sobota, 19 sierpnia 2017

Czarny rynek wiecznie żywy

 
Zawsze znajdą się osoby które omijają wszelkie podatki czy akcyzy. Sprowadzaniem towaru i dystrybucją trudnili się zarówno rekiny miejscowego, czarnego rynku,jak też mało przemytnicze mrówki. Polem do popisu zaradnym krajanom naszego regionu były w tym okresie Litwa i Prusy Wschodnie.Właśnie stamtąd szła do Białegostoku rzeka zakazanych produktów.
  Jak  pisze  przedwojenna prasa -taki Hepner,od roku 1919 rozpoczął, przemytnicze inwestycje i żywot zamożnego przedsiębiorcy. Finansował kontrabandzistów. Zarabiał setki tysięcy złotych.
Ze względu na różnicę w cenach opłacało się szmuglować z Prus np. jedwabie czy koronki,a zwłaszcza futra. Przez miejscowości Raczki czy Wiżajny przechodziły, zakazane transporty. Niektóre z nich według śledztwa prowadzonego w 1930 roku warte były nawet 25 tysięcy dolarów.
  Przemycane towary były w Białymstoku rozdzielane na potrzeby miejscowych odbiorców. Kupcy przyjmowali każdą ilość nawet nieznanego pochodzenia materiałów. Przez granicę z Prusami Wschodnimi przewożone po kryjomu w różnych schowkach towary jak tytoń, gotowe papierosy, kamienie do zapalniczek,a nawet narkotyki. Te ostatnie w latach 30. ubiegłego wieku poszukiwane nie tylko w sferach artystycznych czy urzędniczych Warszawy- w samym Białymstoku znajdowali się spragnieni kokainy nabywcy.
  Oczywiście rozprowadzanie narkotyków było ryzykowne, w razie wpadki można było zainkasować nawet pięcioletni wyrok.
Przemytnicy, którzy operowali na granicy z Litwą, majątki zawdzięczali przede wszystkim przepędowi do Polski stad bydła.
  Zaczeło się już w 1919 roku. Niestabilna sytuacja państwowa, pozwalała sprytnym oszustom udawać dostawców wojskowych ,a mając pliki podrobionych papierów ,potwierdzało ich rzekomo legalną działalność. Tą drogą, oprócz bydła, szły w nasze strony także całe stada koni.Potrzebowała ich mocno zdewastowana wieś,a i Białystok też miał z tego korzyść,zwłaszcza miejscowi transportowcy i dorożkarzy.
  Przemytnicy szukali niedostatku na rynku i natychmiast na nie reagowali. Było to widać zwłaszcza w kryzysowych w latach 30.
W 1932 roku  brygada kontroli przy Izbie Skarbowej w Białymstoku rozpracowała grupę sprowadzającą z Niemiec duże ilości spirytusu . W latach następnych wpadali w Białymstoku ryzykanci z wagonami przemycanych z Gdańska szprotek, czy igieł z Prus lub ton pieprzu z Litwy. Tą ostatnią kontrabandą kierował fryzjer Miller.
  Na początku lat 20 brak było wspecjalnych służb  granicznych. Udawało się jednak od czasu do czasu unieszkodliwić grubego aferzystę. We wrześniu 1919 roku w pociągu z Białegostoku do Brześcia, dzięki konduktorowi, wpadli dwaj osobnicy ze 125 kg tytoniu. Oczywiście gdzie sprawa dotyczyła nielegalnych interesów, nie mogło obyć się bez korumpowania  urzędników odpowiadających za przestrzeganie obowiązującego prawa.
  Łapówki były czymś nagminnym. Jedynie żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza okazywali się niepodatni na pokusę złożoną z pliku banknotów, często zielonych.



Nóż-pomocnik w kradzieży, druh w bójce

 
Przedwojennym, białostockim oprychom, których zaskoczyła rewizja osobista przeprowadzana często przez wścibskich policjantów, zwykle z kieszeni palta, marynarki czy spodni wytrząsano wytrychy, karty do gry, kradziony zegarek albo pierścionek, garść drobniaków, no i obowiązkowo nóż.Dobry nóż był wizytówką każdego chanajkowskiego złodzieja. Pomocnik w kradzieży, druh w bójce.
  Bardziej zrozumiale, jak np. scyzoryk, kozik, finka czy sztylet, albo mniej elegancko - sprężynowiec, kosa czy majcher. U bardziej krwiożerczych bandziorów znajdowano w ich przepastnych kieszeniach brzytwę, wyostrzone dłuto lub skrócony, żołnierski bagnet.
Takim orężem posługiwano się nagminnie w mrocznych zakamarkach niegdysiejszego Białegostoku.   Najgłośniejszy w Chanajkach pojedynek na noże miał miejsce 4 lutego 1933 r.na ul. Odeskiej. Mieszkali przy niej dwaj bossowie światka przestępczego - Jankiel Rozengarten i Szmul Gorfinkiel, znani pod ksywkami - Jankieczkie i Kokoszkie.
Nóż wyciągano chętnie i często. W Chanajkach, czy Antoniuku był to główny argument kończący niepomyślne dyskusje i spory. Sięgali po niego nie tylko zawodowi przestępcy podczas wewnętrznych porachunków.
Była to też broń tragarzy, furmanów czy szewców, walczących z konkurencją albo regulujących prywatne sprawy.
  Oto np. w 1933 r. tragarz Josel Zelmanowicz, przechodząc z ładunkiem przez Rynek Sienny, został zaatakowany od tyłu przez jakiegoś osobnika.Ów zadał kilka ciosów sprężynowcem i zniknął.Rannego Zelmanowicza przewieziono do szpitala. Pytany później przez policję o ewentualnego sprawcę, tragarz stwierdził, że mógł to być niejaki Wiśniewski, z którym miał niedawno zatarg o noszenie bagaży przed hotelem Palace.
  Terror nożowy stosowany był również przez bojówki różnych związków zawodowych.Pewnego razu pod koniec lat 20., kiedy Związek Zawodowy Dozorców Domowych ogłosił strajk, niezrzeszonych stróżów odwiedzali bojówkarze grożąc, że jeżeli będą w tym czasie machać miotłą, to się ich "podniesie na nożach".
  Nóż pojawiał się też na wszelkich zabawach, weselach czy biesiadach obficie zakrapianych wódką. I wcale nie jako jeden ze sztućców do krojenia.

