niedziela, 29 kwietnia 2018

Białystok 1924 r.



                  Dziennik Białostocki 1924 rok



1924 r. 1-3 Maja





Ulica Warszawska taka porządna

 

   Porządku na ulicach przedwojennego Białegostoku, jak i domowego ładu jego mieszkańców strzegła duża rzesza policjantów. Mundurowi przodownicy z czterech komisariatów (piąty ochraniał dworzec) oraz agenci Urzędu Śledczego, odziani po cywilnemu. Ze skutecznością tej opieki bywało rozmaicie. Gdyby jednak wskazać najbardziej bezpieczny kawałek miasta, to padłoby z pewnością na ul. Warszawską, w 1934 r. przemianowaną na im. B. Pierackiego.
  Tutaj lokowały się bowiem wszystkie najważniejsze agendy Policji Państwowej. Pod nr 3 znajdował się I komisariat, a obok pod 6 jego oddział śledczy. Dalej, pod nr 11, urzędowali wywiadowcy z wojewódzkiego Urzędu Śledczego. Z kolei budynki nr 50 i 62 okupowała lokalna wierchuszka PP - Komenda Wojewódzka i Komenda Powiatowa.
  O skuteczności Warszawskiej mogły świadczyć także inne instytucje i urzędy publiczne przy niej położone. Był to m. in. Sąd Okręgowy, zanim nie przeprowadził się na początku lat 30. na ul. Mickiewicza, oddział Banku Polskiego, Szpital PCK czy gmach Zarządu Miejskiego. Nie było za to żadnego hotelu, kina albo popularnych restauracji. Obiektów przyciągających rozbawione towarzystwo i podejrzane indywidua. Na ulicy granatowej od mundurów policyjnych nie szukały również swoich klientów panienki lekkich obyczajów, z rzadka pojawiali się żebracy, okupujący tak licznie inne ulice białostockie. Czy jednak na pewno nie działo się tutaj nic nagannego albo przestępczego? Warto się przypatrzeć!
  Zacznijmy od spraw lżejszego kalibru. Przy ul. Warszawskiej mieszkało wielu szacownych obywateli miasta - kupców, lekarzy i adwokatów. Rodziny owe miały zwykle służące, te zaś lepkie ręce. Na początku 1933 r. mecenas Stanisław Reinhard zamieszkały pod nr 10 zgłosił w pobliskim Urzędzie Śledczym, że służąca Michalina Sulżycka, porzucając pracę, wyniosła z mieszkania dolary i różne wartościowe przedmioty na sumę ponad 1 tys. zł. Za złodziejką rozesłano listy gończe. Wpadła dopiero latem w Krakowie. Za wszystkie ujawnione sprawki trafiła na dwa lata za kratki.
  Plagą, która nie ominęła ul. Warszawskiej były znikające rowery. Białostoczanie chętnie z nich korzystali. Przemyślni złodzieje potrafili uprowadzić pojazdy nie tylko spod bramy czy domowego korytarza, ale też ze strychu, a nawet balkonu. Szczególnie dużo kradzieży zdarzało się na sąsiadującej z Warszawską ul. Kościelnej, obok poczty. Wiosną 1932 r. policja zmuszona była umieścić tam swoje zakonspirowane czujki. Wpadło kilku niepoprawnych złodziejaszków - cyklistów.
  Z kolei dużym wyzwaniem dla białostockich kieszonkowców był Bank Polski przy Warszawskiej 14. Zwłaszcza kieszenie jego klientów. Tutaj w różnym czasie myszkowały takie doliniarskie tuzy, jak Icek Chutoriański czy Szmul Chajtowicz.
  Wszystkich jednak przebił 1 kwietnia 1925 r. bawiący na gościnnych występach złodziej z Warszawy - Judka Sznurkiewicz. Zwinął on spod ręki skarbnika sądowego Pawła Wawryka 17 tys. zł przeznaczonych na pensje dla pracowników wymiaru sprawiedliwości. Cóż to była za heca! Za ten primaaprilisowy „żart” Sznurkiewicz zainkasował 4 lata więzienia.
  Nie rezygnowali z odwiedzin na ul. Warszawskiej również miejscowe spece od łomu i wytrycha. W styczniowy wieczór 1929 r. trzech włamywaczy zakradło się do mieszkania lekarza Mieczysława Gruszkiewicza (Warszawska 34). Złodziei spłoszył brat tegoż, znany adwokat Bronisław Gruszkiewicz, zajmował lokal powyżej. Porzucona kasetka z biżuterią, pieniądze i inne łupy zostały odzyskane. Schwytany w pościgu po ulicy recydywista Piotr Łobaczow zainkasował wkrótce kolejny wyrok. Warszawska też miała swoje ciemniejsze strony.

