czwartek, 31 sierpnia 2017

1 września 1939 r. w Białymstoku

 
  Przemówienie Hitlera: "Bądźcie bez litości! Bądźcie brutalni! Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem."
 
  O wybuchu wojny w naszym regionie najwcześniej dowiedzieli się mieszkańcy terenów graniczących z Prusami Wschodnimi.
  W Augustowie wachmistrz Józef Bobrowski ogniem ckm-u z wieżyczki ratuszowej zestrzelił maszynę niemiecką.
 
W koszarach kończono mobilizację, ale rzuty bojowe pułków w większości zajęły już pozycje na pierwszej linii obrony. Piechurzy białostockiego 42. pułku podjęli walkę w rejonie Myszyńca, do starć dochodziło w okolicach Szczuczyna i Grajewa. Narastała obawa przed działaniami dywersantów i szpiegów.
  Wprowadzono stan wojenny, wojewoda białostocki wydał też o godz.13 zarządzenie o oddaniu przez osoby cywilne broni palnej. Wojewódzki Obywatelski Komitet Pomocy Zimowej przekształcił się w Obywatelski Komitet Samopomocy Społecznej. Zapowiedziano, że szkoły "w miarę możliwości" będą uruchamiane 11 września.
  W Białymstoku włączono system alarmowy na wypadek nalotów. Przeciągły, dwuminutowy ryk syren fabrycznych przy ulicach: Jurowieckiej, Artyleryjskiej, Łąkowej, Wąskiej, Rabińskiej (koło Siennego Rynku) oznaczał początek nalotu.
Ponadto na wieży kościoła św. Rocha na znak alarmu wieczorem i nocą miały gasnąć światła, a w dzień zakrywano czarne tarcze z białym kwadratem w środku.
  Mało kto zdawał sobie jeszcze sprawę, w jak tragicznej sytuacji znalazła się Polska. Białostocczyzna z racji oddalenia od frontu zachodniego pierwszego dnia wojny nie ucierpiała zbyt wiele.

1 września 1939 r.


Kasa pancerna z gwarancją

 

  W dzień wigilii Bożego Narodzenia 1925 r. białostocki notariusz Stefan Bednarski zamknął wcześniej swoją kancelarię na Sienkiewicza 5. Około godziny 14 zlecił jednemu z aplikantów spakowanie do walizy dokumentów, weksli i innych ważnych papierów i odniesienie ich do depozytu bankowego. Sam zaś, już w świątecznym nastroju, udał się do domu na Kraszewskiego 21. Po wyjściu szefa aplikant zamknął kancelarię, miał jeszcze tylko krótką wizytę w banku i święta!
  Jednak nie dla wszystkich. Kancelarię notarialną od kilku godzin obserwowali warszawscy kasiarze. Gdy białostoczanie zasiadali do wigili, a na ulicach zrobiło się pusto, to przystąpili do pracy. Weszli do budynku od strony podwórza, od Żydowskiej (Białówny). Najpierw znaleźli się w lokalu hipoteki, a z niego "wtargnęli do biura p. rejenta". Tu bez namysłu zajęli się pancerną kasą. Nie bawili się w żadne finezyjne metody. Nie interesował ich zamek, tym bardziej szyfr. Za pomocą tak zwanego raka rozpruli bok kasy i łupem ich padły 2 tysiące złotych oraz obce waluty warte drugie tyle.
  Włamanie odkryto dopiero po świętach. Policja była pewna, że ma "do czynienia z występem kasiarzy warszawskich, jedynych w swoim rodzaju specjalistów w tej branży złodziejskiej". Warszawiaków posądzono też i o inną głośną kradzież, która wydarzyła się 26 lutego 1927 r.
 

  Było sobotnie popołudnie. Pracownicy kantoru fabryki sukna Trylling i Syn uporządkowali papiery, zamknęli biuro i w głowach mieli już tylko czekające ich karnawałowe szaleństwa. Wokół reprezentacyjnej, stojącej na rogu Lipowej i Nowego Świata, kamienicy Oswalda Tryllinga (mieścił się w niej ów kantor) zapadł zmrok.
  Pod jego zasłoną na podwórzu pojawiło się kilku mężczyzn. W milczeniu, sprawnie i szybko dostali się do piwnicy i zaczęli swoją pracę. Przebili się przez strop i już byli w kantorze. Tu "przy pomocy świdrów i raka rozpruli kasę". Ich łupem padło 10 tysięcy złotych, 70 rubli w złocie, 500 franków francuskich oraz akcje bankowe warte grubo ponad tysiąc złotych. Włamanie wykryto dopiero w poniedziałek. Policja i tym razem zawyrokowała, że "sprawcy należą do typu specjalistów kasiarzy i przybyli prawdopodobnie z Warszawy na gościnne występy".
  W przekonaniu tym utwierdziło stróżów porządku to, że po tygodniu, w stołecznym Banku Gospodarstwa Krajowego, zatrzymano dwóch mężczyzn usiłujących sprzedać tryllingowe akcje. Nie zdołano im jednak udowodnić, że są sprawcami włamania. Zatrzymani twierdzili, że papiery kupili na giełdzie i nigdy nie byli w Białymstoku.

  Dobra kasa pancerna nie zawsze była gwarancją spokojnego snu. W Białymstoku od końca XIX wieku działała niewielka, ale słynąca z jakości swych wyrobów fabryka kas. Znajdowała się na zapleczu Lipowej i Grochowej. Była tam niegdyś uliczka Berdyczowska.
  Od niej jeszcze odchodził zaułek zwany Berdyczowskim, choć i nazywano go też Lipowym. Tam to więc Bierko Kasz prowadził odlewnię żeliwa, w której masowo produkowano drzwiczki do pieców. Na wszystkich widniał markowy napis "Biełastok. Bierko Kasz". Obok odlewni funkcjonował warsztat ślusarski. W nim produkowano metalowe drzwi do magazynów no i kasy. Kasz miał zawsze na składzie po jednym egzemplarzu, tak aby klient mógł wybrać potrzebny mu model. Można było jednak zamówić jakąś specjalną odmianę.
 
W 1890 r. na Lipowej, naprzeciw cerkwi, w kamienicy Jakuba Epsztejna, został otwarty sklep Josela Hermana. Tu po niskich cenach oferowano "niepalne kasy" znanych warszawskich firm. Tak więc w większości białostockich kantorów, banków, w bogatych domach miejscowych bourgeois stały kasy bądź od Kasza lub od Hermana. Kres działalności fabryki Kasza przyniosła I wojna światowa. Herman natomiast zajął się po wojnie wyłącznie sprzedażą mebli.
  W 1919 r. popyt na nowe kasy zdecydowanie wzrósł. W mieście powstawały urzędy i instytucje. Pewną popularnością cieszyły się w Białymstoku, znane jeszcze przed wojną, wyroby warszawskiej fabryki kas S. Baumgarta. Firma ta założona w 1863 roku, specjalizowała się w produkcji niewielkich, a zatem i stosunkowo niedrogich kas.
  Jedna z nich została kupiona do otwartego w 1919 r. Gimnazjum Hebrajskiego. Mieściło się ono na Sienkiewicza 79 (obecnie w budynku tym jest szpital miejski). Kasa przetrwała całą naszą historyczną zawieruchę. Dziś możemy oglądać ją  w Muzeum Historycznym.

Andrzej Lechowski

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Max Weber

 
W XIX w. Białystok był jednym z miast wielonarodowych, diaspora żydowska zaś należała do najliczniejszych. Nic więc dziwnego, że w naszym mieście przyszła na świat liczna grupa artystów pochodzenia żydowskiego, którzy zyskali sławę w Europie lub Stanach Zjednoczonych. Wielu z nich jest dziś zupełnie nieznanych lub niesłusznie zapomnianych w swym rodzinnym mieście. Ich prace także nie zachowały się w Białymstoku do naszych czasów.

Do najwybitniejszych w tej grupie należy zupełnie nieznany w rodzinnym mieście malarz Max Weber. Artysta urodził się 18 kwietnia 1881 r. w Białymstoku w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej Moryca i Julii Weberów. W 1891 r. z matką i starszym bratem Izraelem wyemigrował do USA, gdzie razem z ojcem zamieszkali w części Brooklynu zwanej Williamsburgiem.
  W latach 1899-1900 studiował pod kierunkiem Artura Wesleya Dowa w Pratt Institute w Brooklynie. W 1905 r. wyjechał do Paryża, gdzie uczył się malarstwa w Académie Julian. Tam zetknął się z malarską awangardą tych czasów, m.in. z Picassem i Cezannem i Henri Matisse  których dzieła kopiował.
 
  Po powrocie z Paryża (1908 r.) do Stanów Zjednoczonych stał się jednym z pierwszych propagatorów kubizmu w Ameryce. Po powrocie z Paryża Weber przez cztery lata uczył tu historii sztuki i krytyki artystycznej. Jego wykłady, na których wprowadził pojęcie modernizmu w sztuce, zostały opublikowane w 1916 r. w zbiorze “Eseje o sztuce”.
  W swej twórczości nawiązywał do założeń fowizmu i kubizmu, z biegiem czasu skłaniał się coraz bardziej ku ekspresjonizmowi i abstrakcji, wykorzystywał też motywy fantastyczne.
 