Włodzimierz Jarmolik





Potokarze

 
Wóz, furmanka, platforma towarowa to były w międzywojennym Białymstoku pojazdy stale widoczne na ulicach. Potokarstwo, czyli kradzież z jadącego lub stojącego powozu stanowiło jedną z popularnych złodziejskich profesji. Wśród bractwa spod znaku łomu i wytrycha nie był to jednak fach zbytnio ceniony. Stosowano w nim wręcz prymitywne sposoby kradzieży,a i zdobywane w ten sposób łupy były niezbyt okazałe.
  Potokarstwem trudnili się młodzi przestępcy. Brak doświadczenia nadrabiali zwinnymi rękoma i szybkimi nogami. Starsi, którym nie udało się zdobyć wyższych kwalifikacji, kradli głównie ze stojącego potoku. W mieście istniało kilka stałych rejonów działalności potokarzy. Wyznaczał je zwiększony ruch furmanek i wozów. Odbywał się on u wylotów dróg wiodących poza Białystok. Na końcu Antoniuka Fabrycznego, Wasilkowskiej, którędy jeżdżono na Bacieczkl czy Wasilków, uwijały się całe watahy złodziejaszków. Złą sławą cieszyła się zwłaszcza rogatka wasilkowska.   Opanowali ją niepodzielnie fachmani z pobliskiej Wygody. Potrafili oni coś uszczknąć nawet z szybko jadących wozów. Po skoku złodzieje kryli się na pobliskich cmentarzach i szukaj wiatru w polu.
  Zimą 1936 r. podążał do Białegostoku swoją furką Motel Kaniewski z Jasionówki. Jadąc przez Antoniuk Fabryczny trafił w kocioł zorganizowany przez grupkę potokarzy. Wystarczyła chwila nieuwagi, kiedy jeden z szybkonogich młodzieniaszków ściągnął mu z wozu skrzynkę z 200 sztukami jajek. W tym czasie nabiał ten wart był na targu 20 złotych.
  Z kolei nieco później wyjeżdżał z Białegostoku Mowsza Tykocki, mieszkaniec powiatu sokólskiego. Trasa jego wiodła w stronę Wasilkowa. Kiedy był już na wysokości cmentarza prawosławnego, nie wiedząc bardzo w jaki sposób, ale postradał na rzecz wygodzkich potokarzy kożuch i wieziony synowi rower. W ten sam sposób z włościańskich i kupieckich wozów znikały paczki gwoździ, worki ze skórą i manufakturą, bańki oleju, torby ryżu czy makaronu, a zwłaszcza doceniane przez obie strony troskliwie opakowane flaszki z wódką.
  W mieście potokarze funkcjonowali głównie na ul. Kolejowej i Towarowej, gdzie mieściły się dworcowe postoje. Panował tutaj nieustanny ruch konny.
Do pobliskich składów furgony i platformy zwoziły całą masę przeróżnych towarów. Dla potokarzy było to wymarzone miejsce na ich proceder.
  Jednak miejscem szczególnie mocno opanowanym przez amatorów kradzieży, był Rynek Sienny i biegnące w pobliżu ulice: Mazowiecka, Młynowa czy Suraska,Sosnowa, Grunwaldzka,Kijowska
Tutaj działali głównie specjaliści od stojących pojazdów konnych. Mieli swoje wypróbowane sposoby. Zwykle jeden ze złodziejaszków odwracał uwagę siedzącego na furze woźnicy, zaś inny porywał szybko upatrzony już wcześniej pakunek i znikał w pobliskiej bramie.
  Białostocka policja wiele takich przypadków notowała zwłaszcza w dni targowe, kiedy Białystok zapełniał się wozami gospodarzy z okolicznych wiosek. W ten sposób w połowie lat 20.
Konstanty Zajkowski spod Trzciannego stracił paczkę ze skóra na buty, Julian Toczydłowski palto, zaś Franciszek Kołodziejczyk z majątku Korona w powiecie wysoko-mazowieckim walizkę z ubraniem i bielizną. Potokarska brać obserwowała też uważnie, czy jakiś z obiektów jej zainteresowanie nie pozostawał choćby na moment bez nadzoru. Tak zdarzało się w pobliżu sklepów, na podwórkach, przy restauracjach, a nawet obok komisariatu policji. Potwierdzeniem tego niech będzie historyjka, którą opisał w 1936 r. Dziennik Białostocki.
  Moszko Giełczyński z Wizny przybył w grudniu do Białegostoku na zakupy. Zatrzymał się na ul. Żydowskiej. W sklepiku kupił nici na ponad 20 zł. Zamiast pilnować towaru, wrócił na chwilę. Jak było do przewidzenia zawiniątko zniknęło. Kiedy z kolei nabył na ul. Szkolnej kilka par kaloszy za 30 złotych, musiał być już śledzony przez potokarzy. Chwila nieuwagi i kolejny zakup szlag trafił.
  Kiedy przed sądem stanął stary chanajkowski potokarz Nochim Gur, na zadane pytanie, dlaczego ukradł z furmanki worek z ciężkimi, mokrymi jeszcze skórami, odparł z powagą: żeby koń miał lżej. Dostał za to pół roku .

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Cicha nie zawsze była cicha

 
Po przedwojennej uliczce Cichej nie ma dzisiaj ani śladu. Leżała ona w samym centrum żydowskich Chanajek i liczyła zaledwie cztery numery.
  Z jednej strony łączyła się z ulicą Krakowską, z drugiej zaś z nieistniejącą również Orlańską .Ulica Cicha wcale nie była cichą. Wręcz odwrotnie. Panował na niej bardzo duży harmider, wywoływany tak przez stałych jej mieszkańców, jak i przybywających tam w różnych sprawach gości. Odwiedzali ją ciągle też policjanci z IV posterunku, któremu podlegała. Cztery domy a tyle hałasu.
  Złodziejska melina, pokoiki z prostytutkami, szulerka, paserstwo, nielegalny handel wódką, a wszystko to na kilkudziesięciu metrach. W drewniaku pod numerem 1, od frontu mieszkała rodzina Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec - Szmul i dwaj jego synkowie - Chaim i Chone.
  Szmul stanowił przykład twardego sutenera, który wątpliwą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał twardą ręką.
Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. W 1934 roku przed białostockim sądem okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem.
  Głównym bohaterem był oczywiście Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że nie powiedzą prawdy o swoim traktowaniu. Synowie Chazana grozili bowiem im śmiercią za prawdziwe zeznania, a ich koleżanka po fachu, niejaka Helena Szadurska namawiała też do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od kary.
Synowie Chazana, choć dopiero dwudziestoparoletni byli już zatwardziałymi złodziejami. Szczególnie wyróżniał się Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. W 1932 roku opróżnił ze złotych zegarków kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej.
  Z kolei trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem, Szlomą Kukawką polewał skobel kwasem solnym przy kłódce sklepu mleczarskiego przy Żwirki i Wigury, i z ogromnym zacięciem ciął go piłką do metalu. W drugiej części domu przy Cichej 1 swój nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich.
  Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób uświadamiał swoje racje. Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, równie wielki amator rozmaitych rozrób. Kręcił się on po ul. Brukowej, Krakowskiej czy Marmurowej i wymuszał od przechodniów dwa złotych na flaszkę wódki.
  Z kolei Tauba Wolfson, prostytutka, znana była z sympatii do kolejarzy. Niektórzy miłośnicy jej wdzięków nawet szli na ostre. W 1927 roku niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka.
  Sąd wycenił tę zazdrość o pannę Wolfasównę na sześć miesięcy więzienia. W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. Była to znana w całych Chanajkach paserka i handlarka nielegalnym alkoholem.
  Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Drogę do niej znali niemal wszyscy pajęczarze (złodzieje strychowi). Szczególnie gorliwym dostarczycielem łupów był Abram Kukawka, którego "Dziennik Białostocki" mianował nawet królem strychów.
No i wreszcie domek z numerem 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbek ze złodziejskiej rodziny Ejsmontów. Jej brat Antoni należał do czołówki włamywaczy. Kradł sam, a także do spółki z innymi amatorami cudzej własności.
  Sprzedawaniem zdobytych łupów zajmowały się jego liczne siostry. Maria trudniła się też najstarszą profesją świata. W swoim mieszkaniu przyjmowała zarówno żydowskich klientów, jak też chętnych na jej wdzięki gojów. Latem 1932 roku złożyła jej wizytę także policja.
Niejaki Jankiel Kapicki z Marmurowej po pobycie na Cichej 4 nie mógł doliczyć się w swoim portfelu aż 200 dolarów.
  Można zrozumieć, że nie miał zaufania do banków, cóż czasy kryzysu, ale żeby chodzić po Chanajkach z taką forsą, to już bezmyślność.