Włodzimierz Jarmolik

sobota, 28 kwietnia 2018

Stadion Zwierzyniecki

 

    Był pełnowymiarowy z regulaminową 400-metrową bieżnią, ze specjalistycznymi skoczniami i rzutniami. Oddany do użytku 5 września 1926 roku Stadion Zwierzyniecki w Białymstoku uważano za drugi tak nowoczesny i z takim rozmachem zbudowany obiekt sportowy w kraju. W 1934 roku powstała trybuna na 600 widzów, bufet, szatnie z urządzeniami sanitarnymi dla 100 sportowców. Były korty tenisowe i boisko do piłki nożnej, wieża spadochronowa.
  Piotr Górko, autor książki Medale i rekordy Z historii lekkiej atletyki w regionie podlaskim 1921-2017: – Pierwsze wzmianki o zawodach lekkoatletycznych w przedwojennym województwie białostockim pochodzą z lipca 1921 roku. Odbyły się na boisku Białostockiej Ochotniczej Straży Ogniowej przy Lipowej. Oprócz zawodników KS BOSO wzięli w nich udział reprezentanci Związku Strzeleckiego.
  Następnie – w sierpniu 1921 roku na boisku w koszarach 42 Pułku Piechoty przy ul. Traugutta rozegrane zostały Wojskowe Igrzyska Sportowe z konkurencjami lekkoatletycznymi. A od września 1922 roku trzecim miejscem tej rywalizacji było boisko sportowe organizacji Sokół przy ul. Świętojańskiej. Jednak lekkoatleci byli tam tylko gośćmi. Rozgrywano tu bowiem głównie mecze piłkarskie, w związku z czym poprowadzona wokół nich bieżnia miała prowizoryczny charakter, a rzutnie i skocznie były nimi z nazwy.
  Na dodatek boisko BOSO zostało na pewien czas zamknięte, gdyż zagrażało obronności Białegostoku. Przylegały bowiem do niego składy wojskowe z zapasami benzyny. W trakcie rozgrywania zawodów sportowych kręciły się więc wokół nich tłumy ludzi. I to było prawdopodobnie przyczyną groźnego pożaru w lipcu 1923 roku. W efekcie, dopóki wojskowych obiektów nie oddzielono od boiska na ul. Lipowej solidnym ogrodzeniem, sportowcy i kibice nie mieli tam wstępu.


   Oddanie od użytku stadionu z prawdziwego zdarzenia 5 września 1926 roku poprawiło warunki uprawiania sportu.

- Tak. Białystok miał wreszcie pełnowymiarowy stadion lekkoatletyczny z regulaminową 400-metrową bieżnią oraz ze specjalistycznymi skoczniami i rzutniami do poszczególnych konkurencji technicznych. Uroczystość otwarcia stadionu była podniosła. Poświęcenia dokonał ksiądz dziekan Aleksander Chodyko w obecności oficjeli z prezydentem Białegostoku Bolesławem Szymańskim na czele, a symboliczną wstęgę przecięła czteroletnia Marysia Korycińska.
  Następnie rozegrane zostały zawody sportowe w trzech dyscyplinach. Najpierw rywalizowali lekkoatleci. Wśród nich bezkonkurencyjny okazał się porucznik Franciszek Koprowski z Wojskowego Klubu Sportowego 10 Pułku Ułanów (przyszły olimpijczyk z 1928 roku w pięcioboju nowoczesnym w barwach Olimpii Grudziądz). Dał on prawdziwy popis swoich umiejętności, zwyciężając w czterech z sześciu konkurencji – w biegu na 100 metrów, w pchnięciu kulą, w rzucie dyskiem oraz w rzucie oszczepem. W pozostałych zmaganiach lekkoatletów najlepszymi okazali się dwaj biegacze ze Sparty Białystok: Stefan Szydłowski na 800 metrów i Roman Olszewski w biegu na 400 metrów przez płotki. Później na bieżni finiszowali kolarze w liczącym około 30 kilometrów wyścigu o Puchar Samorządu Miejskiego. Pierwszy był Adolf Dawidowski z Sokoła Białystok.
   Na koniec licznie zgromadzeni widzowie obejrzeli towarzyski mecz piłki nożnej: Sparta Białystok – ŻKS Białystok (Żydowski Klub Sportowy). Zakończył się remisem 3:3.
  Wybudowanie Stadionu Zwierzynieckiego było uwieńczeniem zagospodarowania całego białostockiego Parku 3 Maja w ramach projektu warszawskiego architekta Stanisława Życieńskiego. Natomiast na samym stadionie, oddzielnie drewnianą trybunę zaprojektował w następnych latach Jarosław Giryn – białostocki architekt znany z realizacji takich obiektów w przedwojennym Białymstoku, jak gmach Teatru Dramatycznego oraz obelisk na Cmentarzu Wojskowym.
  Na stadionie ciągle coś się działo. Zawody lekkoatletyczne, mecze piłki nożnej, wyścigi kolarskie, motocyklowe. Był tor żużlowy, wieża spadochronowa, występowali cyrkowcy, klowni – opowiadał nam przed trzema laty Zbigniew Karlikowski, pasjonat historii Białegostoku i kolekcjoner starych zdjęć. Padały rekordy.
–Już w pierwszych latach użytkowania Stadionu Zwierzynieckiego ustanowiono bądź wyrównano na nim rekordy Polski. Wprawdzie w 1928 roku stało się tak w nietypowej dzisiaj rywalizacji – biegu na 500 metrów kobiet, ale w sezonie 1930 odnotowaliśmy pobicie rekordu Polski w już powszechnie uprawianej konkurencji – pchnięciu kulą kobiet. Dokonała tego Sonia Lewin z klubu Makabi Wilno, 8 czerwca 1930 roku, w trakcie rozgrywanych w Białymstoku ogólnopolskich zawodów uzyskała rezultat 11 m 46 cm.
 