Wykłady te wywarły znaczący wpływ na pierwszą generację nowoczesnych fotografików amerykańskich. Po śmierci rodziców w 1918 r. Weber na krótko odszedł od sztuki nowoczesnej, a w latach 20. Rozpoczął badania dotyczące tematyki żydowskiej. Malował wówczas pełne liryzmu sceny z życia Żydów, będące reminiscencją lat dziecinnych.
  Max Weber uważany jest za  pierwszego amerykańskiego kubistę. W 1948 r.został wybrany do grona 10 najwybitniejszych artystów amerykańskich, ustępując tylko Johnowi Marinowi, a jego prace są przechowywane w najważniejszych muzeach amerykańskich i zbiorach na całym świecie, m.in. w zbiorach watykańskich w Rzymie oraz w Museum of Art w Tel Awiwie.
  Artysta zmarł 4 października 1961 r. w Great Neck w USA.

sobota, 26 sierpnia 2017

Złodziej i wieczny uciekinier

 

Po raz pierwszy Antoni Grygieniec został aresztowany w 1921 roku jako dezerter z wojska. Następnego dnia jednak już uciekł. Miał wtedy zaledwie 19 lat. Od tej pory ucieczki z aresztów i więzień stały się jego specjalnością.
O dzieciństwie zuchwałego Antka nic nie wiadomo. Za to fakty z jego krótkiej, burzliwej młodości były znane białostockim policjantom i prokuratorom. Po raz drugi został aresztowany w styczniu 1922 r. Wpadł tak jak poprzednio, podczas nocnej obławy. Był już wtedy znanym koniokradem. Uciekł jednak ponownie. Nie gardził żadnym łupem, równie chętnie kradł mięso, jak i znalezione w jakimś chlewiku grabie i stare buty.
  W marcu 1924 r. wraz z kompanem, Władysławem Grygorowiczem, włamał się do świetlicy policyjnej. Bezczelni złodzieje zabrali naczynia stołowe i kuchenne, a ponieważ byli pijani, większość z nich potłukli.
  Policja potraktowała to jako wyzwanie. Sprawcy zostali wkrótce schwytani. Grygieniec musiał pewnie znowu zbiec zza kratek, bo już w grudniu 1925 r. lokalna prasa donosiła o włamaniu do sklepu Wspólna Praca przy ul. Warszawskiej 30. Ekspozytura Wydziału Śledczego działała jednak błyskawicznie. Wywiadowcy Sznekenberg, Keller i Tomczak ujęli Grygieńca już w noc sylwestrową, przy ul. Mariampolskiej (Bema), gdzie bandyta miał swoją metę. Tym razem trafił do aresztu przy Komendzie Powiatowej PP. Długo nie posiedział. Pewnego ranka zarzucił na głowę dyżurującego policjanta własne palto i spokojnie wyszedł na ulicę.
  Tego już było za wiele. Prasa podniosła krzyk. "Społeczeństwo białostockie ma prawo domagać się, aby z aresztów policyjnych nie zmykali niebezpieczni złoczyńcy" - pisał tygodnik "Prożektor".
  A Antoni Grygieniec dał znać o sobie już dziesięć dni później. Wraz z nowym wspólnikiem, Alfonsem Nierodzińskim, okradli kupca Berko Młotkowskiego. Nieszczęsny handlarz zasnął zbyt mocno podczas podróży z Białegostoku do Szczuczyna. Gdy obudził się niedaleko Knyszyna stwierdził z rozpaczą, że na wozie ubyło 15 nowiutkich palt przeznaczonych na sprzedaż.
  Tym razem Grygieńca schwytano bez trudu. Dostał trzy lata odsiadki. Czy karę w całości odbył za kratkami? Rubryki kryminalne miejscowej prasy o tym milczą. W każdym razie na początku 1929 r. należał do najbardziej poszukiwanych przestępców na Białostocczyźnie. Jego portrety wisiały na każdym komisariacie, mieli je w pamięci wszyscy funkcjonariusze Wydziału Śledczego.
  Grygieńcowi dopisywało szczęście. Nie na darmo wyrobił sobie markę zatwardziałego złodzieja. Stawał się coraz bardziej groźny. Zaczął nosić przy sobie broń i nie wahał się jej wydobywać podczas kolejnych skoków.
  Ale do czasu. Pewnego, mroźnego poranka 1929 r. Grygieniec szedł ze swoją kochanką ul. Mariampolska (Bema). Tuż za nim podążało jego dwóch kumpli. Wszyscy, poza dziewczyną, byli uzbrojeni. Niespodziewanie z domu wyszedł znający bandziora wywiadowca policyjny. Wyciągnął błyskawicznie rewolwer i wezwał Grygieńca do podniesienia rąk. Ten też sięgnął po pistolet. Padły dwa strzały. Jeden był celny - kula ugodziła złodzieja w brzuch.
  Wszystko rozegrało się tak szybko, że kolesie Grygieńca nie zdążyli przyjść z pomocą hersztowi. Tym bardziej, że z bocznej uliczki wybiegł patrol policji zwabiony hukiem wystrzałów. Bandyci, korzystając z szarówki, zniknęli w zaułku. Na ulicy pozostało tylko ciało ciężko rannego przestępcy i histeryzująca kobieta.
  Grygieniec zmarł w szpitalu. Policja odetchnęła z ulgą, że bandyta nie będzie już jej kompromitował, uciekając ze wszystkich możliwych aresztów i więzień.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 25 sierpnia 2017

Gang wymuszał fałszywe zeznania

 
W sądzie dla pozwanego i dla powoda zawsze potrzebny jest świadek. W latach 30. minionego wieku białostoccy kombinatorzy wymyślili sposób, jak zarobić na tej instytucji.
  Polska tkwiła akurat w światowym kryzysie gospodarczym, kiedy kilku bezrobotnych z Białegostoku postanowiło założyć oryginalną spółkę.
  Jej zadaniem było terroryzowanie świadków występujących w procesach sądowych i zmuszanie ich do składania fałszywych zeznań. Paczka na czele z Adolfem Zawadzkim trzymała sztamę w światku podziemnym. Ilekroć jakiś przestępca chciał wykręcić się od odsiadki, zwracał się z prośbą do tejże spółki, a ta za opłatą, potrafiła zamknąć usta niewygodnemu świadkowi.
  W 1934 r. policja położyła jednak kres terrorystycznej działalności Zawadzkiego i jego kompanów. Wszyscy znaleźli się pod kluczem, a sąd wlepił im wyroki od 1 do 3 lat. Zeznający w różnych sprawach świadkowie poczuli się jakby bezpieczniej. Nie na długo.
  Po kilku miesiącach interes objęła nowa szajka. W jej skład wchodzili: Szloma Fin, Izaak Kantor i Izaak Dynowicz. Teraz oni groźbami i biciem wymuszali fałszywe zeznania ze wskazanych osób. Byli przy tym tak bezwzględni, że zastraszeni świadkowie szybko odwoływali wcześniejsze oświadczenia lub mówili tylko te, co im kazano. Jak to zwykle bywa, tym opryszkom także powinęła się noga. Wszystko zaczęło się niewinnie. Między właścicielem domu Szwarcem a jego lokatorem Notowiczem wynikł spór na tle płatności komornego. Ponieważ nie potrafiono go polubownie załatwić, sprawa trafiła do sądu.
  Jednym z ważniejszych świadków był pracownik Centralnego Związku Właścicieli Realności o nazwisku Gryc. Gdy czekał on w wyznaczonym dniu przed salą rozpraw, podszedł do niego z groźną miną Izaak Kantor i oświadczył grobowym głosem, że jeśli powie choć słówko przeciwko Notowiczowi, to zostanie "bez płuc i wątroby". Podobne zapowiedzi w razie przegranej Notowicza jego "adwokaci" skierowali do kamienicznika Szwarca.
  Gryc, pomimo niewybrednej przestrogi, zeznał przed sądem prawdę o wiadomym konflikcie. Opryszkowie także okazali się słowni. Już na drugi dzień obili solidnie nieposłusznego świadka. Chociaż Gryc bał się dalszych szykan, złożył skargę do prokuratora.
  Wkrótce w dzienniku "Echo Białostockie" pojawił się artykuł pt. "Systemem Czarnej Ręki", w którym opisano fakt pojawienia się w Białymstoku nowej bandy wymuszaczy i szantażystów. Wymieniony w artykule z imienia i nazwiska Szloma Fin, prowodyr oprychów, poczuł się wielce obrażony. Ni mniej nic więcej tylko zaskarżył o zniesławienie kierującego gazetą redaktora Faranowskiego. Kiedy jednak przyszedł termin rozprawy, Fin i jego kompani nie stawili się w sądzie. Sprawa była jeszcze kilka razy odraczana, aż szantażyści znaleźli się za kratkami.

Proces szajki terrorystów rozpoczął się 6 listopada 1935 r. Trwał dwa dni. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie, że zabrakło miejsca na sali rozpraw dla publiczności. Koronnym świadkiem oskarżenia był oczywiście Gryc. Opowiedział on dokładnie swoje perypetie z Finem i spółką. Niejaki Pławskin mówił o próbie nakłaniania go (za pieniądze) do fałszywych zeznań w sprawie podpalenia składów "Warrantu". Gdy odmówił, zaczęły się prześladowania jego i rodziny. Adwokaci oskarżonych (jeden z Warszawy) także nie próżnowali. Wynaleźli nawet dwóch osobników, którzy oświadczyli, że to właśnie Pławskin namawiał ich do niekorzystnych zeznań przeciwko Finowi i reszcie.
  Pod koniec drugiego dnia rozpraw przewodniczący sądu ogłosił wyrok. Pięć miesięcy więzienia z zawieszeniem kary na 3 lata. Wszyscy byli zdziwieni. A Izaak Kantor manifestacyjnie zapowiedział nawet apelację.

Włodzimierz Jarmolik

czwartek, 24 sierpnia 2017

Fabryka dolarów

 

  Fałszowanie pieniędzy to poważne przestępstwo. Fałszerze najczęściej próbują podrobić dolary amerykańskie. Pod koniec 1932 roku przyjechał z Wilna do Białegostoku Hersz Gutelon, człek przedsiębiorczy i ze sporym zapasem gotówki. Chciał założyć tu jakiś interes. Traf chciał, że spotkał swojego dawnego kompana Chaima Ginsburga.
  Przyjaciele padli sobie w objęcia, wypili po parę wódek, zakąsili śledziem i zaczęli zastanawiać się, co w kryzysie mogą robić ludzie z głową. Kiedy Ginsburg zorientował się, że przybysz z Wilna dysponuje pokaźną sumą dolarów, nie bacząc na dawne sentymenty postanowił go nieco oskubać.
Zaproponował Gutelonowi przystąpienie do przedsięwzięcia polegającego na... podrobieniu dolarów. Mam - powiedział kumpla-inżyniera, który skonstruował niezawodną maszynkę do powielania banknotów dolarowych. Wszystko jest gotowe do produkcji, zabrakło tylko forsy na zagraniczne chemikalia oraz papier.

