Maj 1936 r. przyniósł kolejne strajki w białostockich fabrykach. Decydowały niekiedy drobne sprawy. Nie wiadomo po raz który, zaprotestowali robotnicy w zakładach dykt braci Maliniaków przy Kolejowej. Domagali się powrotu czterech zwolnionych kolegów, bo ci nie chcieli pracować za niespełna 2-złotową dniówkę.
Było to mniej niż stawka przyznana bezrobotnym oczyszczającym dno rzeki Białej.
Kiedy następnego dnia delegacja dykciarzy przystąpiła do rozmów z dyrekcją, żądań było już więcej. Przede wszystkim 25-procentowa podwyżka i ekwiwalent za niewykorzystane urlopy w gotówce, a nie jak dotychczas w drewnie. W rozmowach pośredniczył, jak zwykle przedstawiciel Okręgowego Inspektoratu Pracy. Trwały one długo, obie strony pozostały przy swoich racjach. Robotnicy dowodzili, że ich realne płace spadły od 1934 r. niemal o połowę.
Dyrektor rozwodził się o cenach surowca i słabym zbycie gotowych produktów. 17 maja w fabryce dykt Maliniaków rozpoczął się strajk okupacyjny, czyli tzw. polski. Była to bodaj pierwsza w Białymstoku taka forma protestu robotniczego.
Wszyscy robotnicy, tak mężczyźni, jak i kobiety, w liczbie ok. 140 osób, pozostali na terenie zakładów przy ul. Kolejowej, rozlokowując się w hali produkcyjnej i kotłowni. Brama została zamknięta. Stanęli przy niej strażnicy. Organizatorzy strajku zapewniali władze, że wszystko będzie odbywało się w spokoju i porządku.
Strajkujący nie stracili oczywiście kontaktu ze światem. Ich przedstawiciele wychodzili codziennie na rozmowy pojednawcze. Szły one jednak bardzo opornie. Ludzie udawali się do domu po żywność i bez kłopotów wracali. Solidarna pomoc przyszła też od związków zawodowych. Piekarze dostarczyli furę chleba, rzeźnicy kosze z kiełbasą.
Na teren zakładu wpuszczony został nawet korespondent Echa Białostockiego, choć najpierw strażnik “starozakonny z długą brodą”, zignorował legitymację prasową i odesłał po zezwolenie do kancelarii fabryki. To pomogło. Reporter mógł wejść, zobaczyć, co się dzieje wewnątrz i wysłuchać żalów okupujących zakład. A żale były ogromne. Robotnicy, żeby nie tracić miejsc pracy, sami podzielili się na dwie zmiany. Harówka 3 dni w tygodniu w katorżniczych warunkach.
Najniższa stawka - 1,95 zł. Palacz, arystokrata, tylko 3 zł, gdy w innych fabrykach tacy dostawali prawie 5. A w domu dzieci, często chore. Niedołężni rodzice na utrzymaniu. Tylko ten protest dawał jakąś szansę na poprawę bytu. Strajk okupacyjny w fabryce Maliniaków trwał prawie miesiąc.
Codziennie zasiadano do rozmów i rozchodzono się z niczym. Dwoili się i troili pośrednicy z Inspekcji Pracy, panowie Świeżowski i Kimmel. Wmieszało się Starostwo Grodzkie.
Robotnicy opuścili żądania do 20 proc. podwyżki, pracodawca dawał tylko 10. O płatnych urlopach dawno zapomniano. W końcu trzeba było jakoś się ugodzić.
Po dalszych ustępstwach z obu stron, 12 czerwca okupacja fabryki dykt przy ul. Kolejowej została zakończona. Inną drogę walki o płace wybrali pracownicy fabryki dykty w Dojlidach. Byli oni zależni od Dyrekcji Lasów Państwowych i do niej zgłaszali swoje pretensje. Związek zawodowy działający w zakładzie ogłosił 22 maja tzw. strajk włoski. Robotnicy przerwali pracę na 2 godziny. Następnego dnia były to już 4 godziny. A kiedy i to nie przyniosło reakcji ze strony dyrekcji, 260 osób nie tknęło roboty przez cały dzień. To pomogło. Dyrektor fabryki inż. Chrzan zasiadł do rozmów z delegatami załogi. Choć momentami jeszcze zaiskrzyło, strajk dykt w Dojlidach został po kilku dniach zakończony bez uszczerbku dla robotników.
A pod koniec czerwca znowu wybuchł strajk u Maliniaków. Tym razem przeciwko zwolnieniu dwóch robotnic, które już miały zajęcie służących. Jedną zwolniono. Obyło się bez okupacji fabryki.
Włodzimierz Jarmolik