Był to wówczas 10. wynik na świecie wśród kulomiotek. Jeszcze większe emocje przeżywali kibice podczas rozegranego 30 lipca 1933 roku meczu Białystok – Wilno, w którym gościnnie wystąpiły zawodniczki z innych polskich klubów. Jedną z nich była słynna dyskobolka Jadwiga Wajs z Sokoła Pabianice (przyszła srebrna medalistka Igrzysk Olimpijskich w 1936 roku). Wyrzucony przez nią dysk padł za chorągiewką oznaczającą rekord świata! Niestety jej próba była minimalnie spalona – wyszła ona z koła na 5 cm.
  W latach 1930–1933 na Stadionie Zwierzynieckim odbyły się również zawody o Mistrzostwo Polski. Wprawdzie były to jeszcze zmagania w ramach jednej z lekkoatletycznych konkurencji – w chodzie na 50 kilometrów, w pięcioboju kobiet, w maratonie, w pięcioboju mężczyzn, ale świadczyło to o tym, iż Polski Związek Lekkiej Atletyki traktuje białostocki obiekt jako miejsce, gdzie można przeprowadzać zawody najwyższej rangi. Ponieważ reprezentanci Jagiellonii należeli już do ścisłej krajowej czołówki, oczekiwano, że Białystok otrzyma prawo organizacji głównych Mistrzostw Polski w lekkiej atletyce. I rzeczywiście tak się stało. W dniach 6 - 7 lipca 1935 roku na Stadionie Zwierzynieckim spotkali się najlepsi .

Alicja Zielińska

czwartek, 26 kwietnia 2018

Białostoczanie lubili się bawić

 

   Bawiono się często. Najważniejszy był bal karnawałowy organizowany co roku pod patronatem wojewody w pałacu Branickich, gdzie mieściła się siedziba urzędu wojewódzkiego.
  Tańczy Resursa Obywatelska, tańczy Ognisko Kolejowe, tańczy B.O.S.O, tańczą Oaza i Versal. W podrygach modnej rumby unosi się młodzież szkolna i absolwenci, tanguje T-wo nauczycieli, tańczy Sokół, tańczy Strzelec, szloz-foksują „kolejarze i wykolejarze”.
  To prztyczek szyderczego redaktora z międzywojennej prasy, ale faktycznie Białystok tamtych lat lubił się bawić. W publikacji „Na wschód od Paryża i Warszawy był modny Białystok” autorstwa Jolanty Szczygieł- Rogowskiej, Marty Pietruszko i Wojciecha Bokłago, z której pochodzi ten cytat, a którą omawialiśmy jakiś czas temu, pełno jest ciekawostek związanych z balami i zabawami. A że przed nami Sylwester i karnawał, to sięgamy po te miłe wspomnienia, by pozostać w tanecznym klimacie.
  Bawiono się często. Najważniejszy był bal karnawałowy organizowany co roku pod patronatem wojewody w pałacu Branickich, gdzie mieściła się siedziba urzędu wojewódzkiego. Udział w takim balu był swego rodzaju nobilitacją, bo zapraszano najlepsze towarzystwo z miasta i regionu. W lutym 1927 r. urządzono bal, podczas którego zbierano pieniądze na budowę lotniska w okolicach Białegostoku. Na parkiecie do poloneza stanęło 185 par. A gości łącznie było około 600. Specjalnie z Ełku (ówczesne Prusy Wschodnie) zjechał konsul Rzeczypospolitej , a z Wilna Juliusz Osterwa, dyrektor i legenda teatru Reduta - donosiła białostocka prasa. Licznie zaprezentowało się ziemiaństwo (m.in. hrabiowie H. Ciecierski i M. Skrzyński) oraz miejscowe fabrykaństwo (Beckerowie, Cytronowie, W. Hasbach z Dojlid, Markussowie, Tryllingowie).
 