  Demonstracja maszynki odbyła się w jednej z melin przy ul. Marmurowej. Był obecny sam genialny konstruktor. Wilnianin, kiedy zobaczył podrobionego "lincolna", był zachwycony: banknot niczym nie różnił się od prawdziwego. Nawet nie chciał sprawdzić jego prawdziwości w banku. Nie domyślał się biedak, że jest to oryginał, umiejętnie podsunięty przez oszusta. Szybko została sporządzona umowa między trójką wspólników, zaś Gutelon wyłożył na stół 100 dolarów na niezbędne komponenty do produkcji.  
  Kiedy mężczyźni wyszli na ulicę, wokół nich powstało raptem zamieszanie. Odezwały się krzyki: Łapaj! Trzymaj! Ktoś kogoś gonił, ktoś przed kimś uciekał. Towarzysze Gutelona również dali drapaka w chanjkowskie zaułki, wołając do niego, żeby zrobił to samo. Wieczorem w kawiarni na ulicy Krakowskiej Hersz Gutelon natknął się znowu na Chaima Ginsburga. Ten miał bardzo zatroskaną minę.
 

  Okazało się, że inżynier wpadł w ręce policji. Agenci z Wydziału Śledczego odkryli też zainstalowaną w melinie przy Marmurowej fabryczkę fałszywych dolarów.
- Trzeba jakoś wyciągnąć kamrata z aresztu - dowodził chanajkowski cwaniak. Inaczej wzięty w krzyżowy ogień pytań, gotów wszystko wyśpiewać. Na mojej ulicy mieszka pewien adwokat, który ma duże stosunki w sądzie i na policji. Chodźmy do niego. Może co poradzi.
  Owym adwokatem okazał się zwykły pokątny doradca, jakich w owym czasie było wielu w Białymstoku, Mojżesz Kupa. Wysłuchał on z namaszczeniem całej sprawy i odrzekł, że da się ją załatwić, tylko będzie to kosztowało 100 dolarów. Skołowany i wystraszony Gutelon wyciągnął z portfela następną partię zielonych, i zapłacił. Według słów obrotnego Kupy, aresztowany miał wrócić do domu nazajutrz rano.
  Dopiero po kilku dniach i nocach pełnych rozmyślań, Hersz Gutelon z Wilna, który przyjechał do Białegostoku zrobić dobry interes, doszedł do słusznego wniosku, że został ordynarnie nabity w butelkę. Ta cała afera z kantmaszynką, aresztowaniem i adwokatem była po prostu zwykłą lipą, zmontowaną przez byłego już przyjaciela, Hersza Ginsburga. W ramach skromnego rewanżu zgłosił się więc na policję i wszystko opowiedział.
  Wkrótce Ginsburg i Kupa znaleźli się pod kluczem. Do kompletu brakowało tylko trzeciego oszusta. Ale i on niebawem dołączył do swoich kolesiów. Gutelon natomiast powrócił jak niepyszny do Wilna. Nie tylko nie pomnożył swojego kapitału, ale jeszcze stracił kilkaset dolarów. Pomimo zatrzymania oszustów pieniędzy bowiem nie odzyskał.

Włodzimierz Jarmolik

Zdemobilizowani bandyci

 

  Pierwsze miesiące po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. wcale nie przyniosły mieszkańcom Białegostok upragnionego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Działania wojenne zostały teraz zastąpione bandyckimi wyczynami zdemobilizowanych żołnierzy. Oczywiście nie wszyscy byli poborowi przeistaczali się po powrocie do domu w rabusiów i złodziei, zjawisko to jednak przybrało niepokojące rozmiary. Choć policja białostocka podjęła walkę z szerzącym się bandytyzmem, w wielu przypadkach była po prostu bezradna. Jeden z takich właśnie żołnierskich wyczynów zdarzył się 6 lutego 1921 r. przy ul. Fabrycznej 49.
  Zbliżał się wieczór. W mieszkaniu fabrykanta Hirsza Beniamowicza trwała właśnie kolacja. Przy stole, jak zwykle zebrała się cała rodzina, brakowało tylko szwagra, Irmy Marosza, którego zatrzymały w mieście sprawy handlowe.
Wtem, do pokoju stołowego, od strony kuchni, wtargnęło pięciu osobników uzbrojonych w karabiny i rewolwery. Wszyscy mieli na sobie uniformy wojskowe. Pod ścianę! Rewizja! - rozległo się od progu. Posilający się właśnie kawałkiem kury Beniamowicz, jak też wszyscy pozostali domownicy, zamarli w przerażeniu. Szczególny przestrach wzbudził u nich jeden z napastników, który w obu rękach trzymał granaty.
 
Napad przygotowany i przeprowadzony był bardzo fachowo. Bandyci, zanim wtargnęli do mieszkania przy ul. Fabrycznej, wystawili wokół domu swoje warty. Następnie, zamknąwszy drzwi kuchni na klucz, zapędzili domowników do małego pokoju. Znaleźli się w nim zarówno Hirsz Beniamowicz z całą rodziną i siostrą Dwojrą Marosz, jak też służąca Lewińska oraz przypadkowo obecna w czasie napadu sąsiadka - Rita Szapiro.
  Uczyniwszy to bandyci, pod groźbą śmierci wszystkich, zażądali 150 tys. marek okupu. Beniamowicz odpowiedział, że nie ma w domu pieniędzy. Bandyci zaczęli znęcać się nad kobietami i dziećmi, ponawiając żądanie. Zażądali kluczy od kasy pancernej stojącej w gabinecie, a także od wszystkich szuflad i szaf. Ale jedyną gotówką było 950 marek w portfelu Beniamowicza.
  W tym czasie, stojący na zewnątrz wartownik zaalarmował o nadejściu mieszkającego w domu przy ul. Fabrycznej 49, Irmy Marosza. Spłoszeni bandyci wypadli z mieszkania i od razu zaczęli strzelać w kierunku przybysza. Irma Marosz został trafiony. Śmierć nastąpiła natychmiast, gdyż kula utkwiła w skroni. Po wyjściu bandytów z mieszkania, na odgłos strzału dobiegających z ulicy, Dwojra Marosz wyskoczyła przez główne wejście i zaczęła wzywać pomocy. Nie wiedziała jeszcze, że od bandyckiej kuli zginął jej mąż. Uciekający złoczyńcy oddali kilka strzałów jej stronę. Jeden z nich trafił ją lekko w nogę.
  Białostocka policja kryminalna rozpoczęła natychmiast śledztwo. Początkowo poszukiwania bandytów nie dały rezultatów. Przyszedł jej z pomocą referat defensywy, czyli wywiad wojskowy. Przy udziale żandarmerii udało się ująć kilku członków grasującej bandy rabusiów przebranych w mundury.
  Na jej czele stał niejaki Tarkowski, były podporucznik. Podczas ucieczki został postrzelony w szyję. Miał przy sobie gotowy do użycia granat oraz załadowany rewolwer. Prócz tego znaleziono przy nim cały pakiet fałszywych dokumentów osobistych oraz czystych blankietów przepustek z różnymi pieczątkami. Tarkowski i jego kompani byli tak pewni swojej bezkarności, że nawet nie kryli się specjalnie z uprawianym przez siebie procederem. W białostockich restauracjach szastali na prawo i na lewo zrabowanymi pieniędzmi, zaś noszone przez nich mundury, np. kaprala huzarów czy ułanów przyciągały oczy, a później całą resztę rozmaitych panienek.

Włodzimierz Jarmolik

Fałszerze paszportów




  W kwietniu 1927 roku aresztowano Chaima Rabinowicza i Jeszuę Teichera. Za fałszowanie dokumentów, a szczególnie paszportów. Interes był bardzo dochodowy, policja przez długi czas nie mogła trafić na trop przestępców, ponieważ ich wyroby były nie do wykrycia. Zdradził ich przypadek.
  Chaim Rabinowicz był kierownikiem białostockiej filii Bałtycko-Amerykańskiej linii okrętowej. Ale jak każdy, chciał dorobić do pensji. I wymyślił, że będzie ułatwiał ludziom wyjazd z kraju. Przydatne okazały się liczne kontakty Rabinowicza. Do załatwienia niektórych spraw potrzebował jednak pomocy wspólnika.
  Postanowił wciągnąć do interesu Teichera. Panowie załatwili sobie autentyczne blankiety paszportowe (skradzione z urzędu) oraz niezbędne narzędzia i pieczątki. Teraz wystarczyło tylko dobrze się zareklamować. W tym celu wspólnicy puścili po mieście famę, że pewne biuro okrętowe pomaga potrzebującym osobom. Oferta była skierowana do nieszczęśników, których los zmusił do opuszczenia kraju, a którzy nie mogli tego zrobić oficjalnie. Szybko okazało się, że chętnych na lewe paszporty jest wielu. Najlepszymi klientami Rabinowicza i Teichera byli poborowi, uchylający się od służby wojskowej. Ale nie brakowało również emigrantów z Wołynia, którzy na Zachodzie pragnęli znaleźć szczęście.
  Nielegalna spółka się rozrastała. W różnych miastach powstawały punkty informacyjne. Ich zadaniem było kierowanie interesantów do głównej siedziby firmy w Białymstoku.
 
Ale jak to bywa, dobra passa fałszerzy paszportów zaczęła się kończyć. Policja warszawska dostała cynk od anonimowego informatora, że pewien jegomość podróżuje z podrobionym paszportem. Mimo zakrojonej na szeroką skalę akcji podejrzany mężczyzna zdołał się wymknąć. Mundurowi zarządzili obserwację i natrafili na gorący jeszcze trop.
  Do towarzystwa okrętowego "Królewsko-Holenderski Lloyd" zgłosił się pasażer z podejrzanym paszportem. Przyciśnięty przez funkcjonariuszy szybko wskazał miejsce, w którym nabył lewy dokument. Teraz stróże prawa bez problemu ustalili tożsamość fałszerzy paszportów. Gdy ci załatwiali swoje ciemne sprawy w Warszawie, zostali poddani wnikliwej obserwacji. Policjanci czekali tylko na odpowiedni moment i zgarnęli przestępców.

