wtorek, 17 października 2017

Wyrodne matki

 

   Mizeria codziennego życia, bądź inne, równie dramatyczne powody sprawiały, że w okresie międzywojennym niektóre młode dziewczyny pozbywały się swoich, urodzonych dopiero co dzieci.
  Głównym miejscem dokąd trafiały porzucone przez matki bezbronne, najczęściej nieślubne niemowlaki, był miejski zakład opiekuńczo-wychowawczy "Żłobek" przy ul. Dąbrowskiego 2. Ochronka ta przyjmowała wszystkie dzieci bez względu na wyznanie. Niektóre podrzucano w pobliże samego zakładu, inne z kolei znajdowano w różnych rejonach miasta. Były to najczęściej niemowlęta 4 -6-tygodniowe. Oto tylko wybrane przykłady bezradności i braku instynktu opiekuńczego dawnych, młodych kobiet.
  W styczniu 1925 roku w bramie domu przy ul. Kilińskiego 16 dozorca znalazł dziewczynkę mającą około półtora tygodnia. Do lichych pieluszek miała przypiętą kartkę z informacją, że jest to dziecko polskie, nieochrzczone. Niemowlę szybko trafiło do "Żłobka". Miesiąc później na ul. Pułkowej pod nr 10 lokator tego domu, wracając późno z pracy, natknął się na zawiniątko opatulające też około dwutygodniowego chłopca. Zawiadomiona natychmiast ochronka natychmiast pośpieszyła z interwencją. W tym akurat przypadku, co zdarzało się raczej rzadko, sprawczyni podrzucenia została rozpoznana. Była nią Joanna Burzyńska, lat 22, służąca, pochodząca ze wsi Niewiarowo w gminie Trzcianne. Po wyjściu ze szpitala położniczego nie mając żadnych widoków na pracę, ani kąta do spania, zdecydowała się na ten rozpaczliwy czyn.
  Kilka miesięcy później tegoż 1925 roku, tuż przed północą, na podwórzu przy ul. Nadrzecznej 12, ktoś z domowników usłyszał ciche piski. Szybko odnaleziono tam noworodka. Był przy nim również karteluszek napisany w języku żydowskim o treści: "Opuszczam dziecko dlatego, że jest z nieprawego łoża". Z kolei na początku 1933 roku w sieni siedziby "Żłobka" podrzucono jednomiesięczną dziewczynkę. Dochodzenie ustaliło, że zrobiła to Maria Kłosowska, mieszkanka Tykocina.
 

   Oprócz ochronki przy ul. Dąbrowskiego podrzutków przyjmował także dom sierot ulokowany przy ul. Jurowieckiej 7. Tutaj również nieszczęśliwe albo wyrodne matki porzucały swoje maleństwa bezpośrednio w korytarzu tego zakładu. Tak było np. w marcu 1924 roku z kilkutygodniowym chłopczykiem. Niemowlaki trafiały tu również z różnych miejsc Białegostoku. W październiku 1933 roku przyniesiono na Jurowiecką kilkutygodniowego oseska, na którego natrafił stróż pilnujący synagogę żydowską przy ul. Bożniaczej.
  Malutkich podrzutków znajdowano niemal wszędzie: pod bramami domów, na korytarzach urzędów, w przychodni kasy chorych, poczekalni dworcowej klasy III, obok kuchni żydowskiej czy katolickiej plebanii. Dzięki litości ludzkiej trafiały one pod właściwą opiekę. Czy młode matki, które pozbywały się z różnych powodów swoich dzieci, były karane? Jeśli udało się ich tożsamość, to tak.
  W 1923 roku aresztowano i skazano na karę więzienia niejaką Aurelię Etinger, która urodziła dziecko w warunkach urągających wszelkim zasadom higieny, a zaraz po porodzie pozostawiła na niechybną śmierć.
  Dziesięć lat później Sąd Okręgowy skazał 20-letnią Julię Płoskowską na sześć miesięcy więzienia. Wyrok był stosunkowo niski, gdyż kilkumiesięczny chłopczyk położony został ostrożnie na samym progu ochronki. Natomiast tak oto wiadomość podał "Dziennik Białostocki" w czerwcu 1933 roku: "Przy ulicy Orzeszkowej 7 w Wilnie znaleziono podrzutka w wieku około 18 miesięcy, którego umieszczono w przytułku". Jak wykazało policyjne śledztwo, matką dziecka była Judea Wiwerska z Białegostoku. Dzieci pozbywano się, jak widać i z dala od rodzinnego miasta.
  Najtragiczniejsze było jednak to, kiedy niemowlaków znajdowano martwych. Jakże drastycznie brzmiały słowa z gazetowej kroniki kryminalnej - trup dziecka znaleziony przy bramie cmentarnej, w Białce, czy szczególnie ohydne w kloace.

Włodzimierz Jarmolik