Białegostoku i Gubernji Grodzieńskiej”, a z czasem jeszcze adnotację: „wychodzi na każdą niedzielę”.
   Numer miał 16 stron, kosztował 5 kopiejek, a redakcja była czynna codziennie, od godz. 10 do 1 i od 4 do 20. Kto chciał, mógł pogadać bezpośrednio z żurnalistami – gazeta informowała, że „redaktor przyjmuje od 11 do 12 rano”. Wystarczyło przyjść na ul. Tykocką do Domu Gwina. W samym centrum – Tykocką nazywano bowiem odcinek Lipowej między rynkiem a Kupiecką (dziś Malmeda).
Mówiono o niej też Wąska Lipowa, by odróżnić od szerokiej, czyli tej od cerkwi aż do św. Rocha.
   Pierwsza i jedyna gazeta w języku polskim ukazująca się w Białymstoku w czasach zaboru rosyjskiego zmieniała myślenie mieszkańców. O tym, jak wielką rolę odegrała w życiu miasta, jaką nową jakość stworzyła, można by pisać i pisać, wszystkie peany zaś najkrócej ująć tak: łączyła społeczeństwo, podkreślała ważność narodowego języka i potrzebę skupienia się na sprawach społecznych miasta. Które, jeszcze tego nie wiedząc, stało właśnie u progu przemiany całego świata. Za dwa lata wybuchnie pierwsza wojna światowa, zaczną zmieniać się granice, tworzyć nowa Polska. „Gazeta Białostocka” w pewnym sensie pokazuje ten świat w symbolicznym przededniu.
   Na razie pierwszy numer wychodzi, a w nim odezwa redakcji:
„Do rąk Waszych szanowni czytelnicy oddajemy dziś pierwszy numer "Gazety Białostockiej" – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym... Nie jest ona taką, jaką chcielibyśmy widzieć ją, jaką wyobrażaliśmy sobie w marzeniach naszych! Nie jest ona doskonałą, lecz to nas nie zraża i nie powinno zrażać też czytelników naszych, ponieważ doskonałości stworzyć od razu nie można.
   Jak człowiek rodzi się słabym i tylko po dłuższym czasie dochodzi do sił – mężnieje, tak i gazeta musi mieć czas na wzrost i udoskonalenie się...
   A chcemy, by "Gazeta Białostocka" była doskonałą, by odpowiadała jak najlepiej potrzebom całego społeczeństwa, by stała się rzeczywiście gazetą społeczną. Wierzymy, że to nasze życzenie jest życzeniem całego społeczeństwa i że przy pomocy Bożej i poparciu dobrych ludzi uda się stworzyć taką gazetę... Będzie ona pismem bezpartyjnem i niezależnem od żadnych grup i zawsze śmiało i bezstronnie wypowiadać swoje zdanie... Niech każdy zrobi, co może – wtedy wspólnemi siłami stworzymy poważną placówkę kulturalną.Do pracy więc! Redakcja”.
   Peruki do wynajęcia
W pierwszym numerze znalazła się refleksja o tym, że działalność społeczna w mieście i w ogóle jakoś opadła z sił. „Po wytężonej pracy przyszło zmęczenie i niwa społeczna legła znów odłogiem. Zapaleni działacze uspokoili się i machnęli ręką na wszelką działalność społeczną. A przecież...”.
   W jednym z artykułów redakcja domaga się „sprawiedliwości dla kobiety”:
„Kto kobietę uważa nie tylko za maszynę do rodzenia dzieci, lecz widzi w niej miłego i wdzięcznego, a sobie równego towarzysza i pomocnika, kto w niej szanuje godność matki i żony, ten powinien wpłynąć na Główny Zarząd Stowarzyszenia Robotników Katolickich, aby tenże postarał się u władz o zmianę niesprawiedliwego paragrafu” (poszło o to, że w czasie choroby członek stowarzyszenia dostaje najwyżej 40 kop. dziennie, a przecież w przypadku kobiet, które opłacają składki na równi z mężczyznami – jak zauważa gazeta – wydatków jest więcej, np. w trakcie połogu).
