niedziela, 3 lutego 2019

Afera dewizowa z kratkami w tle

 

    Pod koniec 1929 r. w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Słabiej rozwinięta II Rzeczpospolita odczuła go bardzo dotkliwie. Załamało się rolnictwo, przemysł i rynek kapitałowy.
  Szybko topniały rezerwy złota w Banku Polskim, zaś dolary i funty na gwałt umykały z kraju. Wiosną 1935 r. prezydent Ignacy Mościcki podpisał rozporządzenie ograniczające wywóz dewiz. Na złamanie tego przepisu nie trzeba było długo czekać. Jeden z pierwszych przypadków zakazanych transferów (a może wcale pierwszy), który został osądzony, miał miejsce w Białymstoku. 
  Josel Glikfeld należał do zamożniejszych kupców białostockich i był właścicielem licznych nieruchomości w mieście. Dorobił się na handlu skórami. Interesy prowadził za pośrednictwem filii w Niemczech, zaś swoich przedstawicieli miał w różnych stronach świata, nawet w odległej Kalkucie. W Białymstoku, a także w pobliskich miasteczkach kontrolował cały przemysł garbarski.
  No i taki człowiek późną jesienią 1936 r. trafił przed oblicze Sądu Okręgowego przy ul. Mickiewicza 5.Proces Glikfelda rozpoczął się 24 listopada. Na sali sądowej zajętej przez ciekawską publiczność pojawił się starszy siwy jegomość pod eskortą policjantów. Powitali go tam jego dwaj obrońcy, panowie Firstenberg z Warszawy i miejscowy, znany adwokat Łaszuk.
  Ten ostatni, jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia złożył formalny wniosek o odroczenie rozprawy. Powodem tego miało być niezapoznanie się ich klienta ze wszystkimi zgromadzonymi aktami w jego sprawie. Prokurator Jaśkiewicz zgłosił oczywiście sprzeciw. Po krótkiej naradzie Sąd oddalił wniosek obrony. Akt oskarżenia, liczący 28 stron, czytany był z namaszczeniem przez prawie półtorej godziny.
    Na zapytanie przewodniczącego Kieszczyńskiego, czy oskarżony przyznaje się do winy, Josel Glikfeld tylko kiwał głową i próbował dać do zrozumienia, że źle słyszy. W końcu jednak odezwał się i odmówił kategorycznie wszelkich odpowiedzi. W takiej sytuacji sędzia zarządził przesłuchanie powołanych w tej sprawie świadków.  Pierwsi zeznawali właściciele miejscowych garbarni, z którymi Glikfeld miał interesy.
  Ich kontrakty z oskarżonym sięgały dziesiątków tysięcy złotych. Niektórym zalegał na duże sumy. Następnie przyszła pora na pracowników spółki Glikfelda. Jeden z nich Józef Limoni opowiedział szczegółowo o robionych przez swojego pryncypała geszeftach i wysyłaniu pieniędzy za granicę. Przedstawiciel Glikfelda na Europę Rampel także wyjaśniał zawiłości rozliczeń finansowych z kontrahentami.
  Później przyszła pora na zeznania kierowników Wydziału Śledczego - komisarza Kontryma i asp. Stępkowskiego. Ten ostatni przedstawił przebieg rewizji w mieszkaniu Glikfelda i zajęcie wielu dokumentów, listów i pokaźnej gotówki. Wspomniał też o krewkiej żonie, która broniła dostępu do sejfu. 
   Teraz z kolei Sąd polecił biegłemu Kłosowskiemu odczytanie istotnych dla sprawy dokumentów i ich przetłumaczenie. Trwało to dosyć długo. Adwokat Firstenberg znowu poprosił o kilkudniową przerwę dla zapoznania się oskarżonego z dokumentami. Tym razem zwłoka została uznana za zasadną. Do 1 grudnia. 
    Proces Josela Glikfelda przed białostockim Sądem Okręgowym zakończył się 2 grudnia 1936 r. Zeznania świadków i ekspertów od prawa dewizowego były jednoznaczne. Kupiec wysyłał do Anglii swoich kurierów z paczkami dolarów. Prokurator zażądał surowej kary, dla przestrogi innych.
  Sąd Okręgowy skazał Glikfelda na 1,5 roku więzienia oraz 50 tys. zł grzywny. Łagodny wyrok motywowano zaawansowanym wiekiem winnego, złym stanem zdrowia i dotychczasową niekaralnością. Teraz do roboty miał się wziąć Sąd Apelacyjny w Warszawie.

Włodzimierz Jarmolik