piątek, 18 sierpnia 2017

Białystok pijany, wódka lała się strumieniami



  Alkohol w Białymstoku można było nabyć w wielu miejscach. Zarówno legalnie, jak i po kryjomu. W firmowych sklepach monopolowych dostępne były oczywiście różne koniaki, likiery, wermuty czy gatunkowe wódki od Baczewskiego. W potajemkach natomiast królowały płyny z czerwoną i granatową etykietką.
  Szczególne miejsca zajmowały piwiarnie, rozrzucone po całym mieście, a nie posiadające zezwolenia sądowego na wyszynk napojów wyskokowych.
Dla przykładu można tutaj przedstawić sprawę lokalu przy ulicy Kolejowej 16. Jego właściciele Emilia i Józef Turczyńscy serwowali oficjalnie swoim gościom piwko i gorącą herbatę, ale wtajemniczeni mogli wychylić także szklankę wódki albo dostać flaszkę na wynos.
  Niespodziewana kontrola w marcu 1926 roku ujawniła pod ladą w piwiarni dziesięć butelek nielegalnego alkoholu. Skonfiskowano je jako dowód rzeczowy, zaś Emilia Turczyńska, która właśnie obsługiwała klientów w asyście policjanta powędrowała do kozy.
  Uliczne, pijackie awantury odbywały się bardzo często w niedzielę, kiedy to wałęsające się watahy białostockich wyrostków nie miały nic do roboty. Nudzące się gromadki krążyły więc po coraz to innych miejscach, z butelkami w zanadrzu i zaczepiały spokojnych przechodniów. Dochodziło do gęstych przeklęć, a nawet rękoczynów.
  W kwietniu 1922 roku na ulicy Wersalskiej grupka podchmielonych i rozwydrzonych żulików pobiła kilka osób, m. innymi Minę Pawłowicz. Z kolei rok później przed domem przy ulicy Wąskiej 27 miała miejsce duża rozróba. Kilku mężczyzn gawędziło sobie spokojnie na ganeczku przy wódeczce, kiedy pojawiła się grupka intruzów. Od słowa do słowa wybuchł spór o poczęstunek. W rezultacie jeden z jego uczestników, Stanisław Godlecki, został ciężko pobity i na kilka tygodni powędrował do szpitala.
  W grudniu 1923 roku, jak donosił "Dziennik Białostocki" miał miejsce szczególnie karygodny wybryk. Było niedzielne popołudnie. Szosą do Zacisza wracali do swoich domów uczestnicy pogrzebu fryzjera M. Goldberga. W pewnym momencie żałobny orszak zaatakowany został przez czeredę pijanych uliczników. Rozpoczęła się zawzięta bijatyka. Bezbronni ludzie musieli w końcu salwować się ucieczką. Wielu z nich zostało dotkliwie poturbowanych. Związek Fryzjerów zwrócił się w tej sprawie do Gminy Żydowskiej z prośbą o interwencję u władz bezpieczeństwa w mieście.

  Dziesięć lat później, w lipcu 1933 roku przed piwiarnią Krowickiego przy ulicy Surażskiej 44 doszło do bójki pomiędzy dwoma pijaczkami, którzy opuścili właśnie gastronom. Byli to Jan Bukowski i Władysław Wojciechowski. Ten drugi z byle jakiego powodu ugodził tego pierwszego nożem w brzuch. Cios okazał się śmiertelny. Przewieziony do szpitala św. Rocha Bukowski zmarł. Jego zabójcą zajęła się policja.
  Niecodziennego wybryku dokonał natomiast w kwietniu 1934 roku niejaki Henryk Waluk. W pijanym widzie na ul. Koszykowej złapał on za klapy miejskiego rakarza Józefa Wiszniewskiego, potargał mu umundurowanie, dotkliwie pobił, a na koniec otworzył rakerską budę i wypuścił na wolność schwytane psy.
  W lesie zwierzynieckim, w niedzielę, obok kręcącej się tam karuzeli, stawiano zwykle stragany i handlowano w nich ciastkami, cukierkami i wodą sodową. Tak było też latem 1936 roku, kiedy to swój kramik rozłożył Aleksander Andruszko z ulicy Wołodyjowskiego. Obok stragan z podobnym towarem trzymała niejaka Leja Szulman, a więc konkurencja. Andruszko szybko znalazł dwóch podpitych już osobników, zaproponował im po butelce wódki i wskazał straganiarkę. Szulman została mocno pobita, a jej interes wywrócony i podeptany. Oczywiście pojawiła się policja, sprawcy burdy zbiegli, zaś mściwy Andruszko trafił do policyjnego protokołu.
  Na koniec jeszcze historia szofera Władysława J. 1 sierpnia 1936 roku wypił on z kolegą sześć butelek wódki i w bojowym nastroju wybił szybę w restauracji "Zacisze". Znajdujący się w pobliżu posterunkowy gonił go przez kilka ulic.
  Obelgi, jakie usłyszał od Władysława J. plus zbita szyba, kosztowały krewkiego szoferaka sześć miesięcy odsiadki, a nie był to już jego pierwszy wyrok.

Włodzimierz Jarmolik