poniedziałek, 16 października 2017

Ukształtowany kieszonkowiec

 

   Po I wojnie światowej ciągnęły do Białegostoku całe zastępy złodziei i oszustów, którym w Rosji bolszewickiej po piętach deptali agenci CzK. Z Petersburga wyniósł cało swoją głowę młody, ale ukształtowany kieszonkowiec, Szmul Chajtowicz.
  Był rok 1921. Uciekinier znad Newy otrzymał swój pierwszy wyrok od białostockiego sądu. Tylko dwa miesiące. Niedługo potem przyszła jednak kolejna odsiadka, dwa razy dłuższa. Z kolei w 1924 roku prokurator zażądał dla coraz zuchwalszego doliniarza jednego roku więzienia. Po wyjściu na wolność 22-letni Szmul nie widział już przed sobą innej kariery, jak tylko sięganie do cudzych kieszeni. W celi nasłuchał się wiele o sztuczkach stosowanych przez warszawskich worów i postanowił niektóre z nich włączyć do swego repertuaru.
  Na początek dokonał pewnych zmian w swoim dosyć pospolitym wyglądzie, który jednak już dobrze znali policjanci z miejskich komisariatów. Zwłaszcza zaś cywilni wywiadowcy z Ekspozytury Urzędu Śledczego. U chanajkowskiej paserki nabył przyzwoity, choć kradziony garnitur i buty lakierki, dopasował do tego okulary w eleganckiej oprawie, nawet zdecydował się na noszenie na przemian laski i czarnego parasola. Tak odmieniony zaczął uczęszczać do banków, kin i na poczty, które stały się teraz miejscem jego podstawowej działalności.
  Szczególną sympatią Szmula Chajtowicza cieszył się białostocki oddział Banku Polskiego, mieszczący się przy ul. Warszawskiej pod numerem 14. W odstępach kilkudniowych, ażeby nie wzbudzić podejrzeń woźnych bankowych, zjawiał się przed kasami i przyglądał się klientom, a raczej banknotom, które podejmowali. Gdy dostrzegł odpowiedni dla siebie obiekt, nie spuszczał już z niego oka. Dopiero kiedy zorientował się, gdzie jego przyszła ofiara chowa pieniądze, przystępował do misternej operacji kieszonkowej.
  Jeżeli złodziejaszkowi nie udało się dopaść swojego klienta bezpośrednio w banku czy też w drzwiach wyjściowych, podczas umyślnie spowodowanego, sztucznego tłoku, szedł wówczas za nim na ulicę i tam, wykorzystując jedną ze swoich licznych sztuczek, starał się dobrać do jego kieszeni. Ulubionym trikiem cwanego młodzieńca było rzucanie się w objęcia swojej ofierze, niby przypadkowo spotkanemu znajomemu sprzed lat.
  Oczywiście, po wyjaśnieniu pomyłki następowały serdeczne przeprosiny i szybkie ulotnienie się z wyciągniętymi zręcznie portfelem. Tak było w przypadku Berka Brochowskiego z ul. Mazowieckiej. Oprócz 20 dolarów i 200 złotych stracił on również przy okazji zegarek z amerykańskiego złota. U pracującego intensywnie doliniarza dobra passa nie trwa nigdy zbyt długo. Kolejna zasypa spotkała również i Szmula Chajtowicza. 10 czerwca 1926 roku okradł on w swoim ulubionym Banku Polskim przy Warszawskiej mieszkankę Łap - Bejlę Adelską. Ta jednak dobrze zapamiętała kręcącego się wokół niej osobnika i zgłaszając stratę 25 dolarów, podała w sekretariacie EUS dokładny jego rysopis.
  Idąc tym tropem po niecałych dwóch tygodniach wywiadowca Marian Czernik zatrzymał przed Bankiem Polskim mężczyznę odpowiadającego opisowi poszkodowanej łapianki. Był to oczywiście Szmul Chajtowicz. Co prawda początkowo twierdził, że nazywa się Boruch Rabinowicz, jednak gdy odnaleziono w archiwum EUS jego dossier, niechętnie przyznał się do swoich prawdziwych personaliów. Kradzieży jednak wypierał się do końca.
  Aby zejść z oczu białostockim glinom postanowił Szmul Chajtowicz na jakiś czas zmienić klimat i przewietrzyć się na prowincji. W okolicznych małych miasteczkach podlaskich i mazowieckich nagminnie odbywały się rozmaite jarmarki i targi, a także kościelne odpusty - po prostu raj dla wydrwigroszy.  Doświadczony kieszonkowiec ze stolicy województwa doskonale sobie radził wśród odświętnie odzianych włościan. Noga powinęła mu się dopiero w kwietniu 1927 roku na jarmarku w Goniądzu. Kilka miesięcy później, jako niepoprawny złodziej - recydywista, został Szmul Chajtowicz skazany na trzy lata więzienia. Jak na doliniarza był to wyrok całkiem

Włodzimierz Jarmolik

Biały kruk