   Sale pałacu Branickich zostały wykwintnie udekorowano. „Wielkiej sali nadano koloryt zimowy, wzrok szczególnie ściągały artystyczne witraże, których motywem były sceny lotnicze oraz lampiony wśród padającego śniegu. Natomiast boczne pokoje zamieniono na zaciszne i przytulne gniazda w stylu mauretańskim”. Był nawet taniec specjalnie przygotowany przez parę tancerzy nawiązujący do lotu samolotem. Bawiono się wyśmienicie, aż do godziny dziewiątej rano. Jak przystało na tradycję bal zakończył biały walc. Pałac Branickich swoją wielkością i atmosferą dawał duże pole do popisu organizatorom. W 1936 r. na pożegnanie karnawału pojawiły się „gąszcze wodorostów morskich, złotych rybek, syren śpiewających i żarłocznych rekinów”.
  Lata dwudzieste, lata trzydzieste to czas różnych maskarad. Bardzo popularne były bale kostiumowe w karnawale. Stroje z epoki, wymyślne maski i maseczki, Białystok szalał, jeśli chodzi o przebieranie się. Najbardziej popularne bale kostiumowe organizowało niemieckie Towarzystwo Kulturalno-Sportowe Helios w swoim klubie przy ul. Warszawskiej. Można było spotkać Pata i Patachona (popularnych wówczas komików), Napoleona, Czerkisa (generał rosyjski); clownów, Cyganów, myśliwych, nie brakowało także aniołów i diabłów.
  Bale wówczas bardzo często miały charakter charytatywny. Zabawa taneczna była świetnym pretekstem dla różnych organizacji dobroczynnych, których wiele wówczas działało w mieście, aby przy okazji zebrać pieniądze czy to na biedne dzieci, sieroty podrzutki, jak określano dzieci porzucone przez rodziców, czy ogólnie na pomoc najuboższym. Tu warto zauważyć, że białostoczanki znały umiar. W 1927 roku, kiedy Białystok dotknął kryzys gospodarczy, to panie zdecydowały, że wystąpią w strojach zeszłorocznych, absolutnie żadna nie mogła pojawić się na balu w nowej kreacji. Chciały pokazać, że oszczędzają i pragną zebrać jak najwięcej pieniędzy.
  Prasa chętnie rozpisywała się o choinkach organizowanych dla najuboższych dzieci przez panią wojewodzinę czy panią prezydentową. Pierwsze damy Białegostoku mocno angażowały się w działalność dobroczynną. Dzieci inteligencji urzędniczej, jak i władz miejskich, dając dobry przykład, przygotowywały występy. Zbierano pieniądze, szykowano paczki, przychodził Mikołaj, ruch choinkowy przed wojną był bardzo rozwinięty.
  Bal wymagał odpowiedniej oprawy, więc jeszcze parę opisów strojnych kreacji. „W latach 20. zamożne białostoczanki orientowały się w najświeższych trendach i wiedziały, że suknia wieczorowa powinna w ogólnym zarysie, długości przypominać suknie dzienne, ale materiały i detale to już zupełnie inna historia - czytamy w książce „Na wschód od Paryża i Warszawy był modny Białystok”. Królowały lśniące i matowe jedwabie w jednolitych kolorach: czarnym, białym, ale też czerwonym, zielonym. Proste krótkie fasony w formie pozbawionej talii koszulki ozdabiały błyszczące naszycia z koralików. Toalety wieczorowe w przeciwieństwie do popołudniowych pozbawione były rękawów i miały głębsze dekolty, często sięgające niemal pasa dekolty na plecach.
  Wraz z wejściem w lata 30. suknie balowe ponownie wydłużyły długość a na przyjęciach po godz. 20 musiały już sięgać do ziemi. Talia wróciła na swoje miejsce, a proste, geometryczne i błyszczące naszycia zastąpiły wszechobecne pieniste falbany; przy rękawach, dekolcie, brzegu sukni, przy wszelkich rozcięciach i wstawkach. Zdarzały się, co wcześniej było nie do pomyślenia, suknie w kwiaty. Na balach konkurowały dwie modne linie: linia syreny - obcisła w bajecznie błyszczącej złotej lub srebrnej lamy, szyta często ze skosu, często z trenem oraz linia krynolinki: dołem rozszerzana, z dużą ilością falban, dziewczęco biała.
 
   Panowie chętnie w smokingach. Smoking uszyty był z czarnej wełny z jedwabnymi klapami, spodnie ozdabiano pojedynczym lampasem.
  Do tego najlepsza była koszula frakowa, czyli z krochmalonym gorsem, sztywnym kołnierzykiem z ząbkami oraz spinkami zamiast guzików. Stroju dopełniała czarna lub ciemna kamizelka i czarna mucha, chociaż dla podniesienia rangi stroju czasem wkładano do smokingu białą muchę - frakową i lakierki. Okryciem wierzchnim dla takiego stroju był ciemny płaszcz dyplomatka, biały szal i melonik, ewentualnie homburgu”.
  A co tańczono? „W 1927 r. jedynym królem sal balowych, jak pisano - tancbud i pląsasal - był charleston. Prasa określała go jako „haniebny stygmat naszej degeneracji, produkt nowoczesnej anemii, nabytej za czasów wojny światowej, powrót do dzikości. To nie taniec, to kwintesencja miłości w pozycji pionowej” (!). Natomiast karnawał 1928 r. zapowiadał całkowite szaleństwo w postaci bibi -dżibi, o którym pisano, że „jest najniebezpieczniejszym konkurentem charlstona, podobny do niego w ogólnej strukturze, ale odznacza się większą jeszcze dzikością”. A i był jeszcze taniec budapest, który łączył czardasza z bluesem. „W 1932 r. królowała rumba. W sezonie zimowym 1939 r. wygrażano sobie figlarnie palcem, pary tańczyły lambeth walk, nazywany również szkocka polką”. A potem wybuchła wojna i skończyły się bale.


