piątek, 18 sierpnia 2017

Bandzior z carskim rodowodem

  Białystok międzywojenny miał zawsze duży wybór przestępców o różnych specjalnościach. Łączyła ich zwykle prymitywna brutalność, duża ochota do posługiwania się bronią, no i bezwzględny, wymagający całkowitego posłuszeństwa prowodyr. Bez niego trudno było myśleć o udanych napadach i rabunkach.
  Takim właśnie szefem był niewątpliwie Aleksander Zawadzki, zawodowy bandzior jeszcze z carskim  rodowodem. W 1922 r. opuścił więzienie przy Baranowickiej, gdzie odsiadywał trzyletni wyrok za zasypaną robotę w okolicach miasta. Na wolności powitali go jednak nie  tylko dawni kompani, ale również policja, która słusznie przypuszczała, że zwolniony opryszek, prędzej czy później powróci do swojego procederu. Rozpoczęła się więc dyskretna inwigilacja.
  Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego szybko zorientowali się, że Zawadzki po krótkim odpoczynku przystąpił do działania.Uruchomił swoje dawne kontakty w białostockim półświatku, dobrał pozostających na wolności członków rozbitej szajki, zaczął rozglądać się za bronią, o którą było może nieco trudniej niż w zaraz powojennych czasach.
  Wywiadowcy z EUS zwrócili wkrótce uwagę na ludzi Zawadzkiego, kręcących się w pobliżu domu przy ul. Kościelnej 5. Tak się składało, że mieszkał tam na parterze bogaty kupiec od tkanin Wolf.
Dla policji wszystko było już jasne. Bandyci zaplanowali napad na dzień, w którym Wolf miał wyjechać do Warszawy w interesach. Policja uprzedziła lokatorów domu i przygotowała zasadzkę na bandytów.
  Od kapusiów dowiedziano się, że Zawadzki zaopatrzył całą szajkę w rewolwery, a nawet granaty. Poza tym do końca nie wiedziano, jak liczną bandę zgromadził jej szef. Agenci EUS rozlokowali się po pokojach w mieszkaniu kupca, a także w podwórkowych przybudówkach.
Późnym wieczorem przed domem pojawiło się kilku osobników. Rozpoczęło się badanie okolicy, szczególnie drzwi prowadzących do budynku.
  Około północy podjechała dorożka, wysiedli z niej czterej bandyci. Dwaj obstawili podwórze, pozostali weszli na korytarz. Szybko znaleźli się pod drzwiami do mieszkania Wolfa. Jeden z nich wyciągnął z zanadrza i zaczął wiercić otwory przy drzwiowym zamku.
  Wtedy wkroczyła policja. Bandyci rzucili się do ucieczki. Jednocześnie zaczęli się bezładnie ostrzeliwać. Jednego z napastników z naganem w ręku ujęto od razu, drugiego po krótkim pościgu. Zdążył on jednak wyrzucić broń w jakiś ciemny kąt podwórza. Stojący na świecy bandyci zdążyli zbiec. Sprzyjały im panujące dookoła ciemności.
  Dla policjantów tak pieczołowicie przygotowujących całą akcję była to niewątpliwie duża kompromitacja, ale nie do końca.
W policyjną zasadzkę wpadł sam Aleksander Zawadzki i jego najbliższy kompan Józef Lalus, niebezpieczny opryszek znany na całym Antoniuku. Ten ostatni sprawił wywiadowcom sporo kłopotów. Choć już bez broni walczył zajadle rękoma i nogami. Swego czasu trenował zapasy.     Dopiero kiedy otrzymał silny cios kolbą pistoletu w głowę, opuściła go ochota do dalszego oporu.
  Pojmanych bandziorów odprowadzono skwapliwie do aresztu, zaś na miejscu nieudanego napadu pozostało paru policjantów. Przewidywano bowiem, że mogą pojawić się jeszcze następni członkowie szajki. No i mieli rację.
  Po niespełna półgodzinie pojawiła się 19-letnia Maciejówna, kochanka jednego z bandytów po spodziewane łupy z mieszkania Wolfa-Bławatnika.
Pojmana Jadzia próbowała przekupić agenta policyjnego swoim ciałem, ale nadaremnie. Tak jak inni trafiła do aresztu przy Warszawskiej.
  Później na ul. Kupieckiej kręciło się jeszcze kilku innych podejrzanych typów, których także zatrzymano. Szajka Zawadzkiego z jej pechowym raczej szefem została rozbita.
Poczynając od połowy lat dwudziestych coraz mniej bandytów decydowało się na zbrojne grabieże białostockich mieszkań. Było po prostu mniej zdolnych szefów, potrafiących sklecić sprawną, złodziejską szajkę.

Włodzimierz Jarmolik