Włodzimierz Jarmolik

Cinkciarz

 
  W międzywojennym Białymstoku takiego osobnika nazywano bardziej zrozumiale  waluciarz .W połowie lat 20. byli konkurencją dla bankowych kantorów,które miały monopol na prowadzenie wymiany waluty.Waluty w Białymstoku było w tym czasie całkiem sporo.
  Dolary posiadali niezubożali do końca kryzysem  fabrykanci czy przedsiębiorczy kupcy.Liczne rodziny otrzymywały w dewizach pomoc od zagranicznych krewniaków.Głównym miejscem spekulacji waluciarzy była tzw.czarna giełda .Działało w niej kilka ok. 10-osobowych ekip, których szefowie ustalali między sobą czarnorynkowy kurs dolara czy złota. Klienci musieli się z tym godzić, mimo że ponosili straty.
  W styczniu 1922 r.płacono za 1 funta-12 tys.marek,za dolara-2850 mk.,za markę niem.-1625 mk.,za franka - 225 mk.,zaś za złotą 10-rublówkę aż 14 tys. mk. Macherzy z Giełdowej mieli też swoje filie przy dworcu , ul.Rocha,ul.Dąbrowskiego ,ul. Kupieckiej i Lipowej.
  Ważnym miejscem handlu dewizami innej grupki była cukiernia Metza przy ul. Sienkiewicza. W celu zdobycia towaru waluciarze białostoccy objeżdżali okoliczne miasteczka:Supraśl, Wasilków, Knyszyn, Sokółka. Skupowali tam dolary od rodzin emigrantów.
  Do 1924 r. potentatem na czarnej giełdzie był niejaki Horodyszcz. W jego kantorze bez licencji załatwiano największe transakcje walutowe. Dziesiątki jego agentów kursowało pomiędzy Białymstokiem a Warszawą, Gdańskiem czy Berlinem.
  Na manipulacjach walutowych Horodyszcz miał dorobić się kolosalnego majątku,zanim nie zainteresowała się nim policja.
Władze policyjne oczywiście dobrze wiedziały o istnieniu czarnego rynku.Co jakiś czas były przeprowadzane obławy.Otaczano wówczas szczelnie ul.Giełdową, Kupiecką czy Lipową. Przeszukiwano podejrzane sklepiki czy bramy. Wyniki były raczej słabe. W ręce policji wpadały zwykle małe płotki.
  Trzymający cały bank rezydowali w bezpiecznych miejscach.Na początku 1924 r.śledczy przeprowadziłi kolejny nalot na cukiernię Metza. Połów był jak  zwykle kiepski.U trzech waluciarzy znaleziono raptem 36 dolarów. Spisani handlarze zostali szybko zwolnieni.
  Nielegalny handel dolarami w Białymstoku trwał i w następnych latach. Głośna sprawa miała miejsce w 1937 r.Sierpniowego popołudnia,w bramie przy ul.Sienkiewicza 12, agenci w cywilu przyłapali na gorącym uczynku trzech waluciarzy.
  Byli to Gedali Braude z Warszawy, Bendet Lifszyc, białostocki czarnogiełdziarz z Rynku Kościuszki 16 i Stanisław Brzeziński z Wesołej 15. Mieli oni przy sobie 100 dolarów i blisko 700 złotych.
Braude został skazany na 6 miesięcy więzienia i 300 zł grzywny, Lifszyc - na 6 miesięcy i 200 zł grzywny i tylko Brzeziński uniknął kary.
  Na czarnej giełdzie trzeba było bardzo uważać,bo zdarzały się na niej oszustwa.W kwietniu 1922 r.Abram Sztejn kupił okazyjnie 150 dolarów w 50-dolarowych banknotach.Okazały się to tzw. wyskrobki. Do 5-dolarówek umiejętnie doklejono 0.No cóż,fortuna zerem, przepraszam kołem się toczy.

Włodzimierz Jarmolik

Z pamiętnika narodowca

  "W końcu  lipca nasz sekretarz Kejna obwieścił nam nowinę : "Byłem u starosty i wytargowałem że będziemy mogli zorganizować manifestację na nasze" Święto przypadało w dzień 15 sierpnia,rocznicę cudu nad Wisłą. Od razu ogarną nas ogromny entuzjazm. To miała być nasza pierwsza legalna demonstracja. Zaraz poszliśmy do drukarni zamówić afisze.Zrobiliśmy ulotki i wieczorem poszliśmy tapetować miasto.
  Nadszedł 15 sierpnia.Ludzie zbierają się od rana.Przychodzi  koło'Wasilków" z orkiestrą. Przychodzą ludzie z powiatu ,związku mieszkańców przedmieścia. Z jednej ze wsi za  Surażem nadjechał nawet nieduży oddział konny. Było ich ze 30. Wszyscy w mundurach. Mieli porobione z drzewa lance a na nich proporczyki.
  Przyjechało również ze 100 cyklistów na udekorowanych rowerach.Było nas kilka tysięcy.Wszystko wyglądało ślicznie.
  Pochód uformował się na dzisiejszym Placu Wyzwolenia i ruszamy środkiem ul.Sienkiewicza.Na przedzie  sekretarz Kejna ,za nim niosący proporzec naszej organizacji Halicki. Za nim nasi radni,członkowie SN - Butkiewicz,Czesław Serwatko,Paweł Janicki,Franciszek Biegański,członkowie Zarządu Grodzkiego z Czernikiem na czele.Następnie grupy w mundurach i na końcu cywile,którzy nieśli transparenty z hasłami-Niech żyje  armia polska ,Idea narodowa odrodzi Polskę , W Polsce chleb i praca dla polaków.
  Nasz  pochód zamykało 100 rowerzystów i 30 konnych,idziemy wszyscy do kościoła św.Rocha,gdzie naszym sympatykiem był wikary.
Oczywiście taka masa ludzi nie zmieściła się w środku i nabożeństwo odbyło się na zewnątrz. Szybko ubraliśmy ołtarz.
  Ksiądz wygłosił płomienne kazanie.Po mszy wszyscy wracamy na Plac Wyzwolenia i cały czas wznosimy okrzyki   - Niech żyje ruch narodowy , Niech żyje Polska Narodowa.
  Na Placu rozwiązujemy pochód.Na zbudowanej specjalnie na tę okazję trybunę wchodzi redaktor Dziennika Narodowego z Warszawy  - Giertych .W czasie jego przemówienia jakiś socjalista a może komunista wyskoczył z grupą ludzi i zaczą krzyczeć - Niech żyje dyktatura proletariatu , no to nasi jak skoczyli do niego i zaczeli go walić.  Miałem wtedy laskę przy sobie ( do dziś zachowałem ją sobie na pamiątkę) i tą laską go po głowie. Tylko  nie kijem -krzyczał zasłaniając się się rękami. Zaraz zjawiła się   policja.
  Giertych pięknie przemawiał.Ludzie bili brawa , potem przemawiał ks.Ostrowski (pochodził ze Złotorii k.Tykocina),prezes okręgowy SN-u.
Manifestację zakończono  odśpiewaniem naszego hymnu  :
  Orzeł biały wzlata w wzwyż -Dumnie wznieśmy w górę czoła -Patrząc w polski znak i krzyż -Polsce niesiem odrodzenia-Niechaj wroga przemoc drży -Już zwycięstwa dzień nadchodzi -Wielkiej Polski moc to my "