Alicja Zielińska

Mistrzostwa Polski Białystok 1935 r.

   

   Na lekkoatletycznych mistrzostwach Polski w 1935 roku rozegranych w Białymstoku nasi zawodnicy zdobyli trzy złote medale i jeden brązowy. Ponadto jeszcze trzykrotnie jagiellończycy zajmowali miejsca w finałach poszczególnych konkurencji. Po udanych zawodach Stadion Zwierzyniecki zyskał na opinii i w następnych latach odbywały się tu imprezy o charakterze krajowym, a nawet międzynarodowym.
  Mistrzostwa Polski w lekkiej atletyce rozegrane w Białymstoku za nami. Wróćmy do tych sprzed 82 lat, kiedy to na Stadionie Zwierzynieckim po raz pierwszy spotkali się najlepsi polscy lekkoatleci. Jak Białystok spisał się w roli gospodarza?
  Piotr Górko, autor książki „Medale i rekordy. Z historii lekkiej atletyki w regionie podlaskim 1921 - 2017”: Bardzo dobrze. Powszechna była opinia o sprawnej organizacji imprezy. Otwarcie mistrzostw w lekkiej atletyce seniorów w Białymstoku miało znakomitą oprawę. Imponująco wyglądała defilada wszystkich sportowców uczestniczących w zawodach. Prowadził ją najstarszy lekkoatleta (urodzony w 1900 roku), znany płotkarz i wieloboista - Jan Wieczorek, reprezentujący WKS Śmigły Wilno. A taką szczególną innowacją tej defilady było to, że sportowcy nieśli tarcze z herbem danego miasta - stolicy poszczególnych okręgów lekkoatletycznych. Bardzo ładnie to wyglądało.
  Dopisali oczywiście kibice. Trybuny Stadionu Zwierzynieckiego były wypełnione po brzegi, zebrało się kilka tysięcy widzów. Nie zabrakło VIP-ów, na czele z prezydentem Białegostoku Sewerynem Nowakowskim.
  Mistrzostwa Polski seniorów były największą imprezą lekkoatletyczną. Tu trzeba dodać, że startowali w nich tylko mężczyźni, ponieważ kobiety przed wojną rozgrywały swoje zawody oddzielnie.
  Jak wypadli białostoczanie w tej konfrontacji z najlepszymi?
   Nasi zawodnicy zdobyli na tych mistrzostwach trzy złote medale i jeden brązowy. Ponadto trzykrotnie zajmowali miejsca w finałach poszczególnych konkurencji. Złoty medal w trójskoku zdobył Edward Luckhaus. Z wynikiem 14 metrów 65 centymetrów wyprzedził kolejnego zawodnika o 45 centymetrów. Natomiast Kazimierz Kucharski, średniodystansowiec Jagiellonii triumfował dwukrotnie. Najpierw wygrał w biegu na 800 metrów, z wynikiem 1 minuta 58.1 sekund, wyprzedzając kolejnego zawodnika aż o 7.9 sekundy. Następnie, po niezbyt długim odpoczynku, tego samego dnia (7 lipca) wygrał bieg na 1,5 kilometra. Ponieważ miał on już w nogach start na 800 metrów, jego przewaga na tym dystansie była mniejsza, ale całkowicie bezpieczna - 1.6 sekundy nad kolejnym rywalem, dając mu pewnie drugi złoty medal.
  Ponadto Kucharski jako pierwszy linię mety minął jeszcze w biegu na 400 metrów. Po zaciętej rywalizacji wyprzedził o ułamki sekundy swojego największego rywala - Klemensa Biniakowskiego z Warty Poznań.
  I tu, podczas tego biegu na 400 metrów doszło do niespodziewanego incydentu, który wzbudził szeroki odzew i podziw dla zachowania Kucharskiego. Pisze Pan o tym w swojej książce.
  - Rzeczywiście. Oto po zakończeniu tej konkurencji Kazimierz Kucharski przyznał się sędziom, że nieopatrznie skrócił tor biegu, czego oni nie zauważyli. W tej sytuacji złoto przyznano Biniakowskiemu, a białostoczanin został niestety przesunięty na ostatnie - szóste miejsce. Jednak jego zachowanie fair play dziennikarze szeroko opisywali, łącznie z Przeglądem Sportowym, gratulując Kucharskiemu dżentelmeńskiej postawy.
  Pecha miał jeszcze jeden nasz zawodnik na tych mistrzostwach.
- Właśnie. To sprinter Bernard Zasłona. Był on trzecim białostockim kandydatem typowanym do złotego medalu. Niestety, wygrywając półfinał biegu na 100 metrów, zaplątał się tak niefortunnie w taśmę, iż przy pełnej szybkości upadł na ziemię i bardzo się pokaleczył. Stanął wprawdzie na starcie finału 100 metrów, ale obolały zajął w nim 6. miejsce. Z nawiązką jednak Bernard Zasłona odrobił to niepowodzenie w kolejnych swoich startach w mistrzostwach Polski seniorów. W latach 1936-1938 zdobył bowiem w nich sześć złotych medali, za każdym razem zwyciężając podwójnie - na 100 i 200 metrów.
  A któremu z białostoczan przypadł brązowy medal podczas mistrzostw w 1935 r?
- Zdobył go jeszcze jeden jagiellończyk - Onufry Półtorak. W biegu na 10 kilometrów, osiągnął on wynik 33 minut 36.2 sekund. Natomiast Janusz Kusociński, mistrz olimpijski w biegu na 10 kilometrów z 1932 roku niestety nie startował w tej swojej koronnej konkurencji, ponieważ leczył kontuzję. Na mistrzostwa do Białegostoku jednak przyjechał. Był powszechnie fetowany przez kibiców i rozdawał autografy.
 