   W numerze znaleźć też można garść wieści z miasta, przegląd polityczny z całego świata, korespondencję z Grodna, opowiadanie Jerome’a K. Jerome, wspomnienie zmarłego właśnie właściciela pierwszorzędnego zakładu fryzjerskiego Jozefata Polińskiego, który był też pasjonatem teatru, pisał sztuki, wystawiał, deklamował.
   A także całkiem sporo reklam budowanych w charakterystycznym przedwojennym stylu.
Choćby taki cymesik: „Wszyscy zachwycają się tylko patefonami. Grają bez igły, czysto głośno i naturalnie. Uprasza się o przekonanie w magazynie Z. M. Rybickiego przy ul. Niemieckiej”.
   Albo: „Fryzjer Józef Tofiło. Mikołajewska ulica, dom Pinesa. Poleca wszelkie wyroby z włosów; peruki do wynajęcia na maskarady; mycie i farbowanie głów z momentalnem suszeniem”.
  Albo: „M. Samitowska. Szewc w Białymstoku, przy ulicy Lipowej, dom Epsztejna, vis-a-vis soboru. Uprasza się o nadsyłanie dokładnej wiadomości o stanie nogi, braniu miary, wieku i jakiej formy obuwie ma być zrobione: szerokiej, średniej i spiczastej”.
   Gazeta dotrwa niemal do wybuchu pierwszej wojny światowej – ostatni 75. numer wyjdzie 16 maja 1914 r.
Więc nieomal w przededniu wybuchu wojny. W kwietniu 1915 r. „Gazeta Białostocka” zaczęła wychodzić ponownie, w zmniejszonej, ośmiostronicowej objętości; zmalała również liczba współpracowników. W okresie okupacji niemieckiej ukazywała się jako pismo codzienne w ciągu dwóch tygodni (z przerwami). Ostatecznie została zawieszona 24 października 1915 roku – precyzuje Lucyna Lesisz.
   Wszędzie go pełno
Kosiński, nauczyciel z zawodu, którym zresztą po zamknięciu gazety będzie nadal, przypomina trochę pozytywistycznych organiczników. Gdy przychodzi I wojna światowa, a w Białymstoku miejsce po zaborcy rosyjskim zajmuje niemiecki okupant, Kosiński wraz z innymi organizuje szkolnictwo polskie. To właśnie na łamach swojej gazety ogłasza powołanie Towarzystwa Popierania Szkoły Polskiej. I jako jeden z pierwszych z białostockiej elity zbiera fundusze na ten cel, kwestując m.in. wraz z Marianem Dederką, ks. Stanisławem Hałką, Marią Kościanką.
   Dzięki nim już 6 listopada 1915 roku przy ulicy Kraszewskiego 13, w kamienicy Władysława Ostrowskiego otwarto szkołę powszechną. Jej kierownikiem został Michał Motoszko. Nauczycielkami były: Zofia Szmidtówna, Czesława Ostaszewska-Kosińska i Emilia Wenclikówna – opowiada Andrzej Lechowski, białostocki historyk, dyrektor Muzeum Podlaskiego.
   Gdy zaś pojawił się problem, z czego utrzymać powstające białostockie szkoły, to Kosiński właśnie wraz z innymi białostockimi społecznikami wymyśli, że może by tak zorganizować przedstawienia, z których dochód przeznaczyć na nauczycielskie pensje.
