Karierę przestępczą Franek W. zaczął jednak od czegoś innego. W 1925 roku przyłączył się do gromadki oszustów, żerujących na naiwniakach znad Białki. Zaczął przyjmować zamówienia dla znanej firmy fotograficznej z Warszawy. Komu portret, komu powiększone zdjęcie ślubne - tak brzmiały jego uliczne okrzyki. Brał zaliczki, wystawiał pokwitowania, no i hulał. Sąd skazał go na pół roku więzienia.
Po wyjściu na wolność Więckowski na dobre związał się z białostockim światkiem przestępczym. Najczęściej można było go spotkać w restauracji "Łącz" albo w sali bilardowej "Polonia" przy Rynku Kościuszki.
Spędzał tam beztrosko czas z podobnymi do siebie niebieskimi ptakami. Żeby zdobyć pieniądze na alkohol i i rozrywki, zaczął kraść. Miał przy tym ulubioną metodę - na gościa. Wchodził w marynarce do kawiarni, restauracji czy hotelu, a starał się wyjść w ściągniętym ukradkiem futrze, palcie lub płaszczu.
W 1927 r. spotkała go z tego powodu kolejna przykrość. Przyłapany ze skradzionym futrem w domu zajezdnym Rybałtowskiego, trafił znowu na pół roku za kratki.
Na przełomie lat 20. i 30. nowym towarzystwem Więckowskiego stali się złodzieje mieszkaniowi. Początkowo byli to pospolici włamywacze, chodzący na robotę z łomem. Szybko jednak ambitny młodzian zaczął zadawać się tylko z chanajkowskimi klawisznikami.
Miał talent, więc szybko znalazł się na szczycie złodziejskiej hierarchii. Klawisznicy stanowili, obok kasiarzy, arystokrację złodziejskiego fachu. Gardząc prymitywnymi metodami, forsowali drzwi do upatrzonych lokali za pomocą przemyślnych wytrychów i dorobionych kluczy (tzw. klawiszy). Przygotowanie odpowiednich klawiszy, inaczej szperaków, wymagało sporo umiejętności i zachodu. Najpierw trzeba było zrobić odcisk dziurki od klucza, najlepiej w mydle. Później, poprzez sondowanie tegoż otworu specjalnym drucikiem (tzw. piórkiem) klawisznik uzyskiwał informację co do nacięć na podrobionym kluczu. Takie zabiegi trwały zwykle kilka dni. Trzeba było zachować ostrożność przed mieszkańcami wybranego domu. Klawisznicy pracowali zwykle w kilkuosobowych grupach. Na początku lat trzydziestych liderem jednej z nich został Więckowski.
W lutym 1934 r. białostocki tygodnik "Reflektor" w artykule pt. "Schwytani włamywacze" donosił, że dnia 24 bm. tuż przed północą, pełniący obchód funkcjonariusz z posterunku kolejowego trafił na teren składów przedsiębiorstwa "Warrant". Zauważył świeżo wyłamane sztachety w parkanie. Zaintrygowany tym wszedł przez otwór do ogrodu, a następnie pod sam mur składnicy. Usłyszał nagle okrzyk: zeks! i zobaczył trzy przemykające się sylwetki. Mając pistolet, zatrzymał mężczyzn. Byli to Franciszek Więckowski, Nochim Abelewicz i Icek Goldstein. Wszyscy dostali po roku więzienia.
Ponieważ Więckowski wyrobił już sobie markę zatwardziałego recydywisty, po wyjściu na wolność znalazł się pod bacznym nadzorem wywiadowców i policyjnych donosicieli. Przy każdym bardziej zuchwałym włamaniu właśnie Więckowskiego i oczywiście kilku jeszcze wybitniejszych klawiszników, wzywano na przesłuchania, urządzano konfrontacje z poszkodowanymi, przeprowadzano skrupulatne rewizje w ich mieszkaniach i sprawdzano bardzo dokładnie alibi. W takich warunkach pracować złodziejowi jest bardzo trudno.
W 1936 r. Franciszek Więckowski znowu wpadł. Wraz ze swoim nowym wspólnikiem, niejakim Kazimierzem Galickim dokonał kradzieży znacznej ilości biżuterii z mieszkania na Antoniuku. Przodownik białostockiej policji śledczej, Sznekenberg w trakcie oględzin miejsca przestępstwa bezbłędnie rozpoznał sprawców po sposobie włamania. Sąd grodzki dowiódł Więckowskiemu winę. Za złodziejem znowu zamknęła się brama więzienna. Tym razem na dwa lata.
Włodzimierz Jarmolik