Latem specjalną ustawą -o wodzie sodowej- ustalono, że budki z sodówką mogą być otwarte aż do godziny 23. Tyle, że w Białymstoku w tamtych latach nie było takich budek. Sklepikarze i producenci wody sodowej poczuli się pokrzywdzeni. Rej wśród nich wodził Mosze Jabłoński, właściciel wytwórni na Wilczej 7. Ta nieistniejąca już uliczka prowadziła przez dzisiejsze podwórze na zapleczu hotelu Cristal. Tak więc u Jabłońskiego zebrała się delegacja zainteresowanych.
Postanowiono podjąć sodową interwencję u miejscowego posła. Ten obiecał, że w sprawie sodówki odbędzie konferencję w Warszawie. Rozpoczął od MSW. Z sukcesem. Idąc za ciosem ruszył do ministra przemysłu i handlu i ministra skarbu, u których też zdrowy rozsądek wziął górę nad wodą sodową. Już zdawało się, że białostoczanie będą mogli pić świeżą sodówkę przed zaśnięciem, gdy nieoczekiwanie minister pracy i opieki społecznej stwierdził kategorycznie, "że nie można sklepikarzom zezwalać na dłuższy handel".
Cóż było robić. Pozostawało jedynie być przezornym i pamiętając, że w Białymstoku po 19. panowała sodówkowa prohibicja, kupić wodę zawczasu. Dopiero po 1930 r. na ulicach pojawiły się budki z wodą sodową. Sklepikarze nadal sarkali, lecz stracili ważnego sprzymierzeńca - producentów. Tym było wszystko jedno komu, byle sprzedać. Ale i producentom dobrano się do skóry za stan sanitarny wytwórni. Oględnie rzecz ujmując to nawet nie był stan.
Tymczasem w 1937 r. wprowadzono przepisy, podług których "napełnianie balonów i syfonów wodą sodową, winno odbywać się w wytwórniach posiadających osobne pomieszczenia do mycia i płukania tych naczyń". Na producentów padł blady strach. Co tu mówić o urządzeniach do mycia naczyń napełnianych wodą sodową, kiedy nawet oddzielnych pomieszczeń w tych lichych fabryczkach nie było.
W tym też samym 1937 r., przygotowując się do letniego sezonu, w "niektórych sodowiarniach" zamontowano nowe aparaty, które umożliwiały picie napoju na miejscu. Co sprytniejsi właściciele, chcąc ominąć przepisy przerabiali więc te swoje aparaty tak, że niby tylko mogły one napełniać butelki, ale z ukrytego kranika szedł balon za balonem. Że brudne? A od czego brudne, od wody sodowej? Ta wlana do żołądka jeszcze nikomu nie zaszkodziła. A ta w głowie? Ta nawet powinna być brudna!
Zgoła inne kłopoty miała Chana Rozenblum, właścicielka sklepu spożywczego z Sienkiewicza 28. Poszło o lemoniadę, albo raczej o to, co z tej lemoniady wynikło. W upalną sobotę, 14 lipca 1923 r. do jej sklepu weszła młoda wieśniaczka. Kobieta poprosiła o butelkę lemoniady. Wypiła ją duszkiem, po czym zwróciła się do sprzedawczyni z prośbą, czy nie mogłaby zostawić na pewien czas walizki, z którą nie chce się nosić po mieście. Rozenblum zgodziła się. Minęło kilka kwadransów, gdy wieśniaczka pojawiła się w sklepie po walizkę. Wzięła ją, podziękowała i wyszła.
Po chwili wpadła z powrotem krzycząc: "Gdzie są moje dokumenty? Zrobiło się zamieszanie. Na komisariacie policji, do którego zaprowadzono obie kobiety "pretensje poszkodowanej jeszcze się zwiększyły". Przypomniała ona sobie, że oprócz dokumentów miała w walizce bilet okrętowy do Nowego Jorku i 85 tysięcy marek. Była więc to z pewnością najdroższa w dziejach Białegostoku butelka lemoniady.
Andrzej Lechowski