W międzywojennej Polsce sięganie po iluzje narkotyczne nie było masowym zjawiskiem. Proceder oczywiście istniał. Opium, kokaina czy morfina pojawiały się w sferach artystycznych, wojskowych, urzędniczych albo lekarskich jako zastępnik i tak nie zastąpionej gorzałki. Narkotyki miały rzecz jasna swoją cenę. Sprowadzane w latach 30. głównie z Niemiec (Hamburg) do Gdańska, a później do Warszawy - kosztowały około 8 tys. zł za kilogram. Bezpośredni użytkownicy musieli płacić 10 złotych za gram białego proszku. Chyba, że ten i ów postarał się o receptę od zaprzyjaźnionego lekarza.
Prasa białostocka z owego czasu pisała często o aptekarskich wyłudzaczach. Głośna afera miała miejsce w 1936 roku. Policja zaczęła otrzymywać donosy, że w Ubezpieczalni Społecznej nad wyraz dużo zużywa się morfiny.
Wszystkie ślady prowadziły do Marty Michalskiej, sekretarki naczelnego lekarza. Ta młoda osóbka znana była z nieprzyjemnego charakteru, personel jej nie lubił, ale czuł respekt, w końcu była to prawa ręka szefa, czyli dr. Jana Szymańskiego. Agentów śledczych zastanowił fakt, że Szymański wystawia na nazwisko swojej sekretarki dużo recept na morfinę. Trwało to już tak długo, że w końcu musiało się wydać.
Co się okazało - naczelny lekarz i jego sekretarka byli zatwardziałymi narkomanami. Gdy spostrzegli, że wypisywanie recept na jedno nazwisko zaczyna budzić podejrzenie, wyłudzali recepty od innych lekarzy, bądź po prostu kradli. Michalska obchodziła rejonowe placówki Ubezpieczalni i wyjmowała morfinę z podręcznych apteczek. Dyżurujące pielęgniarki bały się cokolwiek powiedzieć. Wszechwładna sekretarka wzbudzała w nich paniczny strach. Zdarzało się i tak, że lekarz wezwany do nagłego przypadku nie znajdował w apteczce środka przeciwbólowego. Kiedy dwojgu narkomanów zaczął palić się grunt pod nogami, postanowili wyjechać do Częstochowy. Zanim jednak doszło do przeprowadzki, dr Szymański trafił do aresztu.
Rok później Białystok miał kolejną, narkotykową aferę. Na ławie oskarżonych sądu okręgowego zasiadło 13 osób. Pozew brzmiał - wyrób i sprzedaż środków odurzających. Winowajcami byli okoliczni farmaceuci i felczerzy.
Sprawa rozpoczęła się od rewizji w mieszkaniu Floriana Godlewskiego, właściciela apteki w Wasilkowie. W jego domu przy ul. Mazowieckiej wykryto nielegalne laboratorium i hurtowy skład materiałów aptecznych. Były to przede wszystkim środki odurzające i pigułki przeciwbólowe. Akt oskarżenia zarzucił Godlewskiemu wytwarzanie specyfików o charakterze narkotycznym i ich rozpowszechnianie za pośrednictwem właścicieli aptek.
Oskarżenie było poważne, jednak sądowi zabrakło zdecydowanych argumentów prawnych. 12 aresztowanych zostało więc uniewinnionych, zaś Godlewskiemu sąd polecił zapłacić 500 zł grzywny za niezarejestrowany skład medyczny i brak książki rozchodów.
Przy okazji procesu wyszło, że Wojewódzki Inspektor Farmacji wiedział o dodatkowym zajęciu Godlewskiego, a nawet miał udział w jego interesie.
Włodzimierz Jarmolik