Kamil Śleszyński

środa, 23 sierpnia 2017

Białostoczanie zdemolowali kino

 

W styczniu 1927 r. doszło do konfliktu medialnego. Sprawcą całego i co istotne niejednego trzęsienia ziemi był redaktor Izrael Sztejnsapir. W założonym w 1926 r. dzienniku "Jidysze Kurier" bezpardonowo walczył z mentorem białostockiego dziennikarstwa, Pejsachem Kapłanem i z jego gazetą "Dos Naje Łebn".
  Sposobność do stoczenia decydującej batalii nadarzyła się 3 stycznia 1927 r. Na ten zimowy poniedziałek, zapowiedziana została premiera "najlepszego, najdroższego, największego" filmu "Ben Hur" w kinie Apollo przy Sienkiewicza 22. Jego dyrektorem był Beniamin Wajnsztat, krewny Kapłana.
  Sztejnsapir szybko skalkulował. Jeden atak, dwie ofiary, i przypuścił szturm. Na łamach "Jidysze Kuriera" podniósł larum, że Wajnsztat w Apollo wyświetla "misjonarski film", który został wyklęty przez lwowski rabinat. Ekranizacja powieści Lewisa Wallace`a w opinii rabinów, przytaczanej przez Sztejnsapira, obrażała godność Żydów. Raniła ich uczucia religijne.
  Wobec tego Wajnsztat, w "Dos Naje Łebn", odpowiedział, że rozpowszechniany przez niego film z wielkim powodzeniem grany jest od 8 miesięcy w Nowym Jorku. Od 6 miesięcy berlińska publiczność wali do kin jak w dym, a londyńczycy oglądają ekranizację od 4 miesięcy i jakoś nikt o protestach rabinów nie słyszał.
  Dalej swoje trzy grosze dorzucił Pejsach Kapłan, kpiąc z zaściankowej moralności i braku wyrobienia kulturalnego red. Jidysze Kuriera. Tymczasem premiera "Ben Hura" w Białymstoku (trzy seanse!) stała się niebywałym sukcesem. Następnego dnia znów był komplet widzów. Sztejnsapir kipiał ze złości, ale i nie próżnował.


  Minęło kilka dni i w warszawskim "Kurierze Czerwonym" ukazał się artykuł zatytułowany "Zdemolowanie kina w Białymstoku". Czy to z inspiracji Sztejnsapira, czy z własnej fantazji warszawski dziennikarz pisał, że białostocki rabinat potępił "Ben Hura". I zwrócił się do Wajnsztata z kategorycznym apelem o natychmiastowe zdjęcie filmu z afisza. A dalej warszawski żurnalista to już pędził na grzbiecie dziennikarskiej kaczki. Opisywał, jak to tłum białostoczan zdemolował kino i obił Wajnsztata na kwaśne jabłko. Temat z miejsca podchwyciły żydowskie gazety w całej Polsce.
  Łódzka Freie Press wielkimi literami na pierwszej stronie obwieszczała "Ein Skandal! Des Lichtspielhauses Apollo demolierte!" W tym samym duchu opisywał całe zajście krakowski "Ilustrowany Kurier Codzienny". Sztejsapir początkowo zacierał ręce. Wydawało się, że Kapłan i jego krewniak załatwieni są raz na zawsze. A tu tymczasem na wszystkich seansach dzień w dzień były komplety widzów.

  Na publiczności wielkie wrażenie robiła tytułowa kreacja Romano Navaro. Filmowi towarzyszyła też opinia, że to "najgenialniejsza realizacja, największy triumf kinematografii". W towarzyskich rozmowach powtarzano sobie, że budżet filmu zamknął się niewyobrażalną kwotą 4 milionów dolarów. Z podziwem mówiono, że do jego realizacji zaangażowano 100 tysięcy statystów. Ku wielkiej radości widzów dyrekcja Apolla wprowadziła nadprogram, w którym występowała niezwykle popularna i lubiana w Białymstoku pieśniarka i tancerka, Katia Masłowa. Jednym słowem, znów sukces! Tymczasem prasowa afera zdążyła już wyjść poza granice.

  W jednym z berlińskich dzienników opisano, jakie to straszne zajścia były w Białymstoku, jak rozwścieczeni białostoczanie, nie chcąc dopuścić do wyświetlania obrazoburczego filmu, spalili taśmę. Od niej zajął się gmach kina i też spłonął. Sam Wajnsztat, ciężko poparzony, ledwo uszedł z życiem. I nie wiadomo kto, gdzie i co pisałby o Białymstoku. Niestety już się nie dowiemy dokąd pognałaby białostocko-warszawsko-berlińska dziennikarska kaczka.
  10 stycznia 1927 r. Wajnsztatowi wygasła bowiem licencja na projekcję "Ben Hura". W ten właśnie poniedziałkowy wieczór, "nieodwołalnie po raz ostatni, po 8 dniach rekordowego powodzenie" publiczność zasiadła w wygodnych fotelach kina Apollo. Najpierw zaśpiewała Katia Masłowa, a później rozpoczął się ostatni seans.

A nasi bohaterowie? "Jidysze Kurier" wkrótce upadł. Sztejnsapir został zastępcą redaktora Kapłana w "Dos Naje Łebn". W 1931 r. pokłócili się tak, że i ta gazeta upadła. Ale to już inna historia.

Andrzej Lechowski

Nocna apteka

 

  Była piękna majowa noc 1927 roku. Ulice Białegostoku już dawno opustoszały. Wszędzie panowała cisza i spokój.
Ale, jak to w życiu bywa, gdzieś tam byli ludzie chorzy, dla których jedyną nadzieją mogła okazać się kamfora, tlen oraz inne doraźne środki podtrzymania życia. Niestety mało kto posiadał takie rzeczy w domu. Całe szczęście, że w nocy dyżur pełniła apteka Moskalewskiego przy Rynku Kościuszki.
  Około godziny 1.30 pod składem lekarstw spotkało się przypadkowo kilka osób. Byli to krewni i znajomi białostoczan, którym tej nocy nagle pogorszył się stan zdrowia. Wśród nich znajdowali się Bronsztejn z Siennego Rynku 3, Waldman z Legionowej 13, Szor z Mickiewicza 9, Bejrachowicz z Kupieckiej 26. Wszyscy rzucili się do drzwi apteki, aby czym prędzej nabyć lekarstwa. Zaczęli nerwowo pukać, ale nie było żadnej reakcji.
 Po półgodzinnym dobijaniu się poprosili o pomoc przechodzącego właśnie policjanta. Reszta oczekujących sprowadziła drugiego funkcjonariusza. Dwaj stróże prawa na początku interwencji zabłysnęli nie lada inteligencją. Ustalili bowiem, że aptekarz jest wewnątrz. Świadczyło o tym widoczne przez szybę światło lampki oraz klucz siedzący w drzwiach od środka. Policjanci polecili, aby ktoś z zebranych obudził stróża domu. W końcu nie wiadomo było, czy aptekarz przypadkiem nie zasłabł.
  Ponownie rozpoczęło się dobijanie. Stróż z małżonką walili w drzwi od podwórza, zgromadzeni białostoczanie wraz z policjantem dobijali się do drzwi i okien od ulicy. Drugi funkcjonariusz udał się natomiast do restauracji Mandelbauma i stamtąd dzwonił do apteki przez telefon. Niestety nadal nie było odzewu.
  Zebrani pod składem leków Moskalewskiego ludzie powoli się wykruszali. Nie mogli dłużej czekać. Bali się o znajomych i krewnych pozostawionych w domu. Poszli szukać pomocy gdzie indziej. Kilka osób jednak pozostało na miejscu. Postanowili, że dostaną się do środka za wszelką cenę.
  Dobijanie się trwało do wpół do czwartej rano. W końcu dyżurny apteki Moskalewskiego otworzył drzwi. Jak się okazało był cały i zdrowy. Po prostu spał tak twardym snem, że nic nie słyszał.


Kamil Śleszyński

wtorek, 22 sierpnia 2017

Upalny lipiec

 

  W 1928 roku po Białymstoku w lipcu mimo lejącego się z nieba żaru "miasto się remontowało". W kinach szła "letnia tandeta" i pustki na widowniach. Teatr  Palace "zupełnie zasnął". Nawet w restauracjach serwowano "ogórkowe" potrawy. Mendelbaum w Akwarium na Rynku Kościuszki "karmił swych gości truskawkami ze śmietaną i bułeczką".
  W Luxie na Sienkiewicza zaprzestano nawet dancingów, a w Ritzu za tłumem gości "tęskniła samotnie orkiestra". Wzmożony ruch widać było natomiast, co wieczór, w Rozkoszy, czyli letnich restauracjach w Zwierzyńcu. Tu białostoczanie mimo upałów "tańczyli charlestona z szansonistkami, jedli sznycle, popijali czarną kawę z likierami i … nie płacili rachunków".
  Przez kilka upalnych dni w Rozkoszy zjedzono i wypito za ponad 600 zł na krechę. Spiekota spowodowała, że na "ulicach białostockich prawie nie ma publiczności. Pozostali w mieście obywatele w godzinach poobiednich ciągną do Ogrodu Miejskiego lub do lasu Zwierzynieckiego gdzie łaskawie pozwalają naturze pieścić siebie publicznie."
  I jak to w sezonie ogórkowym, najważniejszymi doniesieniami były te oznajmiające kto właśnie udał się na urlop bądź z niego już powrócił. Oto i najświeższy serwis A.D. 1926. "Komendant policji państwowej w Białymstoku, p. Skalski w dniu 17 b.m. (tzn. lipca) rozpoczął urlop wypoczynkowy… Wicewojewoda p. Skrzyński wrócił 16 b.m. (nadal lipiec) z urlopu 5-tygodniowego i objął urzędowanie. Starosta białostocki p. M. Bilek rozpoczął urlop wypoczynkowy".
 
  W 1929 roku lipiec znów przyniósł rekordowe upały. Białostoczanie, oczywiście ci majętniejsi, ruszyli na zagraniczne wojaże. Działająca w Białymstoku Liga Samowystarczalności Gospodarczej gorąco apelowała, aby zaniechać tego obyczaju. Przecież pieniądze "urlopowe" powinny zostać u nas. "Setki, tysiące, miliony złotych wywozimy bezprodukcyjnie, wzbogacając obce bady i kurorty. Piękno naszych Tatr, rozległe pola mazowieckie, urok i czar Bałtyku wzgardzane są przez ludzi nierozumnych lub złej woli".
  W 1929 roku to "w letniskach podmiejskich i zamiejskich jak: w Zwierzyńcu, Supraślu, Ignatkach, Horodnianach, Dobrzyniewie itp. jest gwarno i rojno od letnikowiczów szczególnie w dnie świąteczne".
  Z ulgą stwierdzano, że z Białegostoku wyjechały wszystkie "grube ryby". Dzięki temu i o dorożkę łatwiej i w teatrze się to nie rozpycha nie mówiąc już o restauracjach i kawiarniach.
  W te upały, w "zupełną bezczynność" popadła biblioteka miejska. W związku z tym jej dyrektor Filip Echeński postanowił zarządzić w niej "stan nieuczynności". Sezon ogórkowy w sennie od upału snującym się mieście najlepiej opisał felietonista ukrywający się pod literką "h".
 