   Po udanych mistrzostwach Polski na Stadionie Zwierzynieckim przyszła kolej na następne zawody lekkoatletyczne o charakterze krajowym, a nawet międzynarodowym.
- Tak. Już w następnym sezonie na Stadionie Zwierzynieckim odbyły się pierwsze w historii miasta międzynarodowe zawody. 7 czerwca 1936 roku został rozegrany mecz mężczyzn: Polska Północna - Prusy Wschodnie. W reprezentacji polskiej byli lekkoatleci z Białostocczyzny, Grodzieńszczyzny i Wileńszczyzny. Prusy Wschodnie reprezentowały Królewiec i okolice plus Wolne Miasto Gdańsk. Zawody przyciągnęły na białostocki obiekt równie wielu widzów, co w 1935 roku. Było także uroczyste otwarcie, flagi polska i niemiecka na maszcie. Zawody jednak zostały zbojkotowane przez kibiców narodowości żydowskiej. W ten sposób zaprotestowali oni przeciwko coraz bardziej nasilającej się już fali represji wobec swoich rodaków w Niemczech.
  Zawody minimalnie - 68 do 65 - wygrali goście. Indywidualnie z białostockich lekkoatletów zwycięstwa odnieśli: Bernard Zasłona w biegu na 100 metrów oraz Edward Luckhaus w trójskoku.
  W kolejnym - 1937 roku na Stadionie Zwierzynieckim rozegrano Mistrzostwa Polski w biegu na 3 kilometry z przeszkodami, w chodzie na 50 kilometrów oraz w biegach sztafetowych. W rywalizacji przeszkodowców jej zwycięzca - Wacław Soldan z Cracovii Kraków ustanowił rekord kraju - 9 minut 56.2 sekund. Tym samym jako pierwszy Polak w historii przebiegł ten dystans poniżej 10 minut. Natomiast zaplanowane na 23 - 24 września 1939 roku na Stadionie Zwierzynieckim w Białymstoku Mistrzostwa Polski w dziesięcioboju już się nie odbyły. Trwała niestety wojna i akurat dzień wcześniej Białystok z rąk Niemców przejęli Sowieci.

Alicja Zielińska

środa, 25 kwietnia 2018

Czarna Maska z Colosseum

 

    Wędrujące po terenach II Rzeczypospolitej cyrki, obok tradycyjnego repertuaru z akrobatami, żonglerką, tresurą i klaunami, miały w swoim programie niekiedy także pojedynki zapaśników. Walki te mocno pachniały hochsztaplerką, ale były popularne i sprowadzały liczną widownię. Ludzie chcieli wierzyć, że mocowanie się siłaczy jest rzetelne, a wyniki walk uczciwe.
  Na początku sierpnia 1927 r. zawitał do Białegostoku cyrk Colosseum. Rozbił zwyczajowo namiot na placu przy Nadrzecznej róg Sienkiewicza. Obok popisów cyrkowców ogłaszał na afiszach także turniej walk w stylu francuskim z udziałem „sił pierwszorzędnych”. Prezentacja zapaśników nastąpiła 4 sierpnia. Na arenie stanęło kilkunastu atletów w różnokolorowych trykotach. Mieli walczyć przez kilkanaście dni. Stawka była międzynarodowa i doborowa: ogromny Rosjanin Orłow, Ukrainiec Aksionow, Żyd łotewski Widmajer, Duńczyk Peterson, Jugosłowianin Petrowić i jeszcze kilku innych, a wśród nich młody polski zapaśnik Szczerbiński.
  No i zaczęły się pod szapitem Colosseum chwyty, młynki, pasy i podwójne nelsony. Orłow walczył brutalnie, wręcz po chamsku, Widmajer imponował techniką, zaś warszawiak Szczerbiński elegancją stylu. Od razu stał się ulubieńcem białostockich widzów. Walki kończyły się przed czasem, albo padał, po upływie przepisowych 20 minut remis. Niekiedy, na życzenie stron, czas walki przedłużano aż do końcowego rozstrzygnięcia. Ażeby dodać turniejowi większych emocji organizatorzy wzywali chętnych amatorów do spróbowania swoich sił na arenie. Wśród zasiadającej na ławach publiczności zawsze znalazło się kilku chętnych, mających nadzieję na pokonanie któregoś z mistrzów. Tym razem zgłosił się miejscowy rzeźnik Berent i postawny kolejarz Giedroyć. Sensacją stało się także pojawienie się Czarnej Maski, zapaśnika walczącego incognito. Był to stary, wypróbowany chwyt, znakomicie zwiększający frekwencję, a tym samym zyski z biletów.
 
