poniedziałek, 18 grudnia 2017

Fuszerki energetyków

 

 
   Było poniedziałkowe przedpołudnie 26 lipca 1926 roku. Przez Rynek Kościuszki, od strony kościoła farnego, jechała ciężarówka. Kierowca miał zamiar skręcić w Sienkiewicza. Uczynił to jednak tak nieudolnie, że z całym impetem wyrżnął w ustawioną tuż przy jezdni blaszaną stację transformatorową. Kolizja ta wyglądała całkiem groźnie. Huk był duży, z transformatora sypnęły się snopy iskier, a siedzący na skrzyni ciężarówki robotnik "spadł z auta lecz żadnego obrażenia nie doznał". Szczęśliwie więc wszystko skończyło się na strachu, tyle że nie dla okolicznych mieszkańców. Bowiem przez następne dni w tym rejonie Białegostoku zapanowały egipskie ciemności.
  Nie działało oświetlenie uliczne, no i oczywiście w domach też nie było prądu. Trudno to sobie dziś wyobrazić, bo tak jesteśmy uzależnieni od prądu. Nigdy wcześniej w dziejach naszej cywilizacji nie było czegośpodobnego.
  Ale w 1926 roku pozostała jeszcze odrobina zdrowego rozsądku. Białostoczanie szybko z pawlaczy i strychów dobyli lampy naftowe. To ich uratowało, bo dopiero w sobotę 31 lipca przy rozbitej stacji transformatorowej zjawiła się jakaś wysoka komisja, która "przeprowadziła oszacowanie wyrządzonej szkody". Zapowiedziała przy tym, że kosztami naprawy obciążony zostanie właściciel pojazdu. Gdy komisja swoje zrobiła, to wówczas, nie bacząc na niedzielę,     1 sierpnia naprawa transformatora ruszyła pełną parą. Monterzy z białostockiej elektrowni spisali się dzielnie. W poniedziałek, tydzień po wypadku, w śródmieściu znów rozbłysły żarówki. Takie tempo procedur i prac było przyczyną słusznej skądinąd krytyki.
  Nie były to odosobnione przypadki fuszerek energetyków. Na początku tegoż samego lipca na ulicy Dąbrowskiego "pochylił się słup z przewodami elektrycznymi" Wyglądało to jakby słup zawisł na naprężonych kablach. O zagrożeniu powiadomiono elektrownię. Monterzy przez następne cztery tygodnie oglądali i zastanawiali się, co też można by tu zrobić. Wreszcie opracowali niezwykłą technologię. W pierwszych dniach sierpnia na Dąbrowskiego przywieziono nowy słup. Wkopano go tuż obok pochylonego "lecz przewodów nie przeniesiono, a tylko przywiązano walący się słup drutem do nowego i na tem poprzestano". Mieszkańcom Dąbrowskiego pozostało jedynie obśmiać te monterskie wyczyny.
Ze słupami elektrycznymi były same kłopoty. Wykonane były z drewna nasączonego konserwującym je smolnym preparatem. Na skutek tego miały specyficzną brunatną barwę, charakterystycznie pachniały i były łatwopalne. Częstym więc były zdarzenia podobne do tego, jakie zaistniało 3 sierpnia 1926 roku.
  Był wtorkowy późny wieczór, gdy około godziny 23 na słupie stojącym na rogu Krakowskiej i Św. Rocha pojawił się pióropusz iskier. Od tego krótkiego spięcia w okamgnieniu zapalił się słup. Szczęśliwie w pobliżu znajdował się monter z elektrowni, niejaki Skorulski, który zachował się przytomnie i natychmiast odciął prąd. Zaalarmowani mieszkańcy okolicznych domów zdołali ugasić ogień tak, że gdy z pobliskiej remizy BOSO przyjechali strażacy, to nie mieli już nic do roboty.
 
Największa słupowa sensacja wydarzyła się 9 sierpnia 1926 roku. Dziś o taki news biłyby się wszystkie światowe stacje telewizyjne. Ale od początku...
  W okresie międzywojennym popularnością cieszyło się hodowanie w domu wiewiórek. Te piękne, ale dzikie zwierzątka nie nadawały się do tresury, przeto należało trzymać je w stalowych klatkach. W jednym z mieszkań przy ulicy Warszawskiej pewna jejmość postanowiła swojej wiewiórce dać choć nieco wolności i wypuściła ją z klatki. Wiewiórka wykorzystała moment nieuwagi swej pani i przez otwarte okno, pięknym skokiem wylądowała na stojącym przed domem słupie telefonicznym. Za wiewiórką, ale oczywiście drzwiami, wyskoczyła na ulicę roztrzęsiona jejmość i dalejże słodziutko namawiać podopieczną do zejścia. Ale wiewiórka poczuwszy powiew wolności ani myślała o powrocie.
  Tymczasem pod słupem zaczął gromadzić się tłumek gapiów. Każdy podawał najlepszy sposób na zwabienie wiewiórki. Wreszcie po kilku godzinach bezskutecznych prób posłano po montera telefonicznego. Ten przy pomocy specjalnych uchwytów przypinanych do butów wspiął się na słup i uratował jejmość, bo czy powrót do klatki był ratunkiem dla wiewiórki? Raczej nie.

www.poranny.pl

Pierwsza kobieta kierowca w Białymstoku

 
  Pierwszą kobietą za kierownicą po wojnie w Białymstoku była Helena Klemensowicz, zamieszkała przy ul. Angielskiej 20.
"Marzeniem mojej mamy było zdobyć prawo jazdy - wspomina Janusz Klememsowicz - ale na to nie zgadzała się babcia. Mama musiała więc wyjechać aż do Nowej Huty.
  Wróciła po dwóch latach z prawem jazdy pierwszej kategorii i nakazem pracy.  Podjęła ją w "przemysłówce" przy ul. Ogrodowej, jeździła zisem. Woziła cegłę, nawet ciągnęła za sobą trzy przyczepy z pod białostockich Koplan na budowę obiektu wojskowego w Czarnej Białostockiej. Gdy miałem pięć lat zabrała mnie ze sobą. Musiałem ukryć się na spodzie kabiny, bo wjeżdżające samochody kontrolował żołnierz.
  W połowie lat 50. ubiegłego wieku mama przeszła do pracy w przedsiębiorstwie budowy kolei z siedzibą przy ul. Kolejowej. Budowano wtedy linię kolejową z Sokółki do Sidry. Na początku lat 60. przeniosła się do MPK, ale po kilku miesiącach musiała zrezygnować, bo nowe przepisy zakazywały kobietom kierować pojazdami powyżej 3,5 tony.
  Ówczesne autobusy miały kabinę oddzieloną od części pasażerskiej. Mama jeździła więc żukiem w Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego, a potem, aż do emerytury, czyli do końca lat 80. na taksówce.
  Wybrała numer boczny "13", którego nikt z taksówkarzy nie chciał. Początkowo prowadziła szarą warszawę M20, potem już warszawę górnozaworową 203. W latach 70. mama dostała przydział na białego fiata 125p. Taksówkarze mamę nazywali Halinką, choć miała na imię Helena. Była bardzo stanowcza, niegrzecznego klienta potrafiła wysadzić nawet na środku skrzyżowania."
  Helena Klemensiewicz miała tylko jeden wypadek, który na trasie Białystok - Kruszewo spowodował przebiegający przez drogę dzik.

Marek Jankowski