  Pisał ni mniej ni więcej tylko o ogórkach. "Na Siennym Rynku targ. Ogórki, ogórki, ogórki. Tu są tanie ogórki. Proszę kupować - będą smakować. (…) Piekielnie gorąco. Lipiec. Przed sklepikami wystają stroskani handlowcy, zapraszając przechodniów i wzdychając. Oj, ogórkowe czasy, ciężkie czasy. Ulicą Suraską suną wozy chłopskie, autobusy i zgrzani, spoceni ludzie pchają przed sobą dwukołowe wózki z bryłami lodu i miedzianymi syfonami wody sodowej. Chodnikiem śpieszą przechodnie, przekupki z koszami pełnymi jaj, serów, masła i handlarze lemoniady i obwarzanków. Wszyscy spoceni, zgrzani i zmęczeni (…)
  Patrzę i ja na Rynek Kościuszki. Biblioteka bliska "zupełnej bezczynności", przekupek z serami i masłem to już dawno tu nie ma. Wiele się zmieniło przez te 90 lat. Jedno czasem się powtarza -białostocki upalny lipiec.

Andrzej Lechowski

Na uliczce Pieszej

 
Na uliczce Pieszej, odchodzącej od Brukowej, a kończącej się niezabudowanymi parcelami, dla przedwojennej policji liczyły się tylko cztery pierwsze numery.
To tutaj mieszkali jej potencjalni klienci. Od zatwardziałych bandziorów poczynając, a na sprytnych małolatach kończąc. Obrodzili tu zwłaszcza doliniarze, czyli kieszonkowcy.
Pod jedynką mieszkał Szmul Zawinski. Jako 16-latek w czasach carskich bywał w Moskwie, Kijowie i Rostowie, gdzie miał swoją doliniarską ferajnę. Na początku lat 20. powrócił do niepodległej już Rzeczypospolitej. Osiadł w białostockich Chanajkach.
  Dla zmylenia władz często zmieniał adresy - Suraska, Orlańska, Krótka , no i Piesza. Chyba że zdarzyło mu się odsiadywać kolejne wyroki w wiezieniu miejskim przy Baranowickiej.
Pod numerem 2 gwiazdą samą dla siebie był Josel Zylbersztajn. W połowie lat 30. prowadził on nielegalną praktykę lekarską.
Z jego pomocy korzystali wszyscy potrzebujący, od rannych w porachunkach rzezimieszków, po damy lekkich obyczajów, zarażone tzw. francuską chorobą. No a pod numerem 3 to było dopiero ciekawe towarzystwo.
  Dom prowadził klan rodzinny Edelsztejnów. Na czele stała Brocha Edelsztejn, która przy pomocy męża Feliksa utrzymywała w niezbyt higienicznych pomieszczeniach niezarejestrowany dom noclegowy dla wyjętych spod prawa rejzerów z różnych stron Polski. Ukrywali się tu nawet znani doliniarze ze Lwowa. Z procederem wiązała się oczywiście potajemka z nielegalną wódką, handel mięsem z zakazanego uboju, no, i jakże mogło być inaczej, uniwersalne na Chanajkach paserstwo.
Synalkowie i kuzyni Brochy - Chaim, Aster i Zelik, chojracy z ul. Krakowskiej i okolic trudnili się prymitywnym wymuszaniem.
  Zwłaszcza drobnych kwot na pożądany przez nich codziennie alkohol. Do roboty doliniarskiej raczej brakowało im smykałki.   Nadzieje chanajkowskiego półświatka stanowili mieszkańcy budynku przy Pieszej 4. Niejaki Icko Drazin współpracował z koleżką o przydomku Kuziel. Ten ostatni po pewnej robocie na Rynku Siennym w 1935 r. zatrzymał tylko dla siebie 30 zł.
  Nie obyło się bez mordobicia i sprawa trafiła na wokandę sądu. Swoją działkę mieli też złodziej Szmul Cywe oraz rodzeństwo Mila i Milek. Ci ostatni mieli dopiero 16 i 12 lat, ale już sprawnie cerowali w obcych kieszeniach, w okolicach poczt i kościołów.

Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Więzienny lekarz i łapówki

 

W lecie 1915 r. Rosjanie opuszczali Białystok. Nikt nie przypuszczał wówczas, że część z nich, z jeszcze większym strachem, za dwa, trzy lata będzie uciekała z Rosji do Polski, przed bolszewikami. Tak też i było z doktorem Sergiuszem Andrijewskim.   Zjawił się on w Białymstoku zaraz po 1919 r.. W mieście brakowało lekarzy, a on był chirurgiem - istny skarb! Początkowo zamieszkał na Sienkiewicza 53, lecz wkrótce przeniósł się na ulicę Warszawską pod 4.
  W 1921 r. Andrijewski zatrudniony został w Szpitalu Miejskim, w którym przez rok był ordynatorem oddziału chirurgicznego. Nie zyskał jednak zbyt dobrej opinii. W porównaniu ze świetnymi chirurgami Salomonem Rozentalem czy Konradem Fiedorowiczem był co najwyżej przeciętnym lekarzem. Odszedł więc z tego szpitala, jego miejsce zajął dr Fiedorowicz.
  Andrijewski zatrudnił się w niewielkim, kilkułóżkowym szpitalu działającym, przy białostockim więzieniu przy Szosie Południowej, jak wówczas nazywała się ulica Kopernika. Nie była to intratna posadka, więc doktor dorabiał do więziennej pensyjki w Przychodni Pogotowia Lekarskiego "Linas Hacedek" na Różańskiej 3.
  Praca była jego jedynym zajęciem. Nie uczestniczył ani w życiu towarzyskim, ani naukowym swojego środowiska. Ot, niby wszyscy go znali, ale tak jakby go nie było. I nagle w 1936 r. cały Białystok przypomniał sobie o istnieniu doktora
Sergiusza Andrijewskiego. Ale nie stało się to za sprawą jakiegoś medycznego sukcesu.
  Otóż od pewnego czasu naczelnik więzienia okręgowego zaczął mieć coraz większe podejrzenia dotyczące chorób niektórych więźniów. Polecił więc personelowi aby dyskretnie zaczęto się przyglądać "metodom leczniczym" doktora. I tak po nitce do kłębka, okazało się, że od 1930 r. Andrijewski brał pieniądze od wszystkich. Gdy więzień naprawdę zachorował i zaniepokojona rodzina chciała dowiedzieć się o jego stan zdrowia, to za tę informację miała płacić i już! W trakcie niejednej rozmowy z rodzinami więźniów Andrijewski z dobrze udawaną troską mówił, że i owszem choroba może i ciężka nie jest, ale nieleczona może doprowadzić do najgorszego.

Po takiej diagnozie oświadczał przygnębionej rodzinie, żeby się nie martwiła. Przecież on jest w stanie należycie zająć się pacjentem, należy mu to jednak umożliwić, to znaczy płacić dalej. No i pieniążki szły. Gdy któryś z więźniów chciał zniknąć z celi, to za odpowiednią opłatą doktor Andrijewski kładł go w swoim szpitaliku i wynajdywał jakąś chorobę.
  Doszło do tego, że jednemu z więźniów załatwił przerwę w odbywaniu kary, motywując ją złym stanem zdrowia. Innemu kryminaliście doktor wystawił zaświadczenie, w którym pisał, że dalszy pobyt w więzieniu zagraża jego zdrowiu, a może i życiu. Z tą dziwną chorobą doktor wyraźnie przesadził. Czy czuł się aż tak bezkarny? W sierpniu 1936 roku wydał bowiem takie zaświadczenie młodemu, zdrowemu jak byk zbirowi, na którego już wcześniej oko mieli strażnicy więzienni. Gdy zobaczyli, że w opinii doktora jest on słaniającym się z wycieńczenia chuchrem, to niezwłocznie powiadomili o wszystkim naczelnika. Ten nie podzielił troski o stan zdrowia więźnia i powiadomił prokuratora. Rozpoczęło się śledztwo, które trwało blisko rok. Paramedyczne wyczyny Andrijewskiego opisano na 600 stronach akt.
  Pod koniec kwietnia 1937 r. przed Sądem Okręgowym w Białymstoku rozpoczął się sensacyjny proces. W roli biegłych, których opinie obciążały Sergiusza Andrijewskiego, wystąpili doktorzy Zabłocki i Ryter. Przez salę rozpraw przewinęło się 53 świadków. Wszyscy potwierdzali fakty ustalone w śledztwie. W ich świetle wyłaniał się obraz starzejącego się, zgorzkniałego człowieka, który nie miał żadnej satysfakcji z wykonywanego zawodu. Jedynym jego celem było zarabianie pieniędzy. A że inaczej nie mógł ich zdobyć, przeto brał łapówki.
  Cóż miał zrobić sąd. Wydać bezprecedensowy wyrok, na mocy którego Andrijewski zasiadłby w jednej celi ze swymi dotychczasowymi podopiecznymi i klientami? Wzięto pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, a także to, że każdy wyrok skazujący kończył karierę doktora. Andrijewski skazany został na półtora roku więzienia w zawieszeniu na 5 lat i 500 zł grzywny. Otoczony niesławą chirurg wyjechał z Białegostoku i tyle go widziano.