Pierwszym przeciwnikiem Czarnej Maski stał się grubianin Orłow. Rosyjski wielkolud przystąpił do walki z wyraźną nonszalancją. Jego rywal już w pierwszej minucie zastosował szybki przerzut i Orłow znalazł się na łopatkach. Gwałtownie protestował, lecz werdykt sędziowski był jednoznaczny. Zagłuszył go zgiełk rozradowanej tą sytuacją publiczności. Czarna Maska stał się postrachem kolejnych zapaśników. Po wyrównanym pojedynku zremisował ze Szczerbińskim, w 3 minucie pokonał Aksionowa, a Petersenem tak mocno rzucił na dywan, że ten na kilka chwil utracił przytomność. Tymczasem przegrany już wcześniej Orłow natarczywie domagał się rewanżu. W końcu komisja sędziowska uległa. 12 sierpnia Czarna Maska i Rosjanin znowu stanęli naprzeciwko siebie. Walka miała trwać tak długo, aż któryś z zawodników nie przeprowadzi zwycięskiej akcji. Od początku brutalność Orłowa dała znać o sobie. Nie tylko stosował nieczyste chwyty, ale zaczął również używać pięści. Podstawiał nogi. Dostał ostrzeżenie, potem drugie. Nic nie pomagało. W 28 minucie został zdyskwalifikowany. Czekała go kara pieniężna - 100 zł. Widownia decyzję arbitrów przyjęła gromkimi oklaskami.
  W ostatnich dniach turnieju doszło do decydujących pojedynków. Najpierw, w rewanżu, Szczerbiński położył Czarną Maskę, jednak sędziowie dopatrzyli się nieprawidłowości i zwycięstwo przyznali temu ostatniemu. Później odbyło się spotkanie zamaskowanego zapaśnika z Łotyszem Widmajerem. W nim Czarna Maska znalazł wreszcie swojego pogromcę. Musiał odsłonić twarz. Tajemniczym zapaśnikiem okazał się znany mistrz miasta Łodzi - Baowiak.
  W międzyczasie brutal Orłow dał na arenie pokaz walki z bykiem. Publiczność uznała, że znalazł właściwego przeciwnika.

Włodzimierz Jarmolik

 

Św.Roch jakiego nie znacie

  

15 stycznia 1939 r. w "Dzienniku Białostockim" przytoczono fragment sprawozdania Komitetu Budowy Kościoła: Ukończenie budowy wieży, na której stoi statua Matki Boskiej, oświetlona na uroczyste święto reflektorami.   Wewnętrzne tynkowanie jeszcze nie ukończone, wstawiano okna i oszklono kopułę. Autor sprawozdania proboszcz parafii św. Rocha ks. A. Abramowicz wyrażał nadzieję, że jeszcze w 1939 r. świątynia zostanie oddana do kultu.
Wieża miała spełniać jeszcze jedną niezwykle ważną funkcję służąc jako dzwonnica, nagłaśniając całe miasto dźwiękami przywołującymi na nabożeństwa, towarzysząc w ostatniej drodze mieszkańców. Dzwony świętoroskie kontynuują tradycje zabranych przez uciekającego z miasta zaborcę rosyjskiego, latem 1915 r. Największy dzwon zwany Wielki, wiszący w wieży starego kościoła Farnego ważył 100 kamieni, a opasywały go napisy:

Twój jest dzień.
Twoja jest noc.
Panu Panów.
Kościół i parafia białostocka poświęcili.
Roku 1832 dnia 1 lipca.
Imię moje Kazimierz.
A ci co mnie po trzeci raz przeleli:
Aleksander Rymaszewski,
Wincenty Włodkowski. Litwini.
Jak twój w serce grzeszne wnosząc rozrzewnienie.
Wezwie do pokuty.
Zapowie zbawienie.
Zmarły powierzy ci nadzieje i losy
Z twemi ulecą do nieba wiernych głosy.
Tłumaczu strat naszych i wszystkich żałości!
O stań się zwiastunem powszechnej radości.