   9 stycznia 1916 roku zorganizowano pierwsze amatorskie przedstawienie. Wystawiono niezbyt ambitne „komedyjki” – „Świdrykowski jedzie” i „Z rozpaczy”. Czysty dochód z tego przedsięwzięcia wyniósł 495 rubli, dzięki czemu 10 nauczycieli miało miesięczne wynagrodzenie! Sukces zmobilizował grono działaczy, którzy spotkali się w domu państwa Różyckich przy Fabrycznej 53. Zjawili się tu Konstanty Kosiński, Apolonia Srzedzińska, Michał Motoszko i Stanisław Ostrowski. Podejmował ich Zygmunt Różycki, niestrudzony organizator życia teatralnego w Białymstoku.
   Angażował aktorów, wynajmował sale, reżyserował i grał. W efekcie tych spotkań 12 lutego 1916 roku powstało Towarzystwo Dramatyczne "Pochodnia". W jego statucie, w 5 paragrafie zapisano, że ma ono zająć się „szerzeniem zamiłowania do sztuki dramatycznej i oświaty wśród najszerszych mas za pomocą odczytów popularnych, pogadanek, wycieczek krajobrazowych, przedstawień teatralnych, koncertów, zabaw, urządzania bibliotek i czytelń, wydawania szczegółowych sprawozdań ze swej działalności, pism, broszur oraz tworzenia stypendiów szkolnych dla dzieci członków Towarzystwa”.
  Nauczyciel i radny
Ale Kosińskiemu społecznych poczynań było ciągle mało. I gdy we wrześniu 1919 roku w niepodległym Białymstoku rodził się pierwszy samorząd miejski – w jego skład (na kadencję 1919-22) wszedł również założyciel pierwszej polskiej gazety w Białymstoku.
  A gdy w międzywojennym Białymstoku tworzono nową gazetę – nie mogło zabraknąć i Kosińskiego, który miał przecież ogromne doświadczenie wydawnicze. Gdy 6 kwietnia 1919 roku ukazywał się pierwszy numer „Dziennika Białostockiego”, Kosiński był jego redaktorem. Później już z nim tylko współpracował.
   Zajął się zaś kolejną pasją – nauczaniem. W latach międzywojennych był nauczycielem matematyki w Gimnazjum Państwowym im. Zygmunta Augusta. Sekretarzował i prezesował białostockiemu Towarzystwu Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych. W 1934 roku był dyrektorem Państwowego Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Prużanie.
   Pedagogicznie nie spoczął nawet w czasie okupacji niemieckiej – kiedy wiosną 1942 roku w Białymstoku powstała Wojewódzka Organizacja Tajnego Nauczania w Białymstoku, stanął na jej czele wraz z Marią Kolendo. Jako nauczyciel pracował też po wojnie – ucząc matematyki w II LO w Białymstoku.
   Dziennikarz, samorządowiec, społecznik, współtwórca działań na rzecz teatru, nauczyciel...
A przecież jeszcze współzakładał Muzeum Regionalne. Współtworzył – będąc w składzie komitetu redakcyjnego – monografię Białegostoku opracowywaną przez Henryka Mościckiego. Organizował Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w Białymstoku.
   Zmarł w 1961 roku w wieku 74 lat. Jest pochowany na białostockim cmentarzu farnym.Dobrze, że mieliśmy w Białymstoku takiego Kosińskiego.

Monika Żmijewska


Afera z pięcioma złotymi w tle

 

W 1925 r. Warszawa, a z nią cały kraj, żyła wielkim skandalem, który wybuchł w tamtejszym Urzędzie Śledczym. Wyszło na jaw, że aspirant Daniel Bachrach, wszechwładny szef brygady do walki z fałszerzami pieniędzy, sam kierował szajką podrabiającą nowo wprowadzone do obiegu złotówki.
   Oczywiście został natychmiast wylany z pracy, wraz z innymi zamieszanymi w aferę policjantami, którym patronował zastępca naczelnika Urzędu Śledczego, Ludwik Kurnatowski. Wsypa ta nie odstraszyła rzecz jasna innych hochsztaplerów. Wiedzieli oni, że pieniądze najlepiej zarabiać na ich podrabianiu. Fałszywe 5, 10 i 20-złotówki wytwarzane w zakamarkach warszawskich Nalewek rozchodziły się po całej II RP.