Andrzej Lechowski

Złodzieje z Chanajek nie gardzili papierosami

 

  W złodziejskich melinach Chanajek urzędujący tam podejrzane indywidua, którym akurat wyszedł skok, dużo jedli, ostro pili i jeszcze więcej palili. Gdy brakło papierosów, szli w miasto, ale przecież nie po to, by je kupować.
  Wybór papierosów w przedwojennym Białymstoku był przeogromny. Można było je dostać w specjalnych kioskach tabacznych na Lipowej, Rynku Kościuszki, Sienkiewicza czy Kilińskiego. Wyroby tytoniowe miały zawsze swój dział w rozlicznych sklepikach kolonialnych, hotelach, restauracjach, kinach, no i oczywiście w bufecie dworcowym.
  Oprócz tego działała kontrabanda. Poszukiwacze tańszego dymka mogli go znaleźć na Siennym lub Rybnym Rynku, u żydowskich kramikarzy lub ręcznych sprzedawców. Trafiały tam szlugi i zapałki z Niemiec, Estonii czy Łotwy via Gdańsk.
  Oczywiście papierosy były różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze. Wszystko zależało od potrzeb i możliwości płatniczych klienta. Nie dotyczyło to rzecz jasna złodziei. Na samym szczycie monopolowej, papierosowej hierarchii stały z pewnością przednie egipskie - 1 zł 80 gr. za paczkę (20 sztuk) i zwykłe egipskie o 40 gr. tańsze. Potem szły popularne filtrowce - mewy, hele, płaskie, grand prixy czy damesy. Dla mniej wybrednych palaczy sprzedawano bezustnikowe - sfinksy, bałtyki lub rarytasy. Zupełnie ubodzy miłośnicy palenia mogli za 1 gr. kupić jednego papierosa marki junak, wiarus albo szczególnie paskudny w smaku macherkowy.
 

Chojraków z chanajkowskich zaułków nie obowiązywały oczywiście żadne ceny. Gdy włamywali się do sklepu, szukali najwartościowszego łupu. Papierosy były zawsze mile widziane.
  Oto na przykład co wydarzyło się na początku 1931 roku. Nocną porą jakiś przemyślny włamywacz usunął najpierw po cichu szkło okienne, później również sprawnie uporał się z wewnętrzną okiennicą i już był w środku restauracji Adama Anisko przy ulicy Sienkiewicza 39. Wyniósł z niej wiele cennych rzeczy. M.in. posrebrzane sztućce, kilkanaście białych obrusów, aparat radiowy marki Philips, no i oczywiście nie zapomniał o sporym zapasie papierosów. Te były mu szczególnie niezbędne.
  Przedwojenna, gazetowa kronika kryminalna co i rusz wzmiankowała o papierosowych złodziejaszkach. Nie było dla nich żadnych przeszkód, ażeby dobrać się do upragnionego celu.
Wiosną 1932 roku okradziony został sklep Sielewicza przy ul. Sienkiewicza 109. Tym razem opryszki musieli się sporo natrudzić. Najpierw dostali się na sąsiadujące z obiektem zainteresowań podwórko, stamtąd przeleźli przez murek i wdrapali się na strych. W ruch poszedł niezastąpiony w takich razach świder i przez dziurę w suficie spuścili się do sklepowego magazynu.
  Połów się opłacił. Jak odnotowano w policyjnym protokole, zginęło wyrobów tytoniowych na prawie tysiąc złotych. Urząd Śledczy oczywiście rozpoczął dochodzenie, a nawet znalazł podejrzanego o kradzież. Był nim 22-letni Władysław Korn. Niestety z braku przekonywujących dowodów winy sąd uniewinnił gagatka.
Jeszcze bardziej stratny okazał się Eugeniusz Wojdyński, który prowadził sklep kolonialny przy ul. Dąbrowskiego 20. Amatorzy jego towarów dostali się tam w nocy przez wybity otwór w ścianie i wynieśli moc wódki i papierosów. Strata - 2 tys. zł.
  W 1933 roku prawdopodobnie ta sama szajka, kradnąca papierosy, jeszcze parokrotnie dała znać o sobie. W styczniu okradziona została trafika Chany Dubnej przy ul. Piwnej 2. Znowu był to otwór w suficie i strata blisko tysiąca papierosów.
  W lutym ofiarą złodziei padł kiosk "Plutos" przy ul. Kilińskiego. Oprócz sfinksów i machorkowych nocni palacze nie pogardzili także słodyczami w postaci czekolad, cukierków i lizaków. Marzec to z kolei występ złodziejaszków przy ul. Mickiewicza 42.
  Znowu otwór w ścianie sklepu kolonialnego S. Gelbarta, no i manko na łączną sumę 500 zł. Oczywiście w produktach tytoniowych.

Włodzimierz Jarmolik

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

 
Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom.
Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić.
  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei.
  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega.

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów.
  Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa.
Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho.
  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze.
Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy.

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny.
  Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy.
Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku.
Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła.
  Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów.
  Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami.
Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku.
  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel.
  Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów.
  Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy.
Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej.

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia.
Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów.
  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić.
Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.

Włodzimierz Jarmolik

niedziela, 20 sierpnia 2017

Ulica Stołeczna

 


  Ulica Stołeczna znana była w przedwojennych Chanajkach z licznych, zakonspirowanych przybytków płatnej miłości. Udatnie konkurowała pod tym względem z pobliskimi Sukienną, Marmurową czy Krakowską. Jej sutenerów dobrze znali policjanci z IV komisariatu, lecz w pierwszej połowie lat 20. niewiele mogli im zrobić.
  Kiedy zimą 1922 r. jeden z potentatów tej branży z ul. Stołecznej wydawał córkę za mąż, uroczystość weselna odbyła się w okazałym lokalu tanecznym w centrum miasta. Zjawiło się na niej blisko 150 prostytutek, alfonsów, kieszonkowców i innych chojraków z całej szemranej dzielnicy. Wścibska prasa dostrzegła też kilku miejscowych inteligentów. Zabawa trwała do rana, zaś władze porządkowe, uprzedzone zawczasu o imprezie, pozostały głuche na głośne wrzaski rozochoconych balowiczów.
  Wśród gości weselnych znalazł się oczywiście również Jankiel Geller, stały mieszkaniec ul. Stołecznej 9. Był to wybitnie uzdolniony złodziejaszek, który swoją przestępczą karierę rozpoczął w wieku 14 lat i szybko wyrósł na asa mieszkaniowych i sklepowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych klawiszników podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Z biegiem czasu zaczęły interesować go głównie kusze (łupy) złożone ze złotych monet, biżuterii oraz drogich zegarków. W zaułkach Chanajek dorównywał powoli takim mistrzom,jak Szmul Gorfinkiel z ul.Orlańskiej czy Abram Azji z ul.Krakowskiej, a byli to nie lada mistrzowie w tym złodziejskim fachu.
  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelaznym towarem znany był z częstych odwiedzin w składach jubilerskich. Pewnej majowej nocy cały złoty skarb pana Szpiro zniknął. Policja przeprowadziła rewizję i tymczasowo zatrzymała znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrychów. Znalazł się wśród nich również Janiekl Geller. Był wszak w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego wysoko notowanym klawisznikiem i do tego specem od złotych precjozów. Zabrakło jednak przekonywujących dowodów.
 
Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, spotkał go szkaradny pech. Razem z nim w celi przebywał m. in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, którego uważał za mistrza, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja nie wpadła na ich trop.
  Geller, wysłuchawszy tych zwierzeń, postanowił uwolnić goja Bokuna od jego okrycia wraz z cenną zawartością. Niestety dał się przy tym złapać na tej czynności. Kradzież marynarek to nie było niestety jego emploi, jak mówią Francuzi. Dlatego pozostał za kratkami jeszcze przez cztery niepotrzebne miesiące.
  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera z ul. Stołecznej. Bywał na wozie, ale zdarzyło się mu też z niego spadać. W 1936 r. wybrał się na gościnne występy na kresy Rzeczypospolitej. Dotarł do Słonimia. Tutaj, w małym zakładzie jubilerskim trafił na duży łup. Był i złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. Z tym wszystkim wrócił do Białegostoku i zamelinował zdobycz w domu.
Jednak policja kryminalna, która miała stale gwiazdę stołecznych (nie mylić ze stolicą) włamywaczy na oku, przeprowadziła u niego kolejną rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w sejfie Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia, tym razem na dwa lata.
  Po wyjściu na wolność postanowił, ze względu na swoją wątpliwą popularność, mniej udzielać się osobiście. Znalazł w sąsiednich domach kilku sprytnych chłopaczków, przeszkolił i zaczął posyłać na przygotowane przez siebie roboty. Trwało to jednak niedługo. W czerwcu 1939 r. dwóch wyrostków - Jankiel Lik ze Stołecznej 9 i Abram Klaczko z domku tuż obok - wpadło przy wynoszeniu z mieszkania Efroima Zyrbelblata przy ul. Polnej, starych zabytkowych lamp.
  Po krótkim przesłuchaniu przyznali się, że ich instruktorem i mentorem był Jankiel Geller. Klawisznikowi temu zabrakło więc nie tylko fartu, ale i chyba umiejętności pedagogicznych.

