Jednak nie dla wszystkich. Kancelarię notarialną od kilku godzin obserwowali warszawscy kasiarze. Gdy białostoczanie zasiadali do wigili, a na ulicach zrobiło się pusto, to przystąpili do pracy. Weszli do budynku od strony podwórza, od Żydowskiej (Białówny). Najpierw znaleźli się w lokalu hipoteki, a z niego "wtargnęli do biura p. rejenta". Tu bez namysłu zajęli się pancerną kasą. Nie bawili się w żadne finezyjne metody. Nie interesował ich zamek, tym bardziej szyfr. Za pomocą tak zwanego raka rozpruli bok kasy i łupem ich padły 2 tysiące złotych oraz obce waluty warte drugie tyle.
Włamanie odkryto dopiero po świętach. Policja była pewna, że ma "do czynienia z występem kasiarzy warszawskich, jedynych w swoim rodzaju specjalistów w tej branży złodziejskiej". Warszawiaków posądzono też i o inną głośną kradzież, która wydarzyła się 26 lutego 1927 r.
Było sobotnie popołudnie. Pracownicy kantoru fabryki sukna Trylling i Syn uporządkowali papiery, zamknęli biuro i w głowach mieli już tylko czekające ich karnawałowe szaleństwa. Wokół reprezentacyjnej, stojącej na rogu Lipowej i Nowego Świata, kamienicy Oswalda Tryllinga (mieścił się w niej ów kantor) zapadł zmrok.
Pod jego zasłoną na podwórzu pojawiło się kilku mężczyzn. W milczeniu, sprawnie i szybko dostali się do piwnicy i zaczęli swoją pracę. Przebili się przez strop i już byli w kantorze. Tu "przy pomocy świdrów i raka rozpruli kasę". Ich łupem padło 10 tysięcy złotych, 70 rubli w złocie, 500 franków francuskich oraz akcje bankowe warte grubo ponad tysiąc złotych. Włamanie wykryto dopiero w poniedziałek. Policja i tym razem zawyrokowała, że "sprawcy należą do typu specjalistów kasiarzy i przybyli prawdopodobnie z Warszawy na gościnne występy".
W przekonaniu tym utwierdziło stróżów porządku to, że po tygodniu, w stołecznym Banku Gospodarstwa Krajowego, zatrzymano dwóch mężczyzn usiłujących sprzedać tryllingowe akcje. Nie zdołano im jednak udowodnić, że są sprawcami włamania. Zatrzymani twierdzili, że papiery kupili na giełdzie i nigdy nie byli w Białymstoku.
Dobra kasa pancerna nie zawsze była gwarancją spokojnego snu. W Białymstoku od końca XIX wieku działała niewielka, ale słynąca z jakości swych wyrobów fabryka kas. Znajdowała się na zapleczu Lipowej i Grochowej. Była tam niegdyś uliczka Berdyczowska.
Od niej jeszcze odchodził zaułek zwany Berdyczowskim, choć i nazywano go też Lipowym. Tam to więc Bierko Kasz prowadził odlewnię żeliwa, w której masowo produkowano drzwiczki do pieców. Na wszystkich widniał markowy napis "Biełastok. Bierko Kasz". Obok odlewni funkcjonował warsztat ślusarski. W nim produkowano metalowe drzwi do magazynów no i kasy. Kasz miał zawsze na składzie po jednym egzemplarzu, tak aby klient mógł wybrać potrzebny mu model. Można było jednak zamówić jakąś specjalną odmianę.
W 1890 r. na Lipowej, naprzeciw cerkwi, w kamienicy Jakuba Epsztejna, został otwarty sklep Josela Hermana. Tu po niskich cenach oferowano "niepalne kasy" znanych warszawskich firm. Tak więc w większości białostockich kantorów, banków, w bogatych domach miejscowych bourgeois stały kasy bądź od Kasza lub od Hermana. Kres działalności fabryki Kasza przyniosła I wojna światowa. Herman natomiast zajął się po wojnie wyłącznie sprzedażą mebli.
W 1919 r. popyt na nowe kasy zdecydowanie wzrósł. W mieście powstawały urzędy i instytucje. Pewną popularnością cieszyły się w Białymstoku, znane jeszcze przed wojną, wyroby warszawskiej fabryki kas S. Baumgarta. Firma ta założona w 1863 roku, specjalizowała się w produkcji niewielkich, a zatem i stosunkowo niedrogich kas.
Jedna z nich została kupiona do otwartego w 1919 r. Gimnazjum Hebrajskiego. Mieściło się ono na Sienkiewicza 79 (obecnie w budynku tym jest szpital miejski). Kasa przetrwała całą naszą historyczną zawieruchę. Dziś możemy oglądać ją w Muzeum Historycznym.
Andrzej Lechowski