Tuwim w Białymstoku

 
Rodzina  Adeli  Krukowskiej, matki Juliana Tuwima , przed I wojną światową mieszkała właśnie w Białymstoku.
  Nie od rzeczy jest też wspomnieć, że Julian Tuwim biegle znał esperanto! To kolejna nić wiążąca poetę z naszym miastem.
  On sam przyjechał tu dopiero w 1927 roku. Był już uznaną sławą. O grupie skamandrytów wiedzieli przecież wszyscy. Byli oni bowiem ulubieńcami kawiarni i salonów. Ich wiersze słychać było wszędzie. Przyjazd Tuwima do Białegostoku był więc wydarzeniem. Jak zwykle przy tego formatu gwieździe najodpowiedniejszym miejscem na zorganizowanie spotkania był teatr Palace.
Na jego widowni mogło bowiem zasiąść blisko 800 widzów. Za tak dużą salą przemawiało również to, że zapowiedziano tylko jeden występ Tuwima.
  Odbyć się miał we wtorek, 17 maja o godzinie 20. Organizatorzy zapowiadali, że sławny gość odczyta "wiersze liryczne, miłosne, groteskowe i satyryczne. Parodie literackie. Fragmenty poematu Skrzydlaty Złoczyńca. Utwory niedrukowane. Tłumaczenia poetów rosyjskich m. in. wyjątki ze Słowa o pułku Igora, Jeźdźca miedzianego Puszkina, Baumonta, Briusowa, Sołoguba i Obłoku w spodniach Majakowskiego".
  Licząc na sukces kasowy, podkręcono w górę ceny biletów. Najtańsze były po 70 groszy. Na inne imprezy w Palace najtańsze bilety szły po 20-25 groszy.
Ci zaś, którzy chcieli dobrze słyszeć i widzieć poetę musieli zapłacić aż 4 złote. Jeszcze w przeddzień poetyckiego występu zapewniano, że "wieczór autorski znakomitego poety Juliana Tuwima w Białymstoku wywołał tak olbrzymie zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodzieży, że bilety są rozchwytywane".
  I gdy wszystko zapowiadało się wspaniale, to we wtorkowy wieczór nastąpiło ogromne rozczarowanie. Na widowni Palace zasiadło zaledwie 25-30 osób. Mimo frekwencyjnego blamażu "słuchacze wynieśli z tego wieczora autorskiego najlepsze wrażenie". Recenzent dodawał, że "wierszy czytane przez p. Tuwima, ich treść, rytm, liryzm i ekspresja wybitnie świadczyli, iż mamy do czynienia z poetą z Bożej łaski". Cóż więc się stało.
  Przyczyną klęski, bo tak trzeba określić to, co wydarzyło się w Palace była nieprzewidziana, a może zbagatelizowana konkurencja. W pobliskim bowiem kinie Apollo, przy ulicy Sienkiewicza 20, tego samego dnia, o tej samej godzinie i też z jednym występem prezentowała się grupa artystów warszawskiej operetki.
  W pierwszej części swego występu prezentowali "szlagier w jednym akcie" pod intrygującym tytułem "Ona ma coś!" Gdzież tam Tuwimowi równać się z tak ekscytującym dziełem. W drugiej części występu warszawiacy zapowiadali "humor, śpiew i tańce". Ta część wieczoru miała też atrakcyjny tytuł: "Nóżki na stół!" W finale tego popisu wykonywano brawurowy numer Felek Pompka.
  To dopiero były prawdziwe atrakcje. Rechocząca publika czuła, że ociera się o wielką sztukę z nie mniej wielkiego świata. Miała w pogardzie poetyckie westchnienia liryczne czy wysublimowane groteski układane dla kawiarnianych snobów.
  Tę kolizję białostockich upodobań na linii Palace - Apollo skwitowano jadowicie. "Są to gusty i gusteczki: jednemu smakują lody malinowe inny woli prosiaka w sosie chrzanowym… Kto lubi wiersze liryczne znanego poety, a kto Nóżki na stół"… Może to właśnie w ten majowy, niezbyt udany wieczór, Julian Tuwim wyrobił sobie melancholijny stosunek do Białegostoku.
  Określił go dokładnie podczas swojego kolejnego pobytu w mieście w lutym 1935 roku. Tym razem publiczność nie zawiodła. Przybyłego na zaproszenie Koła Miłośników Historii Literatury i Sztuki poetę witano i podziwiano tłumnie. Ale i tym razem coś musiało pójść melancholijnie.
  Po wieczorze Jan Glinka prezes Koła, a jednocześnie wybitny białostocki historyk, postanowił, czując się w obowiązku gospodarza, towarzyszyć Tuwimowi w nocnej wędrówce po mieście.
Czasu mieli sporo, bo pociąg do Warszawy odchodził dopiero o 2. w nocy. Panowie zasiedli więc w Ritzu. Dosyć szybko skonstatowali, że jest tu nudno i pusto.
  Przeszli więc do pobliskiego Cafe-Clubu, który mieścił się w Pałacyku Gościnnym przy Kilińskiego. Tu zastali "gaszenie świateł".
  Markotni poszli więc na Rynek Kościuszki do popularnego Akwarium. Tu, jak zauważył Glinka siedziało "parę smętnych postaci".
Widząc to wszystko Tuwim, może też pamiętając pustki w Palace przed siedmiu laty, zwrócił się do Glinki z pytaniem "Wie pan, co to jest melancholia?" i nie czekając na odpowiedź dokończył "To, gdy w lokalu jest więcej personelu niż gości".

 Andrzej Lechowski



Strajk w fabryce dykty

  Maj 1936 r. przyniósł kolejne strajki w białostockich fabrykach. Decydowały niekiedy drobne sprawy. Nie wiadomo po raz który, zaprotestowali robotnicy w zakładach dykt braci Maliniaków przy Kolejowej. Domagali się powrotu czterech zwolnionych kolegów, bo ci nie chcieli pracować za niespełna 2-złotową dniówkę.
  Było to mniej niż stawka przyznana bezrobotnym oczyszczającym dno rzeki Białej.
Kiedy następnego dnia delegacja dykciarzy przystąpiła do rozmów z dyrekcją, żądań było już więcej. Przede wszystkim 25-procentowa podwyżka i ekwiwalent za niewykorzystane urlopy w gotówce, a nie jak dotychczas w drewnie. W rozmowach pośredniczył, jak zwykle przedstawiciel Okręgowego Inspektoratu Pracy. Trwały one długo, obie strony pozostały przy swoich racjach. Robotnicy dowodzili, że ich realne płace spadły od 1934 r. niemal o połowę.
  Dyrektor rozwodził się o cenach surowca i słabym zbycie gotowych produktów. 17 maja w fabryce dykt Maliniaków rozpoczął się strajk okupacyjny, czyli tzw. polski. Była to bodaj pierwsza w Białymstoku taka forma protestu robotniczego.
  Wszyscy robotnicy, tak mężczyźni, jak i kobiety, w liczbie ok. 140 osób, pozostali na terenie zakładów przy ul. Kolejowej, rozlokowując się w hali produkcyjnej i kotłowni. Brama została zamknięta. Stanęli przy niej strażnicy. Organizatorzy strajku zapewniali władze, że wszystko będzie odbywało się w spokoju i porządku.
  Strajkujący nie stracili oczywiście kontaktu ze światem. Ich przedstawiciele wychodzili codziennie na rozmowy pojednawcze. Szły one jednak bardzo opornie. Ludzie udawali się do domu po żywność i bez kłopotów wracali. Solidarna pomoc przyszła też od związków zawodowych. Piekarze dostarczyli furę chleba, rzeźnicy kosze z kiełbasą.
  Na teren zakładu wpuszczony został nawet korespondent Echa Białostockiego, choć najpierw strażnik “starozakonny z długą brodą”, zignorował legitymację prasową i odesłał po zezwolenie do kancelarii fabryki. To pomogło. Reporter mógł wejść, zobaczyć, co się dzieje wewnątrz i wysłuchać żalów okupujących zakład. A żale były ogromne. Robotnicy, żeby nie tracić miejsc pracy, sami podzielili się na dwie zmiany. Harówka 3 dni w tygodniu w katorżniczych warunkach.
  Najniższa stawka - 1,95 zł. Palacz, arystokrata, tylko 3 zł, gdy w innych fabrykach tacy dostawali prawie 5. A w domu dzieci, często chore. Niedołężni rodzice na utrzymaniu. Tylko ten protest dawał jakąś szansę na poprawę bytu. Strajk okupacyjny w fabryce Maliniaków trwał prawie miesiąc.
  Codziennie zasiadano do rozmów i rozchodzono się z niczym. Dwoili się i troili pośrednicy z Inspekcji Pracy, panowie Świeżowski i Kimmel. Wmieszało się Starostwo Grodzkie.
Robotnicy opuścili żądania do 20 proc. podwyżki, pracodawca dawał tylko 10. O płatnych urlopach dawno zapomniano. W końcu trzeba było jakoś się ugodzić.
  Po dalszych ustępstwach z obu stron, 12 czerwca okupacja fabryki dykt przy ul. Kolejowej została zakończona. Inną drogę walki o płace wybrali pracownicy fabryki dykty w Dojlidach. Byli oni zależni od Dyrekcji Lasów Państwowych i do niej zgłaszali swoje pretensje. Związek zawodowy działający w zakładzie ogłosił 22 maja tzw. strajk włoski. Robotnicy przerwali pracę na 2 godziny.       Następnego dnia były to już 4 godziny. A kiedy i to nie przyniosło reakcji ze strony dyrekcji, 260 osób nie tknęło roboty przez cały dzień. To pomogło. Dyrektor fabryki inż. Chrzan zasiadł do rozmów z delegatami załogi. Choć momentami jeszcze zaiskrzyło, strajk dykt w Dojlidach został po kilku dniach zakończony bez uszczerbku dla robotników.
  A pod koniec czerwca znowu wybuchł strajk u Maliniaków. Tym razem przeciwko zwolnieniu dwóch robotnic, które już miały zajęcie służących. Jedną zwolniono. Obyło się bez okupacji fabryki.