Włodzimierz Jarmolik

Uliczne dziewczęta

 
  Prostytucja w II RP była bardzo rozpowszechniona .Sytuacja „ulicznych dziewcząt" była na ogół katastrofalna. Wykorzystywane bezwzględnie  żyły w skrajnej nędzy.  dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,5 -  2 zł .
  Czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk papierosów lub litr śmietany.
Nawet z tak skromnej sumy dla samej prostytutki nie zostawało wiele.Większość prostytutek popadała w alkoholizm, cierpiała na choroby weneryczne i szybko marniała.Szokujący jest fakt, że do zawodu dziewczęta były wdrażane, nawet gdy skończyły tylko 13 lat.Najczęściej jechały z prowincjonalnych miasteczek, wiosek -do  wiekiego Białegostoku z nadzieją na poprawienie swojego bytu.Wpadały niemal natychmiast w miejska pułapkę. Ogarniała je natychmiast pajęczyna bezlitosnych alfonsów.
  Jejne Winograd, Szmul Trebel, Hersz Juchnicki to tylko niektórzy z tych, którzy w latach 30. siłą i gwałtem zmuszali kobiety do nierządu.Jedno im jednak trzeba chyba oddać - zarobek uzyskany przez lekką panienkę dzielili po połowie. Połówka ta była niekiedy całkiem spora. Tej połówkowej zasady nie przestrzegała wcale para z ul. Brukowej.
  Fajga i Mendel Garberowie. W latach 30. trzymali oni na rogu ul. Brukowej i Krakowskiej kiosk z wodą sodową,slodyczami.
Po kryjomu oczywiście handlowali wódką i kradzionymi papierosami.Dziewczęta przez nich przygarnięte, "z dobrego serca" nie tylko miały oddawać połowę swoich, zarobionych z trudem pieniędzy, ale też osobno płacić komorne w,a także dawać na koszmarne jedzenie .W końcu panny zbuntowały się. Zofia Chudzińska i Franciszka Getlibówna poszły na IV komisariat. Opowiedziały o swoich przygodach do policyjnego przewowodnika. Choć zastraszone  nie wyparły się swoich słów w obliczu sędziów.
Sąd Okręgowy skazał parę z ul. Brukowej na dwa lata więzienia.
  Panienki lekkich obyczajów miały w dawnym Białymstoku swoją , bezpieczniejszą przystań.Była to Komisja sanitarno obyczajowa, mieszcząca się przy ul. św. Rocha. Obok znajdował się szpital chorób wenerycznych. Czy to coś pomogło? Raczej nie. Dramaty, wynikające z bezwzględnego traktowania , popychały nawet do strasznych kroków - samobójstwa.
Zdesperowane, jak lubiła nazywać prostytutki prasa białostocka, sięgały zwykle po jakikolwiek preparat trujący.
  W 1933 roku 20-letnia Helena Szadurska z ul. Wąskiej, notowana w rejestrze urzędu sanitarno-obyczajowego, podjęła próbę samobójczą w swoim mieszkaniu, łykając większą ilość tabletek nasennych.Znalazła ją koleżanka .Przybyło zaraz pogotowie i ofiara trafiła do szpitala żydowskiego.
  Tam również w 1935 roku przewieziono Marię Sienkiewiczównę, która próbowała struć się jodyną w herbaciarni Dwojry Rozenberg przy ul. Sosnowej 3. Po płukaniu żołądka jej życiu przestało zagrażać niebezpieczeństwo. Z kolei, w 1936 roku do tegoż szpitala  trafiła Czesława Masalska z ul. Marmurowej,lekarze nie mogli już pomóc. Kobieta wypiła większą ilość esencji octowej. Zmarła nie odzyskawszy przytomności. Miała 23 lata.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 19 sierpnia 2017

Czarny rynek wiecznie żywy

 
Zawsze znajdą się osoby które omijają wszelkie podatki czy akcyzy. Sprowadzaniem towaru i dystrybucją trudnili się zarówno rekiny miejscowego, czarnego rynku,jak też mało przemytnicze mrówki. Polem do popisu zaradnym krajanom naszego regionu były w tym okresie Litwa i Prusy Wschodnie.Właśnie stamtąd szła do Białegostoku rzeka zakazanych produktów.
  Jak  pisze  przedwojenna prasa -taki Hepner,od roku 1919 rozpoczął, przemytnicze inwestycje i żywot zamożnego przedsiębiorcy. Finansował kontrabandzistów. Zarabiał setki tysięcy złotych.
Ze względu na różnicę w cenach opłacało się szmuglować z Prus np. jedwabie czy koronki,a zwłaszcza futra. Przez miejscowości Raczki czy Wiżajny przechodziły, zakazane transporty. Niektóre z nich według śledztwa prowadzonego w 1930 roku warte były nawet 25 tysięcy dolarów.
  Przemycane towary były w Białymstoku rozdzielane na potrzeby miejscowych odbiorców. Kupcy przyjmowali każdą ilość nawet nieznanego pochodzenia materiałów. Przez granicę z Prusami Wschodnimi przewożone po kryjomu w różnych schowkach towary jak tytoń, gotowe papierosy, kamienie do zapalniczek,a nawet narkotyki. Te ostatnie w latach 30. ubiegłego wieku poszukiwane nie tylko w sferach artystycznych czy urzędniczych Warszawy- w samym Białymstoku znajdowali się spragnieni kokainy nabywcy.
  Oczywiście rozprowadzanie narkotyków było ryzykowne, w razie wpadki można było zainkasować nawet pięcioletni wyrok.
Przemytnicy, którzy operowali na granicy z Litwą, majątki zawdzięczali przede wszystkim przepędowi do Polski stad bydła.
  Zaczeło się już w 1919 roku. Niestabilna sytuacja państwowa, pozwalała sprytnym oszustom udawać dostawców wojskowych ,a mając pliki podrobionych papierów ,potwierdzało ich rzekomo legalną działalność. Tą drogą, oprócz bydła, szły w nasze strony także całe stada koni.Potrzebowała ich mocno zdewastowana wieś,a i Białystok też miał z tego korzyść,zwłaszcza miejscowi transportowcy i dorożkarzy.
  Przemytnicy szukali niedostatku na rynku i natychmiast na nie reagowali. Było to widać zwłaszcza w kryzysowych w latach 30.
W 1932 roku  brygada kontroli przy Izbie Skarbowej w Białymstoku rozpracowała grupę sprowadzającą z Niemiec duże ilości spirytusu . W latach następnych wpadali w Białymstoku ryzykanci z wagonami przemycanych z Gdańska szprotek, czy igieł z Prus lub ton pieprzu z Litwy. Tą ostatnią kontrabandą kierował fryzjer Miller.
  Na początku lat 20 brak było wspecjalnych służb  granicznych. Udawało się jednak od czasu do czasu unieszkodliwić grubego aferzystę. We wrześniu 1919 roku w pociągu z Białegostoku do Brześcia, dzięki konduktorowi, wpadli dwaj osobnicy ze 125 kg tytoniu. Oczywiście gdzie sprawa dotyczyła nielegalnych interesów, nie mogło obyć się bez korumpowania  urzędników odpowiadających za przestrzeganie obowiązującego prawa.
  Łapówki były czymś nagminnym. Jedynie żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza okazywali się niepodatni na pokusę złożoną z pliku banknotów, często zielonych.



Nóż-pomocnik w kradzieży, druh w bójce

 
Przedwojennym, białostockim oprychom, których zaskoczyła rewizja osobista przeprowadzana często przez wścibskich policjantów, zwykle z kieszeni palta, marynarki czy spodni wytrząsano wytrychy, karty do gry, kradziony zegarek albo pierścionek, garść drobniaków, no i obowiązkowo nóż.Dobry nóż był wizytówką każdego chanajkowskiego złodzieja. Pomocnik w kradzieży, druh w bójce.
  Bardziej zrozumiale, jak np. scyzoryk, kozik, finka czy sztylet, albo mniej elegancko - sprężynowiec, kosa czy majcher. U bardziej krwiożerczych bandziorów znajdowano w ich przepastnych kieszeniach brzytwę, wyostrzone dłuto lub skrócony, żołnierski bagnet.
Takim orężem posługiwano się nagminnie w mrocznych zakamarkach niegdysiejszego Białegostoku.   Najgłośniejszy w Chanajkach pojedynek na noże miał miejsce 4 lutego 1933 r.na ul. Odeskiej. Mieszkali przy niej dwaj bossowie światka przestępczego - Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel, znani pod ksywkami - Jankieczkie i Kokoszkie.
Nóż wyciągano chętnie i często. W Chanajkach, czy Antoniuku był to główny argument kończący niepomyślne dyskusje i spory. Sięgali po niego nie tylko zawodowi przestępcy podczas wewnętrznych porachunków.
Była to też broń tragarzy, furmanów czy szewców, walczących z konkurencją albo regulujących prywatne sprawy.
  Oto np. w 1933 r. tragarz Josel Zelmanowicz, przechodząc z ładunkiem przez Rynek Sienny, został zaatakowany od tyłu przez jakiegoś osobnika.Ów zadał kilka ciosów sprężynowcem i zniknął.Rannego Zelmanowicza przewieziono do szpitala. Pytany później przez policję o ewentualnego sprawcę, tragarz stwierdził, że mógł to być niejaki Wiśniewski, z którym miał niedawno zatarg o noszenie bagaży przed hotelem Palace.
  Terror nożowy stosowany był również przez bojówki różnych związków zawodowych.Pewnego razu pod koniec lat 20., kiedy Związek Zawodowy Dozorców Domowych ogłosił strajk, niezrzeszonych stróżów odwiedzali bojówkarze grożąc, że jeżeli będą w tym czasie machać miotłą, to się ich "podniesie na nożach".
  Nóż pojawiał się też na wszelkich zabawach, weselach czy biesiadach obficie zakrapianych wódką. I wcale nie jako jeden ze sztućców do krojenia.