   Trafiały do Łodzi, Poznania, na Śląsk i do Gdańska. Tam znajdowały się filie centrali, których zadaniem było rozprowadzenie po terenie trefnego towaru. Również ówczesny Białystok pełnił taką rolę. Fałszywki nie tylko kursowały po mieście, na co uskarżał się miejscowy Urząd Pocztowy przy ul. Kościelnej i oddział Banku Polskiego przy Warszawskiej, lecz były zwłaszcza kolportowane na wschodnich obszarach województwa białostockiego - w okolicach Grodna, Wołkowyska, Baranowicz i Słonima. Tamtejsza ludność słabo orientowała się w wyglądzie obowiązujących aktualnie nominałów.
   Bank Polski robił wszystko, aby ostrzec przed przyjmowaniem podróbek. Lokalna prasa drukowała ich podobizny i wskazywała błędy różniące od oryginału. W 1924 r. agenci białostockiej Ekspozytury Urzędu Śledczego z ul. Warszawskiej wpadli na trop bandy, która zajmowała się w Białymstoku fałszerskim procederem. Na jej czele stał Owsiej Szlapak, z zawodu szewc, zamieszkały przy ul. Siennej.
   Dobrał on sobie do pomocy kilku wytrawnych, kresowych szmuglerów, którzy już za okupacji niemieckiej zajmowali się przemytem sacharyny. Byli to m.in. Josel Trubowicz z Baranowicz oraz Josel Szewkin i Chaim Węgier z Lachowicz. Policyjni wywiadowcy zainteresowali się najpierw Węgrem. W kartotece EUS figurował on jako zawodowy przemytnik.    Podczas kolejnej wizyty w Białymstoku został zatrzymany na dworc u przez podkomendnych naczelnika V Komisariatu Franciszka Pierso, szczególnie ciętego na gagatków z rozmaitą kontrabandą. Rewizja jednak nic nie dała. Fałszywych pieniędzy nie znaleziono. Węgier został, acz bardzo niechętnie, zwolniony i wsiadł do pociągu.
   Niebawem po jego wyjeździe, z Baranowicz nadeszła do białostockiej kancelarii EUS informacja o pojawieniu się tam nowej partii fałszywych 5-złotówek.
   Na początku października jeden z wywiadowców dostrzegł w tłumie pasażerów na stacyjnym peronie dwie znajome sobie facjaty. Byli to Trubowicz i Szewkin. Zaczął ich dyskretnie śledzić. Kresowi szmuglerzy udali się na ul. Lipową do hotelu Bristol. Wynajęli pokój i do wieczora nie ruszali się z miejsca. Dopiero kiedy zapadł zmrok, wyszli na spacer, który doprowadził ich na ul. Sienną do domu szefa, czyli Owsieja Szlapaka. Cały czas posuwała się za nim policyjna czujka.
   Następnego dnia rano obaj kontrabandziści opuścili hotel, wzięli dorożkę i kazali wieźć się na dworzec. Tam kupili bilety do Słonima i kiedy podstawiono pociąg rozsiedli się wygodnie w wagonie. Wtedy do akcji wkroczyli wywiadowcze asy.
   Aresztowali obu mężczyzn i doprowadzili na kolejowy posterunek. Jakie było jednak zdziwienie policjantów, gdy przy zatrzymanych nic nie znaleziono. Przeszukanie zajmowanego przez nich przedziału także nie dało pozytywnych rezultatów. Dopiero w sąsiednim odkryto paczkę, a w niej 200 podrobionych 5złotówek. 
   We wrześniu 1925 r. przed Sądem Okręgowym odbył się głośny proces. Choć prowodyr Szlapak zbiegł za granicę, to jego pomagierzy od fałszywek zainkasowali po 5 lat.

Włodzimierz Jarmolik