 Włodzimierz Jarmolik

Przedwojenny złodziejaszek

  Przedwojennych złodziejaszków białostockich interesowało wszystko, co można było tylko ukraść. Trafiały się im łupy warte zachodu, ale też i całkowicie dziwaczne. Tutaj będzie więcej o tych ostatnich.
  Zawsze powodzeniem złodziei, zwłaszcza tych drobniejszych , cieszyła się odzież, papierosy i żywność. Zwłaszcza w pierwszych latach powojennych, kiedy to na rynku był deficyt tych towarów.
Oto np. latem 1922 roku kilku śmiałków w biały dzień dostało się do pokoju zajmowanego przez statetecznego urzędnika kolei. Adres - Kraszewskiego 11. Wynieśli stamtąd bez przeszkód nowy surdut, dwa garnitury, a na dodatek kilka par niezdeptanych jeszcze butów. Zrobili to tak zręcznie, że sąsiedzi zza ściany niczego nie słyszeli.
  Cofnijmy się jednak do roku 1919. Chanajkowskim spryciarzom bardziej opłacała się robótka, którą wykonali 8 maja o godz. 4 nad ranem. Włamali się wówczas do składu kupca Jezierskiego przy ul. Nowy Świat i wytargali stamtąd 4 ogromne paki papierosów o wartości 40 tys. marek.
  Jeśli idzie o kradzież żywności przykładem niech będzie historia Władysława Wasilewskiego (Charkowska 1). Lipcowego dnia został on zatrzymany przez policjanta, na ul. Żydowskiej z dużym workiem na plecach. W środku był nóż, który sprytny złodziejaszek podwędził na dworcu towarowym przy ul. Poleskiej. A teraz przegląd innych, dziwaczniejszych kradzieży.
  W 1923 roku okradziono koszary im. gen. Józefa Bema. Opryszki nie dostali się oczywiście do garnizonowej kasy, ale zadowolili się deskami i żelaznymi prętami z wojskowego ogrodzenia.
  Rok później prasa białostocka pisała o dużej partii herbaty, którą sprowadził do miasta kupiec Boksztajn, a która zniknęła z jego kantoru w tajemniczych okolicznościach. Może wyjaśnił to Iron Kaufman, stróż przy bocznicy żydowskiej na ul. Ciemnej, na której strychu policja odnalazła część złodziejskiego łupu.
  W 1925 roku pozbawieni zupełnie skrupułów złodzieje okradli ochronkę św. Wincentego a'Paulo przy ul. Legionowej. Biedna dziatwa straciła koc i prześcieradła.
Agenci policyjni trafili na trop sprawców, a ci mieli czego się wstydzić w sądzie. W czerwcu 1927 roku Dziennik Białostocki donosił o kolejnym "radio-złodziejstwie". Rzeczywiście kradzieże aparatów radiowych przybrały w tym czasie niespotykane rozmiary.
  Tym razem swoją własność stracił Stanisław Chrzanowski z ul. Słonimskiej. Poza radiem jednak nic nie zginęło, tym faktem zdziwieni byli nawet prowadzący śledztwo z EUS. Na początku lat 30. buszował z kolei w Białymstoku iście zapiekły meloman. Kradł płyty gramofonowe. W maju 1932 roku p. Aron Szwarc , mieszkający przy ul. Marszałka Piłsudskiego, stracił 30 melodyjnych krążków, które sprowadził nie tak dawno aż z Paryża. Z kolei rok później miało miejsce włamanie do sklepu muzycznego, prowadzonego przez Macieja Rybickiego przy ulicy Kilińskiego 12.
  Złodzieje wynieśli 240 płyt gramofonowych, a do tego skrzypce i mandolinę. Latem białostockie gospodynie nagminnie zajmowały się smażeniem konfitur i przygotowywaniem weków na zimę. W 1935 roku złodziejaszki dokonali przemyślnie robótki w piwnicy Berka Korka. Ogołocili ją ze wszystkich słoików. O pomoc w tej kradzieży policja podejrzewała pomoc domową Anastazję Stepaniuk.
  Koniec przedwojnia pod względem rozmaitości złodziejskich wyczynów na bruku białostockim był także bardzo ciekawy. Oto Aleksander Kuleszyński ze wsi Jurowce zgłosił na policję swoją stratę. Był nią ni mniej ni więcej 166-kilogramowy wieprz, który zginął z furmanki jadącej na Sienny Rynek. Włościanin mógł dostać za niego grubo ponad 100 złotych. Znacznie mniejszą stratę poniósł w czerwcu 1939 roku Lejba Gelberg, pomieszkujący przy ul. Mickiewicza. Był on znanym w okolicy gołębiarzem. Jego rasowe ptaki fruwały wszędzie. Pewnego ranka w gołębniku zabrakło aż 17 sztuk szczególnie cennych winerków. Stratę wyceniono na 25 złotych. Szukanie sprawców tej kradzieży było daremne. Cały przedwojenny Białystok oblatany był gołębim bractwem.

