poniedziałek, 5 marca 2018

Bezwzględna walka o ceny

 
   
   Początek października 1936 r. W prasie białostockiej pojawiły się spekulacje o bliskim wzroście cen na rozmaite towary. Od spekulacji w gazetach do spekulacji w sklepach droga nieodległa. 16 października podrożał chleb. Uparł się przy tym cech piekarzy. Główny powód - zwyżka cen mąki. Wojewoda Stefan Kirtiklis, acz niechętnie zgodził się na to. Tak zresztą działo się w całym kraju. Oficjalna cena chleba razowego podniosła się z 22 gr do 24. Pytlowy zdrożał z 29 do 30 gr. Handlarze kalkulowali jednak zupełnie inaczej. Na Rybnym Rynku chleb sprzedawano odpowiednio po 25 i 32 grosze. To zakrawało na ordynarne paskarstwo.
  Piekarze zrobili początek. Za nimi ruszyli inni. Producenci cukru zabiadolili nad niedostatkiem surowca - 20 proc. do góry. Brak na rynku szmat szmat - papier i bibułka papierosowa 15 proc. drożej. Mniej cytryn z Włoch w składach gdańskich - wyższa cena w Polsce. Swoje kalkulacje zarobku zmieniali rzeźnicy, sprzedawcy nabiału i warzyw. Zaczęto mówić o węglu. A przecież zbliżała się zima.
  Wzrost cen zaniepokoił rzecz jasna rządową Warszawę. Premier Felicjan Sławoj-Składkowski 23 października odbył telefoniczną rozmowę z wojewodą Kirtiklisem. Mówił o podwyżkach w całej Polsce, ale te w Białymstoku szczególnie zaniepokoiły. Były za wysokie. Zalecił pełną kontrolę. Zwłaszcza handlu artykułami spożywczymi.
  Walkę z zawyżaniem cen przez kupców białostockich wzięło na siebie starostwo grodzkie. Drukowane były oficjalne cenniki, które sprzedawcy powinni wykładać na witrynie sklepowej lub wieszać w widocznym miejscu. Klienci mieli widzieć co, ile kosztuje. Za nieprzestrzeganie rozporządzenia groziły kilkusetzłotowe grzywny i więzienna odsiadka. Gwarantował to w trybie przyśpieszonym sąd grodzki. Do pracy wzięła się policja, wypisując na prawo i na lewo karne mandaty. W starostwie zaś trwały ciągłe konferencje z przedstawicielami cechów rzemieślniczych.
  Starosta Mossaczy do spółki z nadinspektorem policji Janasińskim zaczął przeprowadzać osobistą inspekcję w sklepach i na rynkach białostockich. Sienny Rynek, Rybny Rynek, Stary Rynek podlegały pełnej kontroli. Sprawdzano jatki, stragany, nawet chłopskie furmanki. Sypały się kary. Lotne komisje urzędników w swoich wędrówkach po mieście nie omijały też innych punktów handlowych i usługowych. Zaglądano do restauracji, piwiarń czy zakładów fryzjerskich. Tutaj patrzono nie tylko na ceny. Dostrzegano nieporządek w kuchni, brak kart zdrowotnych kelnerek, brudne fartuchy i nie prane od dawna firanki w oknach. Te wszystkie uchybienia także trafiały do sądu grodzkiego.
  Jednak najbardziej „wzięto za mordę” (tak po sanacyjnemu pisało Echo Białostockie) producentów i sprzedawców pieczywa. To oni rozpoczęli cenową burzę w mieście. Chcąc zwiększyć zyski przedłużali swoim wyrobnikom dzień pracy. Ocierali się o strajki. Praktyką stało się zaniżanie wagi bochenków chleba i bułek przy pobieraniu wyższej ceny. Czyniły to zwłaszcza nagminnie drobne piekarnie. W śródmieściu i na peryferiach. Tacy m. in. kombinatorzy, jak Josel Mełamed z ul. Grunwaldzkiej czy Szloma Rudy z Jurowieckiej odczuli swoją pazerność bardzo dotkliwie. 250 zł grzywny i 2-tygodniowy pobyt w areszcie.
  Stanowcza postawa władz miejskich przydała się białostoczanom. Szybko pojawiło się tańsze mięso. Kupcy kolonialni, Polacy, jak i Żydzi, opuścili ceny na herbatę, kakao, a także mydło, olej i świece. Sytuacja powoli się normowała. A na początku listopada potaniał chleb. O 2 grosze. Do następnej podwyżki.

