W sądzie dla pozwanego i dla powoda zawsze potrzebny jest świadek. W latach 30. minionego wieku białostoccy kombinatorzy wymyślili sposób, jak zarobić na tej instytucji.
Polska tkwiła akurat w światowym kryzysie gospodarczym, kiedy kilku bezrobotnych z Białegostoku postanowiło założyć oryginalną spółkę.
Jej zadaniem było terroryzowanie świadków występujących w procesach sądowych i zmuszanie ich do składania fałszywych zeznań. Paczka na czele z Adolfem Zawadzkim trzymała sztamę w światku podziemnym. Ilekroć jakiś przestępca chciał wykręcić się od odsiadki, zwracał się z prośbą do tejże spółki, a ta za opłatą, potrafiła zamknąć usta niewygodnemu świadkowi.
W 1934 r. policja położyła jednak kres terrorystycznej działalności Zawadzkiego i jego kompanów. Wszyscy znaleźli się pod kluczem, a sąd wlepił im wyroki od 1 do 3 lat. Zeznający w różnych sprawach świadkowie poczuli się jakby bezpieczniej. Nie na długo.
Po kilku miesiącach interes objęła nowa szajka. W jej skład wchodzili: Szloma Fin, Izaak Kantor i Izaak Dynowicz. Teraz oni groźbami i biciem wymuszali fałszywe zeznania ze wskazanych osób. Byli przy tym tak bezwzględni, że zastraszeni świadkowie szybko odwoływali wcześniejsze oświadczenia lub mówili tylko te, co im kazano. Jak to zwykle bywa, tym opryszkom także powinęła się noga. Wszystko zaczęło się niewinnie. Między właścicielem domu Szwarcem a jego lokatorem Notowiczem wynikł spór na tle płatności komornego. Ponieważ nie potrafiono go polubownie załatwić, sprawa trafiła do sądu.
Jednym z ważniejszych świadków był pracownik Centralnego Związku Właścicieli Realności o nazwisku Gryc. Gdy czekał on w wyznaczonym dniu przed salą rozpraw, podszedł do niego z groźną miną Izaak Kantor i oświadczył grobowym głosem, że jeśli powie choć słówko przeciwko Notowiczowi, to zostanie "bez płuc i wątroby". Podobne zapowiedzi w razie przegranej Notowicza jego "adwokaci" skierowali do kamienicznika Szwarca.
Gryc, pomimo niewybrednej przestrogi, zeznał przed sądem prawdę o wiadomym konflikcie. Opryszkowie także okazali się słowni. Już na drugi dzień obili solidnie nieposłusznego świadka. Chociaż Gryc bał się dalszych szykan, złożył skargę do prokuratora.
Wkrótce w dzienniku "Echo Białostockie" pojawił się artykuł pt. "Systemem Czarnej Ręki", w którym opisano fakt pojawienia się w Białymstoku nowej bandy wymuszaczy i szantażystów. Wymieniony w artykule z imienia i nazwiska Szloma Fin, prowodyr oprychów, poczuł się wielce obrażony. Ni mniej nic więcej tylko zaskarżył o zniesławienie kierującego gazetą redaktora Faranowskiego. Kiedy jednak przyszedł termin rozprawy, Fin i jego kompani nie stawili się w sądzie. Sprawa była jeszcze kilka razy odraczana, aż szantażyści znaleźli się za kratkami.
Proces szajki terrorystów rozpoczął się 6 listopada 1935 r. Trwał dwa dni. Wzbudził tak wielkie zainteresowanie, że zabrakło miejsca na sali rozpraw dla publiczności. Koronnym świadkiem oskarżenia był oczywiście Gryc. Opowiedział on dokładnie swoje perypetie z Finem i spółką. Niejaki Pławskin mówił o próbie nakłaniania go (za pieniądze) do fałszywych zeznań w sprawie podpalenia składów "Warrantu". Gdy odmówił, zaczęły się prześladowania jego i rodziny. Adwokaci oskarżonych (jeden z Warszawy) także nie próżnowali. Wynaleźli nawet dwóch osobników, którzy oświadczyli, że to właśnie Pławskin namawiał ich do niekorzystnych zeznań przeciwko Finowi i reszcie.
Pod koniec drugiego dnia rozpraw przewodniczący sądu ogłosił wyrok. Pięć miesięcy więzienia z zawieszeniem kary na 3 lata. Wszyscy byli zdziwieni. A Izaak Kantor manifestacyjnie zapowiedział nawet apelację.
Włodzimierz Jarmolik