 Włodzimierz Jarmolik

Szajka szniferów

  Międzywojenny Białystok w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości był miastem jeszcze podniszczonym wojną i mocno zubożałym.
  Wystarczy choćby przejrzeć kronikę kryminalną w ówczesnych miejscowych gazetach, żeby stwierdzić, że np. taki rok 1923 był szczególnie obfity w nocne kradzieże mieszkaniowe.
  Żeby zostać sprawnym szniferem, czyli kimiarzem (nocny złodziej mieszkaniowy), trzeba było mieć dużą sprawność fizyczną do wspinania po krzywych murach budynków, różnych gzymsach, rynnach i balkonach, ażeby dostać się do upatrzonego na wyższych piętrach mieszkania. Latem, okno - cel złodzieja - pozostawiano zwykle otwarte. W środku pomieszczenia sznifer musiał także wykazać się dużym opanowaniem i kocią zręcznością, by nie budząc śpiących domowników, sięgnąć nie tylko do szaf, biurek i innych schowków, ale i do kieszeni ubrań wiszących na krzesłach przy łóżkach, a nawet pod poduszki.
  Aż prosi się przypomnienie tu opisu sznifera z realistycznej książki Sergiusza Piaseckiego pt. "Jabłuszko", ukazującego właśnie złodzieja pracującego na tzw. ślam (podczas snu) ze światka przestępczego Mińska białoruskiego zaraz po I wojnie światowej.
Glista - sznifierz "był niewątpliwie najlepszym złodziejem w mieście.Długi, patykowaty, kościsty. W marszu groteskowo przechylał się na boki, w tył i w przód. Wyglądał jak chodzący, składany metr.       Spojrzysz na niego: zdawało się nie przejdzie przez mieszkanie, aby nie przewrócić krzesła, stołu, szafy, a nawet pieca, nie mówiąc już o drobnych sprzętach. I jak taki może być nocnym mieszkaniowym złodziejem. Lecz było to złudzenie
  Gdy nadchodziła noc Glista się przeistaczał. Chód jego nabierał pewności i elastyczności, ruchy robiły się pewne, celowe, z oczu znikał wyraz ospałości.
A na robocie w ciemności poruszał się, w nieznanym sobie mieszkaniu, wśród śpiących ludzi, z takim spokojem, pewnością i sprytem, że nikt by mu w tym nie dorównał
Znany był z czystego wyrabiania najtrudniejszych interesów". Sznifer pracował sezonowo Szniferzy pracowali głównie latem. Była to więc robota jak najbardziej sezonowa. Nawet zamknięte okna nie stanowiły dla nich problemu.Do ich sforsowania mieli niezawodne przyrządy.
  Były to przede wszystkim dłuto, diament do cięcia szkła, a zwłaszcza tzw. plaster złodziejski, czyli specjalna gumowa uszczelka do wysysania fragmentów nadrysowanej szyby. Taką metodą dokonano w letnie miesiące 1923 r. kilkunastu włamań do zaspanych, białostockich mieszczuchów.
  Wreszcie wpadli. Najkorzystniejszą porą roku do skoku "na ślam" były godziny 2 - 3 po północy. Wówczas sen był najtwardszy. Złodzieje wiedzieli o tym znakomicie. Właśnie tą porą, w marcu, okradziony został Chaim Rozenberg z ul. Czystej 5.Nocnych gości zainteresowała posiadana przez niego biżuteria. Znaleźli ją w szufladzie nocnego stolika. Wartość całego kuszu (łupu) była spora - 5 milionów marek polskich.
  Sytuacja powtórzyła się na początku maja również na ul. Czystej, ale tym razem pod jedynką. Z mieszkania Lejby Gorfinkiela szniferzy wynieśli przez okno garderobę o przybliżonej wartości 5 mln marek. Nikt z kimających mieszkańców nic nie słyszał.Prawdziwy festiwal nocnych odwiedzin nastąpił w czerwcu - sierpniu 1923 r. Miało miejsce kilkanaście włamań dokonanych zawsze tym samym sposobem.
  W środku nocy, do środka mieszkania i z powrotem na ulicę. Szniferzy trafili m.in. na ul. Kupiecką, Suraską i Dąbrowskiego. Nie udała się natomiast wizyta na ul. Mazowieckiej u Abrama Birbauma.
Hałasu narobił pies z sąsiedztwa. Jak skwitował to miejscowy reporter na łamach Dziennika Białostockiego - "nerwowi złodzieje bez łupu opuścili teren pracy". Szalejąca inflacja powodowała, że i łupy drożały. Sięgały już 50 - 300 milionów marek.
 Takie straty zanotowano przy ul. Botanicznej w domu Ignacego Jabłońskiego czy w mieszkaniu Rywki Chajert przy ul.Bożniczej, skąd sprawcy wynieśli odzież i bieliznę wartą 300 mln marek.
Szajką szniferów, która w końcu trafiła za kratki kierował niejaki Jan Rafalski, rutynowy złodziej warszawski.

1915


  Białostoczanie w 1915 roku z trwogą czytali kwietniową "Gazetę Białostocką", która donosiła o nasilających się "napadach niemieckich na Białystok".
Pisano, że "w ciągu paru ostatnich miesięcy aeroplany niemieckie ukazywały się od czasu do czasu nad Białymstokiem i rzucały bomby, które nie wyrządzały zazwyczaj prawie żadnych szkód".
Bardziej szczegółowo opisał te "napady" w 1935 roku białostoczanin Stefan Brzostowski.                     Wspominał jak to bomba "spadła na ulicy Aleksandrowskiej (Warszawska A.L.) i rozszarpała na kawałki chłopca Cygiepajło, syna dozorcy więziennego".
Jako inne cele lotniczych ataków wymieniał koszary przy Traugutta i jak "pewnej nocy bomba zapaliła fabrykę Machaja" przy Św. Rocha.
"Innej nocy huk straszny obudził całą dzielnicę w pobliżu dworca kolejowego. Niemcy wiedząc od szpiegów o transporcie amunicji jaki załadowany był na stacji, bombą z cepelina trafili w wagon, czem spowodowali wybuch".
  Ale najbardziej dramatyczne wydarzenia miały miejsce 20 kwietnia 1915 roku.
Tego dnia "Niemcy urządzili na bezbronne miasto napad powietrzny na większą skalę.
Dnia tego ukazała się nad miastem cała flotylla aeroplanów w liczbie 10 i rzuciła z górą półtorej setki bomb, które zabiły 18 i pokaleczyły 34 osoby.W dwóch miejscach od wybuchu bomb powstał pożar, który strawił 9 domów".
  Ten sam dzień tak natomiast opisał Brzostowski. "Mglistym chłodnym rankiem, tuż przed godziną 8- mą rano ukazała się nad miastem niemiecka eskadra lotnicza licząca 15 samolotów. Rozpoczęła się krwawa masakra bombowa. W różnych punktach miasta wybuchło pięć pożarów. Przerażeni ludzie chowali się do suteryn i piwnic. Śmiałkowie, którzy odważyli się opuścić ochronne mury narażali się na śmierć lub kalectwo. Zniszczenia spowodowane napowietrznym atakiem Niemców były ogromne".
  Po tym tragicznym nalocie w następnych dniach Białystok był celem regularnych ataków lotniczych.Pisano, że "dnia 25 kwietnia o godz. 3 rano nad miastem unosił się olbrzymi sterowiec Zeppelin i rzucał bomby. Ogółem rzucił 6 ciężkich i kilkanaście lżejszych bomb, które szkód wielkich nie wyrządziły, gdyż spadły przeważnie na puste miejsca. Z ludzi nie ucierpiał nikt".
  Bywało też i tak, że "w czwartek o godz. 7 rano nad miastem przeleciał aeroplan niemiecki nie rzuciwszy ani jednej bomby". Niemniej każde pojawienie się Niemców nad Białymstokiem wywoływało przerażenie. Miasto zaczął paraliżować strach tym większy, że naloty zaczęły się też nocami.
  Władze wojskowe zarządziły wyłączanie światła w całym mieście.
Tak było "we wtorek d. 21 kwietnia (4 maja) o godz. 11 wiecz. W całym mieście pogaszono światło na ulicach i w mieszkaniach, ponieważ władze otrzymały wiadomość o zbliżaniu się zeppelinów".
Odniosło to skutek, bo "noc minęła spokojnie".
Na przełomie kwietnia i maja naloty były niemal codziennie. Często ich efektem był lakoniczny komunikat, że "nad miastem przeleciał aeroplan niemiecki. Bomb nie rzucał".
Ale było też i tak jak "we czwartek dnia 30 kwietnia o godz. 7-ej rano aeroplan niemiecki rzucił bombę. Bomba pokaleczyła trzy osoby".
  W związku z nasilającymi się atakami stacjonująca w mieście artyleria rozpoczęła ostrzeliwanie nieprzyjaciela. Pierwszy komunikat o takiej akcji mamy z początku maja 1915 roku. "W poniedziałek 4 o godz. 11- ej rano aeroplan niemiecki rzucił przy ulicy Częstochowskiej bombę, która szkód wielkich nie wyrządziła.
Przywitany wystrzałami armatniemi latawiec czem prędzej umknął".
  Celem tego nalotu były właśnie koszary artyleryjskie, które znajdowały się w tym rejonie miasta.
O kolejnej skutecznej obronie pisano 25 maja, gdy "o godzinie 6 i pół rano nad Białymstokiem ukazał się aeroplan niemiecki. Przywitany wystrzałami armatniemi latawiec zmuszony był do ratowania się ucieczką. Bomb nie rzucał". Podczas nocnych nalotów włączano specjalne potężne reflektory, które wyszukiwały na niebie nieprzyjaciela. Pojawianie się niemieckich samolotów i huk wystrzałów armatnich wywoływał panikę wśród ludności.
  Pisano, że "latawiec niemiecki ukazał się nad Białymstokiem d. 12 czerwca o godzinie 7 wieczorem. Przywitany strzałami armatniemi latawiec czem prędzej umknął. Bomb nie rzucał. Ogród miejski i ulice przepełnione z powodu soboty Żydami, przy pierwszym huku wystrzałów opustoszały".
  W kolejnych dniach czerwca obrona przeciwlotnicza mogła zapisać jako swój sukces odstraszanie niemieckich lotników. Każde pojawienie się nad miastem aeroplanu czy sterowca natychmiast powodowało artyleryjski ostrzał, który opisywano jako "przywitanie wystrzałami armatniemi" bądź, że gdy nad miastem "pojawiał się latawiec", to "znów strzelano doń z armat".
O celności rosyjskich artylerzystów nic dobrego jednak powiedzieć nie można. Nie odnotowano ani jednego zestrzelenia "latawca".
  Niemieccy lotnicy wiedząc o tej obronie zaczęli przelatywać nad Białymstokiem "na bardzo znacznej wysokości". Jednak samo już pojawienie się nad miastem "latawca" stanowiło zagrożenie bombardowaniem, choć najczęściej komunikat kończył się stwierdzeniem "bomb nie rzucał".
  Białostoczanie byli przytłoczeni tą sytuacją. Odnotowywano każde pojawienie się niemieckich samolotów, ale też liczono ile razy rosyjskie armaty do nich strzelały. "W środę d. 7 lipca o godz. 5 m. 15 rano na znacznej wysokości ukazał się latawiec niemiecki.
Dano doń 12 strzałów z armat. Latawiec umknął. Bomb nie rzucał".
Wieczorem tego samego dnia strzelano ponownie.
  Następnego dnia o 4 rano białostoczan znów obudziły armatnie wystrzały. Grozę tego spektaklu rozgrywanego na białostockim niebie oddaje doskonale opis tego co wydarzyło się w nocy z 3-4 sierpnia. "Z poniedziałku na wtorek o godzinie 1-ej m. 45 po północy zjawił się nad miastem naszym sterowiec niemiecki systemu Zeppelin.
  Była prześliczna noc księżycowa. Większość mieszkańców już spoczywała w błogim śnie, gdy spod gwieździstego stropu niebios rozległ się złowieszczy szum motoru i jednocześnie ukazało się na tle błękitu ciemne cygaro. Miasto oświetlone było jedynie blaskiem księżycowym. Elektryczność zgaszono już o godz. 12-ej. Niepożądanego gościa przywitano wystrzałami z armat. Szrapnele jeden za drugim pękały zda się tuż koło niego, lecz Zeppelin zdołał umknąć zrzuciwszy przedtem 12 pocisków, z których 5 zapalających. Pociski nie wyrządziły wielkiej szkody. Ofiar w ludziach nie było. Pośrednią ofiarą sterowca stała się 52 letnia Reizla mieszkająca przy ulicy Sołdackiej w d. Geldberga. Usłyszawszy huk wybuchów R. przeraziła się tak okropnie, że dostała ataku sercowego i po paru minutach wyzionęła ducha. Inna zaś kobieta z przestrachu poroniła".