Włodzimierz Jarmolik

Między obwarzankami a loterią fantową

 

   W połowie września 1936 r. obchodzono w Białymstoku tradycyjny odpust na św. Rocha. Choć pogoda nie dopisywała, pojawiły się na nim tłumy mieszkańców miasta.
  Tak jak zawsze przybyły też gromady ludzi z bliższych i dalszych wsi i miasteczek. Ich liczba szła w tysiące. Odpust świętoroski był bowiem dużym wydarzeniem w religijnym i towarzyskim kalendarzu. Oczywiście w przedwojennym województwie białostockim odbywały się co roku i inne popularne odpusty. Ot choćby w Niewodnicy na św. Antoniego czy w Krypnie na Matkę Boską Siewną. Świętowano w Dobrzyniewie, Choroszczy, Sokołach i przy innych kościołach podlaskich. Jednak to białostocki św. Rocha górował nad wszystkimi. I to nie tylko ze względu na ulokowany na wzgórzu i wciąż jeszcze niewykończony kościół - pomnik pod tym wezwaniem.
  Wszystko rozpoczęła uroczysta suma, którą celebrował ks. dziekan Aleksander Chodyko. Później podniosłe i budujące kazanie wygłosili dziekan koryciński ks. Oleszczuk i proboszcz dobrzyniewski ks. Ratyński. W nabożeństwie wzięło udział aż 18 księży z obu białostockich parafii. Następnie wszyscy oni przyjmowali spowiedź od stojących w kolejce wiernych. I wreszcie zaczęło się to, na co czekano z niecierpliwością od poprzedniego lata - wielki, świąteczny kiermasz u stóp kościelnego wzgórza. Jak na zawołanie przestało padać i wyjrzało słońce.
  Już w nocy podnóże kościoła oblepiły rozliczne kramy i stragany. Czegóż na nich nie było! Królowały oczywiście dewocjonalia. Jednak dla licznej dziatwy najciekawsze były stoiska z zabawkami i słodyczami. Największą popularnością (również u dorosłych) cieszyły się obwarzanki w rozmaitej postaci. Przeciętna rodzina białostocka wydawała na odpustowe zakupy około 6 zł. Nie było to mało.
  Odpustu nie mógł nie wykorzystać rzecz jasna i proboszcz parafii św. Rocha ks. Adam Abramowicz. Od 10 lat z uporem zbierał datki na potrzeby kościoła. Za przyczepiony do ubrania kwitek odpustowicze dawali zwykle 5 - 10 groszy. Rzadko kto ofiarował 20-groszówkę. Znacznie lepiej powodziło się loterii fantowej, zorganizowanej również na kościelne potrzeby. Ci, którzy trafili na szczęśliwy los, zyskać mogli m.in. klatkę z kanarkiem, statuetkę z brązu, bukiet sztucznych kwiatów albo aluminiowy czajnik. Były to wszystko dary od parafian ks. Abramowicza. Chętnych do zabawy nie brakowało.
 
Co ludzi ciągnęło na białostocki odpust? Tak widział to obserwator Echa Białostockiego: „ jedni przybywali w nabożnym, pątniczym skupieniu, innych przygnała ciekawość spotkania krewnych i znajomków, zobaczenia tłumów i straganów, poczynienia świątecznych zakupów”. A byli i tacy „ptakowie niebiescy, nie orzący, ani siejący, którzy zlatują się aby owieczki oskubać”.
  Do tych ostatnich należały dwie ferajny - żebracza i złodziejska. Zawodowi żebracy, czyli tzw. dziady kalwaryjskie, wędrowali po odpustach i jarmarkach odbywających się na terenie całej II RP i prezentując umiejętnie mizerią swojego ciała i odzienia, napełniali groszem wyciągane do ludzi kubki, czapki i kapelusze. Ci bardziej zorganizowani mieli nawet własne fury i młodocianych pomagierów. Na takim procederze wyrastały niekiedy całkiem pokaźne fortunki.
  Także doliniarze z pobliskich Chanajek zacierali ręce. Tłok na odpuście dawał im ogromne pole do popisu. Wiedziała o tym również policja. W nocy z 15 na 16 września przeprowadziła wielką obławę na meliny, domy noclegowe i inne podejrzane miejsca. Wyłapywano nie tylko miejscowych specjalistów od kieszeni, ale i przyjezdnych rajzerów z Wołkowyska, Grodna, Siedlec, a nawet z Warszawy. Mimo to w dniu odpustu na IV komisariat przy ul. J. Piłsudskiego (Lipowa) i tak zgłosiło się kilkunastu poszkodowanych. Znaczy i dla złodziei odpust się udał.

Włodzimierz Jarmolik