Włodzimierz Jarmolik





Potokarze

 
Wóz, furmanka, platforma towarowa to były w międzywojennym Białymstoku pojazdy stale widoczne na ulicach. Potokarstwo, czyli kradzież z jadącego lub stojącego powozu stanowiło jedną z popularnych złodziejskich profesji. Wśród bractwa spod znaku łomu i wytrycha nie był to jednak fach zbytnio ceniony. Stosowano w nim wręcz prymitywne sposoby kradzieży,a i zdobywane w ten sposób łupy były niezbyt okazałe.
  Potokarstwem trudnili się młodzi przestępcy. Brak doświadczenia nadrabiali zwinnymi rękoma i szybkimi nogami. Starsi, którym nie udało się zdobyć wyższych kwalifikacji, kradli głównie ze stojącego potoku. W mieście istniało kilka stałych rejonów działalności potokarzy. Wyznaczał je zwiększony ruch furmanek i wozów. Odbywał się on u wylotów dróg wiodących poza Białystok. Na końcu Antoniuka Fabrycznego, Wasilkowskiej, którędy jeżdżono na Bacieczkl czy Wasilków, uwijały się całe watahy złodziejaszków. Złą sławą cieszyła się zwłaszcza rogatka wasilkowska.   Opanowali ją niepodzielnie fachmani z pobliskiej Wygody. Potrafili oni coś uszczknąć nawet z szybko jadących wozów. Po skoku złodzieje kryli się na pobliskich cmentarzach i szukaj wiatru w polu.
  Zimą 1936 r. podążał do Białegostoku swoją furką Motel Kaniewski z Jasionówki. Jadąc przez Antoniuk Fabryczny trafił w kocioł zorganizowany przez grupkę potokarzy. Wystarczyła chwila nieuwagi, kiedy jeden z szybkonogich młodzieniaszków ściągnął mu z wozu skrzynkę z 200 sztukami jajek. W tym czasie nabiał ten wart był na targu 20 złotych.
  Z kolei nieco później wyjeżdżał z Białegostoku Mowsza Tykocki, mieszkaniec powiatu sokólskiego. Trasa jego wiodła w stronę Wasilkowa. Kiedy był już na wysokości cmentarza prawosławnego, nie wiedząc bardzo w jaki sposób, ale postradał na rzecz wygodzkich potokarzy kożuch i wieziony synowi rower. W ten sam sposób z włościańskich i kupieckich wozów znikały paczki gwoździ, worki ze skórą i manufakturą, bańki oleju, torby ryżu czy makaronu, a zwłaszcza doceniane przez obie strony troskliwie opakowane flaszki z wódką.
  W mieście potokarze funkcjonowali głównie na ul. Kolejowej i Towarowej, gdzie mieściły się dworcowe postoje. Panował tutaj nieustanny ruch konny.
Do pobliskich składów furgony i platformy zwoziły całą masę przeróżnych towarów. Dla potokarzy było to wymarzone miejsce na ich proceder.
  Jednak miejscem szczególnie mocno opanowanym przez amatorów kradzieży, był Rynek Sienny i biegnące w pobliżu ulice: Mazowiecka, Młynowa czy Suraska,Sosnowa, Grunwaldzka,Kijowska
Tutaj działali głównie specjaliści od stojących pojazdów konnych. Mieli swoje wypróbowane sposoby. Zwykle jeden ze złodziejaszków odwracał uwagę siedzącego na furze woźnicy, zaś inny porywał szybko upatrzony już wcześniej pakunek i znikał w pobliskiej bramie.
  Białostocka policja wiele takich przypadków notowała zwłaszcza w dni targowe, kiedy Białystok zapełniał się wozami gospodarzy z okolicznych wiosek. W ten sposób w połowie lat 20.
Konstanty Zajkowski spod Trzciannego stracił paczkę ze skóra na buty, Julian Toczydłowski palto, zaś Franciszek Kołodziejczyk z majątku Korona w powiecie wysoko-mazowieckim walizkę z ubraniem i bielizną. Potokarska brać obserwowała też uważnie, czy jakiś z obiektów jej zainteresowanie nie pozostawał choćby na moment bez nadzoru. Tak zdarzało się w pobliżu sklepów, na podwórkach, przy restauracjach, a nawet obok komisariatu policji. Potwierdzeniem tego niech będzie historyjka, którą opisał w 1936 r. Dziennik Białostocki.
  Moszko Giełczyński z Wizny przybył w grudniu do Białegostoku na zakupy. Zatrzymał się na ul. Żydowskiej. W sklepiku kupił nici na ponad 20 zł. Zamiast pilnować towaru, wrócił na chwilę. Jak było do przewidzenia zawiniątko zniknęło. Kiedy z kolei nabył na ul. Szkolnej kilka par kaloszy za 30 złotych, musiał być już śledzony przez potokarzy. Chwila nieuwagi i kolejny zakup szlag trafił.
  Kiedy przed sądem stanął stary chanajkowski potokarz Nochim Gur, na zadane pytanie, dlaczego ukradł z furmanki worek z ciężkimi, mokrymi jeszcze skórami, odparł z powagą: żeby koń miał lżej. Dostał za to pół roku .

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Cicha nie zawsze była cicha

 
Po przedwojennej uliczce Cichej nie ma dzisiaj ani śladu. Leżała ona w samym centrum żydowskich Chanajek i liczyła zaledwie cztery numery.
  Z jednej strony łączyła się z ulicą Krakowską, z drugiej zaś z nieistniejącą również Orlańską .Ulica Cicha wcale nie była cichą. Wręcz odwrotnie. Panował na niej bardzo duży harmider, wywoływany tak przez stałych jej mieszkańców, jak i przybywających tam w różnych sprawach gości. Odwiedzali ją ciągle też policjanci z IV posterunku, któremu podlegała. Cztery domy a tyle hałasu.
  Złodziejska melina, pokoiki z prostytutkami, szulerka, paserstwo, nielegalny handel wódką, a wszystko to na kilkudziesięciu metrach. W drewniaku pod numerem 1, od frontu mieszkała rodzina Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec - Szmul i dwaj jego synkowie - Chaim i Chone.
  Szmul stanowił przykład twardego sutenera, który wątpliwą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał twardą ręką.
Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 roku przed białostockim sądem okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem.
  Głównym bohaterem był oczywiście Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że nie powiedzą prawdy o swoim traktowaniu. Synowie Chazana grozili bowiem im śmiercią za prawdziwe zeznania, a ich koleżanka po fachu, niejaka Helena Szadurska namawiała też do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od kary.
Synowie Chazana, choć dopiero dwudziestoparoletni byli już zatwardziałymi złodziejami. Szczególnie wyróżniał się Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 roku opróżnił ze złotych zegarków kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej.
  Z kolei trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem, Szlomą Kukawką polewał skobel kwasem solnym przy kłódce sklepu mleczarskiego przy Żwirki i Wigury, i z ogromnym zacięciem ciął go piłką do metalu. W drugiej części domu przy Cichej 1 swój nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich.
  Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób uświadamiał swoje racje. Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, równie wielki amator rozmaitych rozrób. Kręcił się on po ul. Brukowej, Krakowskiej czy Marmurowej i wymuszał od przechodniów dwa złotych na flaszkę wódki.
  Z kolei Tauba Wolfson, prostytutka, znana była z sympatii do kolejarzy. Niektórzy miłośnicy jej wdzięków nawet szli na ostre. W 1927 roku niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka.
  Sąd wycenił tę zazdrość o pannę Wolfasównę na sześć miesięcy więzienia. W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w całych Chanajkach paserka i handlarka nielegalnym alkoholem.
  Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Drogę do niej znali niemal wszyscy pajęczarze (złodzieje strychowi). Szczególnie gorliwym dostarczycielem łupów był Abram Kukawka, którego "Dziennik Białostocki" mianował nawet królem strychów.
No i wreszcie domek z numerem 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbek ze złodziejskiej rodziny Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki włamywaczy. Kradł sam, a także do spółki z innymi amatorami cudzej własności.
  Sprzedawaniem zdobytych łupów zajmowały się jego liczne siostry. Maria trudniła się też najstarszą profesją świata. W swoim mieszkaniu przyjmowała zarówno żydowskich klientów, jak też chętnych na jej wdzięki gojów. Latem 1932 roku złożyła jej wizytę także policja.
Niejaki Jankiel Kapicki z Marmurowej po pobycie na Cichej 4 nie mógł doliczyć się w swoim portfelu aż 200 dolarów.
  Można zrozumieć, że nie miał zaufania do banków, cóż czasy kryzysu, ale żeby chodzić po Chanajkach z taką forsą, to już bezmyślność.

Włodzimierz Jarmolik

Cinkciarz

 
  W międzywojennym Białymstoku takiego osobnika nazywano bardziej zrozumiale  waluciarz .W połowie lat 20. byli konkurencją dla bankowych kantorów,które miały monopol na prowadzenie wymiany waluty.Waluty w Białymstoku było w tym czasie całkiem sporo.
  Dolary posiadali niezubożali do końca kryzysem  fabrykanci czy przedsiębiorczy kupcy.Liczne rodziny otrzymywały w dewizach pomoc od zagranicznych krewniaków.Głównym miejscem spekulacji waluciarzy była tzw.czarna giełda .Działało w niej kilka ok. 10-osobowych ekip, których szefowie ustalali między sobą czarnorynkowy kurs dolara czy złota. Klienci musieli się z tym godzić, mimo że ponosili straty.
  W styczniu 1922 r.płacono za 1 funta-12 tys.marek,za dolara-2850 mk.,za markę niem.-1625 mk.,za franka - 225 mk.,zaś za złotą 10-rublówkę aż 14 tys. mk. Macherzy z Giełdowej mieli też swoje filie przy dworcu , ul.Rocha,ul.Dąbrowskiego ,ul. Kupieckiej i Lipowej.
  Ważnym miejscem handlu dewizami innej grupki była cukiernia Metza przy ul. Sienkiewicza. W celu zdobycia towaru waluciarze białostoccy objeżdżali okoliczne miasteczka:Supraśl, Wasilków, Knyszyn, Sokółka. Skupowali tam dolary od rodzin emigrantów.
  Do 1924 r. potentatem na czarnej giełdzie był niejaki Horodyszcz. W jego kantorze bez licencji załatwiano największe transakcje walutowe. Dziesiątki jego agentów kursowało pomiędzy Białymstokiem a Warszawą, Gdańskiem czy Berlinem.
  Na manipulacjach walutowych Horodyszcz miał dorobić się kolosalnego majątku,zanim nie zainteresowała się nim policja.
Władze policyjne oczywiście dobrze wiedziały o istnieniu czarnego rynku.Co jakiś czas były przeprowadzane obławy.Otaczano wówczas szczelnie ul.Giełdową, Kupiecką czy Lipową. Przeszukiwano podejrzane sklepiki czy bramy. Wyniki były raczej słabe. W ręce policji wpadały zwykle małe płotki.
  Trzymający cały bank rezydowali w bezpiecznych miejscach.Na początku 1924 r.śledczy przeprowadziłi kolejny nalot na cukiernię Metza. Połów był jak  zwykle kiepski.U trzech waluciarzy znaleziono raptem 36 dolarów. Spisani handlarze zostali szybko zwolnieni.
  Nielegalny handel dolarami w Białymstoku trwał i w następnych latach. Głośna sprawa miała miejsce w 1937 r.Sierpniowego popołudnia,w bramie przy ul.Sienkiewicza 12, agenci w cywilu przyłapali na gorącym uczynku trzech waluciarzy.
  Byli to Gedali Braude z Warszawy, Bendet Lifszyc, białostocki czarnogiełdziarz z Rynku Kościuszki 16 i Stanisław Brzeziński z Wesołej 15. Mieli oni przy sobie 100 dolarów i blisko 700 złotych.
Braude został skazany na 6 miesięcy więzienia i 300 zł grzywny, Lifszyc - na 6 miesięcy i 200 zł grzywny i tylko Brzeziński uniknął kary.
  Na czarnej giełdzie trzeba było bardzo uważać,bo zdarzały się na niej oszustwa.W kwietniu 1922 r.Abram Sztejn kupił okazyjnie 150 dolarów w 50-dolarowych banknotach.Okazały się to tzw. wyskrobki. Do 5-dolarówek umiejętnie doklejono 0.No cóż,fortuna zerem, przepraszam kołem się toczy.

Włodzimierz Jarmolik