Kurier Poranny

Na skraju Chanajek

  Ulica Młynowa leżała na skraju żydowskich Chanajek. Słyneła z całkiem niezłych, wyjątkowych fachowców.
Tamta Młynowa to 80 numerów. Dla miejscowej policji ciekawe były szczególnie te z 20. Tutaj bowiem gnieździli się najaktywniejsi w różnych występkach indywidua.
Przodowały dwa domy, pod numerem 24 i 28. Nic zatem dziwnego, że kiedy miała miejsce w mieście - a zwłaszcza w okolicach Chanajek - jakaś większa przewalanka, to tam właśnie kierowali swoje pierwsze kroki przodownicy z IV komisariatu czy agenci Ekspozytury Urzędu Śledczego.
  W latach dwudziestych królem wśród złodziei z ul. Młynowej był Chaim Szepes. Cieszył się dużym szacunkiem w swoim otoczeniu. Nic dziwnego, szlify włamywacza zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II.
  Każdy młodziak startujący w przestępczej robocie chciał z nim pracować. Jednak Szepesa miała na oku także białostocka policja kryminalna.
Kiedy latem 1922 roku wybierał się na rekonesans na ul. Polną, gdzie wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, zaraz na ulicy został zatrzymany. Policjanci znaleźli przy nim narzędzie do kłódek i zamków, a także pusty worek na przewidywane łupy.
  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szepes nie zamierzał spocząć na laurach. W sierpniu 1923 roku przyuważył na Rynku Kościuszki pod 7. nowootwarty skład manufaktury. Dobrał sobie do spółki Kalmana Zilberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza towaru na 500 mln marek.
 
Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes załapał znowu roczną odsiadkę.Kiedy wyszedł na wolność, postanowił na krótko zmienić klimat. Miał znajomych w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie.
  Na początku 1925 roku nasz Chaim z Młynowej znowu znalazł się w tarapatach. Nie udała mu się kradzież biżuterii w domu zamożnego grodzieńskiego fabrykanta.
Kolejne półtora roku musiał spędzić w przepełnionej sali więzienia przy ulicy Baranowickiej. Kiedy jednak Szepes wyszedł tylko na wolność, mieszkania w Białymstoku znowu znalazły się w dużym niebezpieczeństwie.
  Przekonał się o tym osobiście doktor Emil Kew z ul. Jurowieckiej. Pewnego dnia, po powrocie do domu, nie znalazł swojego zegarka oraz złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.
Wywiadowcy policyjni tradycyjnie udali się na ul. Młynową do Szepesa. Trafili dobrze. W latach 30. fachową pałeczkę po Chaimie Szepesie przejął Zawel Szuster (Młynowa 24).
Dzielnie wspomagała go w złodziejskim procederze żona Chana. W zimowe dni i noce 1932 roku specjalnością Szustera stały się kradzieże drewna opałowego, węgla i nafty. Wychodził naprzeciw potrzebom mieszkańców Białegostoku. Towary te bowiem były wówczas usilnie poszukiwane.
  W końcu wpadł przy opróżnianiu składu Samuela Kapulskiego, mieszczącego się przy ul. Angielskiej.
 
Do aresztu trafił też Rubin Lach z Młynowej 8, który zasponsorował złodzieja i przejął od niego ukradzioną naftę do dalszej, zyskownej dystrybucji. W czasie, kiedy mąż poszedł za kratki, Chana Szuster nie próżnowała. Założyła z Chaimen Winersztejnem spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, zajmującą się niby to skupowaniem niepotrzebnej i niezdatnej do użytku odzieży.
  Chodzili więc po mieszkaniach, przeprowadzali złodziejski wywiad, a później, w stosownym momencie dokonywali włamania. Wydział Śledczy przy ul. Warszawskiej co i raz otrzymywał zawiadomienia o takich przypadkach. Wytypowano potencjalnych sprawców i zaczęła się żmudna inwigilacja.
  Chana Szuster była wśród podejrzanych. Na ul. Młynowej pod 24. co i rusz pojawiali się policjanci. W końcu udało się złapać złodziejską parkę na gorącym uczynku.
 Nastąpiło to pod drzwiami mieszkania Judes Ladelskiej przy ul. Jurowieckiej 9. Chana ze wspólnikiem próbowała uciekać, rzucając policjantom w twarz gruby pęk wytrychów. Nie na wiele to się zdało. Wkrótce sąd podsumował ich niecną działalność, wymierzając stosowną karę.

