Wielu z nich było rannych. Wszyscy osłabieni i wycieńczeni z głodu. Ruszyli z pomocą Mieszkańcy dzielnicy postanowili przyjść im z pomocą. Samorzutnie zorganizowała się grupa około dwudziestu mężczyzn i kobiet.
Akcję jednak należało przeprowadzić bardzo precyzyjnie i ostrożnie, bojcy bolszewiccy bowiem nie dopuszczali jakiejkolwiek interwencji i silnie strzegli wagonów. Sprawa była pilna - lada dzień transport mógł ruszyć na wschód, ale i bardzo ryzykowna - w mieście działała bolszewicka administracja z agenturą donosicielską.
W Pałacu Branickich rządził tzw. Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski, z Feliksem Dzierżyńskim na czele. Śmiałkowie z Bojar ustalili więc, że nocą zakradną się jak najbliżej wagonów, żeby dotrzeć do rannych, by ich w pierwszej kolejności opatrzeć, a może i uwolnić.
Przykucnięci w kompletnej ciszy przedzierali się przez tory i pod wagonami innych składów. Wreszcie dotarli do wagonów z jeńcami i nawiązali z nimi kontakt. Wszystko przebiegało sprawnie, zgodnie z planem, wyłamali kilka desek i wyciągnęli około dwudziestu żołnierzy. Pozostała teraz najtrudniejsza część operacji. Droga powrotu była też niezwykle ciężka. Niektórzy jeńcy sami się czołgali po torach, ale niektórych trzeba było ciągnąć, a nawet nieść, bo sami nie byli w stanie się poruszać.
Ukrywali w swoich domach - Wszystkich uratowano. Sanitariuszki opatrzyły im rany. Następnie uwolnionych po kilku umieszczono u rodzin przy ul. Skorupskiej, Piasta, Wiktorii i Koszykowej.
Ukrywali się na strychach, piwnicach i w drwalkach. Na posesji Roberta Kaufmana z ulicy Wiktorii 10 przebywało trzech żołnierzy. Po wyzwoleniu Białegostoku, w wyniku ofensywy znad Wisły, rannych żołnierzy umieszczono w szpitalu. Pozostali wrócili do swoich oddziałów.
Przysłali potem listy z podziękowaniem i wyrazami wdzięczności za troskę okazaną im przez mieszkańców Bojar.
Alicja Zielińska
fot.Antoni Czesław Steckiewicz