czwartek, 21 września 2017
Opowieść spod latarni
Żadne, miejskie środowisko przestępcze nie mogło się obyć bez kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. Przedwojenny Białystok nie był pod tym względem wyjątkowy. Szczególnie wiele o pladze prostytucji w Białymstoku w latach 30. ubiegłego wieku pisał tygodnik "Tempo". Dla służby Afrodyty najlepszą porą były godziny podwieczorne. Wówczas to, kiedy zapłonęły latarnie, na ulice zwłaszcza śródmieścia, wychodziły ze swoich "nor i krokodylówek" różne ślicznotki, nazywane też florydami lub po prostu panienkami spod latarni.
Niektóre były już notowane w kartotekach policyjnych albo w przychodni wenerycznej.Niektóre dopiero startowały. Służące domowe, pochodzące zwykle spod białostockich miasteczek, fordanserki z nocnych lokali, znudzone gimnazjalistki, a nawet panienki z całkiem szacownych domów. Niektóre nie skończyły nawet 15 lat. Prostytucji sprzyjały panujący od lat kryzys ekonomiczny, bezrobocie i duża nędza ludności. Nierząd więc kwitł, oczywiście pod opieką miejscowych opryszków.
Po pewnym czasie dziewczęta z "czarną książeczką" (obowiązkowy dokument zarejestrowanej prostytutki) stawały się balastem dla władz miasta i społeczeństwa. Zapełniały szpitale i cele więzienne. W trakcie swojej pracy naprzykrzały się przechodniom na Rynku Kościuszki, ul. Sienkiewicza czy J. Piłsudskiego, nie mówiąc o przyległych, mniejszych uliczkach. Zalegalizowanych domów nierządu w Białymstoku nie było. W mieście działało natomiast wiele mleczarni, piwiarni czy kawiarni, które w rzeczywistości były potajemnymi domami publicznymi, w których w biały dzień serwowano wyszynk i panienkę do towarzystwa.
A teraz cytat, który oddaje dramaturgię dziewczyn zmuszanych zarabiać na ulicy...
"Pójdziemy? Wyświechtany zwrot, powtarzany wielokrotnie przez zmordowane, ukarminowane i spękane wargi. Brzmi on jak nędzny i wieczny refren, o jednakowych zawsze tonach. Mężczyzna poszedł dalej, nie oglądając się nawet za mówiącą. Kobieta nie poczuła żadnego żalu, najmniejszej złości. Przyzwyczaiła się już do tego. Jej spojrzenie, bez śladu życia, znowu utkwiło w czarnym bruku ulicy."
Trudno jest ustalić dokładną liczbę prostytutek w międzywojennym Białymstoku. Oczywiście poza zarejestrowanymi. Córy Koryntu rekrutowały się bowiem nie z zawodowych ulicznic, które uprawiały swój proceder jawnie i bez skrupułów. Było ich kilka setek. Natomiast blisko 400 - 500 dziewczyn dorabiało w podobny sposób. Były wśród nich prostytutki "lepsze", które świadczyły swe usługi zwykle dla małej garstki wtajemniczonych mężczyzn. Ale, jak podał reporter "Tempa", blisko 50 proc. robotnic fabrycznych również parało się nierządem. Opłacały za to lichy pokoik, kupowały jedzenie, spłacały zaległy dług u pazernego sklepikarza, a nawet - co było już dużą ekstrawagancją - kupowały sobie modny kapelusz. I oczywiście pomagały rodzinie - niektóre miały dzieci.
Centrum zabawowo-rozrywkowym w Białymstoku były Chanajki. Lupanary znajdowały się w co drugim domu. Szczególnie znane było te z ul. Krakowskiej, Marmurowej czy Orlańskiej. Białostocka policja i urząd sanitarno-obyczajowy co i rusz prowadziły nagonki na te przybytki. Karano właścicieli, zatrzymywano prostytutki. Nic to nie dawało. Na miejsce zamkniętych spelunek pojawiały się nowe. Chanajkowskie gejsze miały zawsze powodzenie.
Włodzimierz Jarmolik