Włodzimierz Jarmolik

Jurowiecka kwitła handlem

  Przed wojną na Jurowieckiej mieszkali głównie Żydzi. Kwitł tu handel, ulica tętniła życiem. Była także ważnym punktem produkcyjnym. Na Jurowieckiej fabrykanci chętnie lokowali swoje zakłady.
  Na planie Białegostoku z początku XX wieku, po stronie ulicy między Poleską, Białą a Sienkiewicza, zaznaczonych jest siedem rozmaitych fabryk. Z każdym rokiem powstawało ich coraz więcej.
  Według księgi adresowej z 1929 roku sukno produkowało pięć firm, a tkalnie prowadziło – 10.
Przy Jurowieckiej 35 mieściła się fabryka wody sodowej Rozentala i Ratnera, pod numerem 14 – fabryka watoliny Grynberga, pod nr 35 – fabryka waty Giełczyńskiego, pod nr 20 – wełniane wyroby produkował Markus Jakób. Na Jurowieckiej swą siedzibę miał także Urząd Miar.
  W 1928 roku znajdował się tu jedyny w tym czasie w mieście zakład kąpielowy (Jurowiecka 26), a także jedno z dwóch miejsc w całym mieście, gdzie można było kupić konia – firma Bublackiego mieściła się pod numerem 21.
  Pod numerem 11 znajdowała się miodosytnia Wolfa – jedno z trzech miejsc w Białymstoku, gdzie można było rozsmakować w miodach pitnych. Na Jurowieckiej znajdowały się także dwie piwiarnie – Wiktorii Bobińskiej (nr 21) oraz Katarzyna Jakonczuk (nr 50).
Pod numerem 5 kawiarnię prowadził Alterwajn. Skóry można było kupić u Owsieja Wileńskiego (nr 44).
  Jedną z dwóch fabryk wstążek (Jurowiecka 40) prowadził Adolf Szwalbe. Artykuły kolonialne można było zakupić w sklepie Weinracha pod numerem 27.
  Jurowiecka była dobrze stelefonizowana. W księdze telefonicznej z 1938 roku widnieje 37 abonentów, z czego ponad połowę stanowiły osoby prywatne. Telefon posiadał Bacer Mojżesz - właściciel firmy Linopol (mieszkał na Jurowieckiej 30), Efros Elchonon – sekretarz Towarzystwa Sierot (nr 7), Unger Wacław – kierownik II komisariatu (mieszkał pod nr 26) czy inżynier Kozłowski, pracujący w Elektrowni Białostockiej.
 
Telefonem dysponowały także niektóre fabryki m.in. Energia – fabryka watoliny (nr 14), Facha – tapety braci Charinów (nr 23), sukna Fuksa Tewla (nr 15), Markusa (nr 29) i Izaaka Pinesa (nr 14).
Po wkroczeniu Niemców do Białegostoku w 1941 roku ulica Jurowiecka została włączona do getta.
16 sierpnia 1943 roku podczas likwidacji getta na ulicę Jurowiecką, Fabryczną i Ciepłą zapędzono tych Żydów, którym nie udało się schować w piwnicach. Według relacji Elki Famin, w drewnianym domu przy ulicy Jurowieckiej 24, grupka żydowskiej młodzieży próbowała stawiać opór, gdy przyszli Niemcy zabrać ich do transportu. Niemcy wrzucili do środka granat, mieszkanie spłonęło, większość młodych ludzi zginęła w płomieniach.
  Tę część getta zrównano niemal w całości z ziemią. W 1943 roku w kwartale ulic Ciepłej, Poleskiej, Jurowieckiej i Smolnej walkę z Niemcami podjęło 300 bojowników żydowskich. Znajdowała się tu największa liczba bunkrów, w których walczyli powstańcy, chcąc przebić się do ulicy Poleskiej.
Zryw zakończył się niepowodzeniem, Niemcy wszystkich zabili, burząc wszystko, co stanęło na ich drodze.
  Jedyne zabudowanie fabryczne, które przetrwało wojnę znajduje się na ulicy Jurowiecka 31.
Budynek figuruje w wykazie zabytków, jednak nie został wpisany do rejestru, co oznacza, że nie przysługuje mu pełna ochrona konserwatorska. W opinii Andrzeja Lechowskiego - historyka i dyrektora Muzeum Podlaskiego, była to fabryka Jakuba Markusa. Był on właścicielem przędzalni wełny oraz fabryki wełny ponownej, co wskazywać może na to, że w budynku znajdowała się także szarpiarnia. Markus założył swoją fabrykę w 1896 roku.
 
W 1910 roku zatrudniał 60 robotników, a w 1922 roku już 280. Należał do pierwszej ligi białostockich potentatów, choć raczej na jednej z niższych pozycji. W latach 90-tych XX wieku mieściła się tu spółdzielnia futrzarska. Następnie w budynku mieścił się pub Fabryka. W tym czasie działo się naprawdę wiele: organizowane były koncerty, happeningi itp.
  Jedynym domem wpisanym do rejestru zabytków jest budynek przy ul. Jurowieckiej róg Ciepłej, choć stoi frontem do tej pierwszej to jej oficjalny adres to ulica Ciepła 1. Jest to dwupiętrowa okazała kamienica. Przed wojną mieściły się w niej zakłady usługowe. Mieszkał tu inżynier Herman Lifszyc oraz swą siedzibę miała Sanotechnika – przedwojenne przedsiębiorstwo robót grzewczych i sanitarnych.

Kurier Poranny

Wspomnienia...

  "Ulica Mickiewicza to jedna z najważniejszych ulic na mapie mojego dzieciństwa, ponad 5,5 km od Pałacu Branickich aż do bliżej mi nieznanej ulicy Brzoskwiniowej, która wytycza obecnie przeciwległe kresy tej krainy.
Wędrując od strony Pałacu mijam tę samą od kilku pokoleń budkę z lodami w smakach dwóch  – jeśli latem.
  Tuż obok –  nieistniejący dom drewniany nieopodal Pałacu, w którym wielokrotnie chroniłam się przed burzą,wracając z „archaicznych” kursów języka angielskiego w sali Akademii – a byłam podówczas uczennicą ósmej klasy.
Potem jeszcze kilka kroków obrzeżami Plant (znów ukłon w stronę Praczek oraz altany zwanej Liverpoolem).
  Niegdyś ulica Mickiewicza prowadziła ku drodze na Lublin – teraz jest ulicą urzędów, sądów, kancelarii adwokackich, galerii handlowych, banków, sklepów mięsnych i budek z pieczywem, przychodni oraz ciucharń. Zza szpalerów zieleni widać Teatr im.Węgierki, do którego chodziłam jako licealistka tłumiąc w sobie tęsknoty wielkiego świata.
 I oto przede mną budynek Wydziału Prawa  –  wspominam serdecznie tych  p  r a  w y c h  ludzi, którzy w Białymstoku pozostali i których, mimo odległości zachowuję w serdecznej pamięci. Obok budynek Sądu budzący bolesne skojarzenia z lat przed moim narodzeniem.                  
  Róg Elektrycznej i Mickiewicza…   było to miejsce licealnych spotkań i  poetyckich dysput (bo jeszcze wtedy  poezja była pretekstem towarzyskim – a teraz nadzieją silnie zafałszowaną w wykonaniu jej twórców… poeci jeszcze łudzą się, że wytwory ich pióra są komukolwiek potrzebne poza ich autorami). Piszę to również jako poetka….
Róg Świętojańskiej i Mickiewicza… i oto jeszcze kilka kroków do nieistniejącego domu Sióstr Pankiewiczówien ( pamiętam  schody prowadzące donikąd … i  one z czasem zniknęły pod blokiem z apteką).
Naprzeciw dom rodziny Welterów – tam zabierała mnie moja Babcia na herbatkę do Pani Welterowej (dzięki i takim rytuałom świat okresu międzywojennego oraz współczesny współistnieje  we mnie od  dzieciństwa).
  Tuż koło przystanku autobusowego, nieopodal poczty i nieistniejącego sklepu „Kometka” zachowało się jeszcze  drzewo z ogrodu mojej Babci i mojego Dziadka. Pod tym drzewem stał mój wózek, a w nim ja i cała ta nieznośna wyidealizowana wizja świata. W głębi ogród i Dom, którego już nie ma – odebrano go przecież siłą  mojej  rodzinie  w 1969 roku. Plugawcy rozbierali dach w środku mroźnej zimy, gdy mając zaledwie kilka miesięcy leżałam w łóżeczku wodząc wzrokiem po ścianach ziębnącego ze smutku pokoju.
 Stojąc przy drzwiach frontowych nieistniejącego domu nie śmiem pójść dalej ulicą Mickiewicza hen, w kierunku stawów…
  Lód wspomnień bywa bardzo kruchy w upalny dzień."

Marta Cywińska