We wrześniu 1939 r., w bombardowanej Warszawie, w ruinach Politechniki Warszawskiej zginął projektant - Oskar Sosnowski, nie doczekawszy się pełnej realizacji swego pomysłu. Budowa Pomnika Niepodległości jednak trwała nieprzerwanie i w latach okupacji.
  W 1940 r. zbudowano pierwsze piętro wewnętrznych galerii świątyni. To nasunęło sowietom pomysł odebrania świątyni i przeznaczeni jej na cyrk.
  Jak wspominali parafianie św. Rocha, ci okupanci dwukrotnie nakładali na parafię kontrybucję, na którą wędrowały pozostałości kosztowności parafian, aż do zupełnego wyczerpania, tak, że na drugą kontrybucję w czerwcu 1941 r. nie zebrano odpowiedniej kwoty i miano oddać mury nie dokończonej świątyni władzom.
  Ze szlochem, leżąc krzyżem we wnętrzu parafianie uczestniczyli w ostatnim jak się wydawało nabożeństwie, żegnając się z marzeniami i planami. Było to ostateczne pokonanie polskiego Białegostoku.
  Stało się inaczej. Następnej niedzieli nie było już w mieście okupantów sowieckich, a jeszcze nie wkroczyli okupanci niemieccy, parafianie św. Rocha odśpiewali w niedokończonym wnętrzu pieśń Boże cos Polskę... Usytuowany pod wieżą i zakrystią żelbetonowy schron, a także wkopane we wzgórze inne ziemne schrony zabezpieczały kryjących się w nich od tragicznych w skutki bombardowań miasta w 1943 i 1944 r.
  W 1942 r. ułożono posadzkę, ustawiono szafy w zakrystii. W 1943 r. sporządzono dębową ambonę, w 1944 r. trzy takież konfesjonały.
  Już po froncie 1944 r. żołnierze polscy uczestnicząc w pracach we wnętrzu zaleli cementem żelbetowe sklepienie pierwszego piętra galerii. Wykonano też wówczas żelazną kratę kaplicy św. Rocha. Rok 1945 r. zaczął się od sporządzania ołtarzy, ustawiono figurę Najświętszego Serca Jezusa w ołtarzu głównym Chrystusa Króla. (Ołtarz ten był projektowany przez O. Sosnowskiego, nie odczekał się nigdy pełnej realizacji. Obok postaci Chrystusa miała stanąć postać Maryi, w otoczeniu świętych polskich.

K.B

wtorek, 24 kwietnia 2018

Spekulanci

 

   Pomarańcze z Hiszpanii były rarytasem dla białostoczan i... paskarzy .Zbliżało się Boże Narodzenie 1934 r. Jak zawsze o tej porze w białostockich składach i sklepach pojawiły się pomarańcze. Były drogie.
  Palestyńskie kosztowały 1,80 zł za kilo, zaś włoskie aż 2,30. Amatorzy żółtych kulek czekali jednak na hiszpańskie, dużo tańsze. Miały one przepłynąć do Polski z początkiem następnego rynku. Przypłynęły, a wraz z nimi wypłynęli na wierzch różnej maści spekulanci.
  W przedwojennym Białymstoku spekulacja nie była czymś niezwykłym. Zaczęło się już w 1919 r. wraz z odzyskaniem przez miasto niepodległości. Po wojnie Białystok znajdował się w opłakanym stanie. Zniszczony przemysł, zdemolowany handel. Brakowało wszystkiego. Deficytowe towary trzeba było zdobywać na czarnym rynku. Kursy walut i cen dyktowała nielegalna giełda rozlokowana na ul. Giełdowej i Kupieckiej.
  Spekulanci i paskarze dorabiali się na okradanych na Dworcu Poleskim transportach. Mąka amerykańska, nafta, dziesiątki beczek śledzi, wszystko to szło na lewo. Spekulowano tkaninami, sacharyną, zapałkami, a nawet jajkami i cebulą. Powstał co prawda Urząd do Walki z Lichwą i Spekulacją z siedzibą w Pałacu Branickich, ale nie dawał rady z paskarskim procederem. Jego składy z konfiskowanym towarem były co i rusz okradane przez miejscowych złodziejaszków. Wszystko wracało znowu na czarny rynek.
  Powróćmy jednak do pomarańczy. 4 stycznia 1935 r. w Gdyni, w gmachu Bałtyckich Aukcji Owocowych, odbyła się ich pierwsza licytacja. Zjawiło się kilkudziesięciu handlowców z całego kraju. Codziennie szło pod młotek do 10 tys. skrzyń południowych owoców. Komisarz rządowy w Gdyni, aby zapobiec nadużyciom ustanowił jednolitą cenę detaliczną - 1,20 zł za kg.
  Do Białegostoku szybko dotarła pierwsza partia - 150 kilogramów. Odebrała ją hurtownia przy Rynku Kościuszki 34. Po towar ustawiła się natychmiast owocarnia z całego miasta. Szybko okazało się, że kupcy wolą sprzedawać pomarańcze nie na kilogramy, a na sztuki. To im się lepiej opłacało. Za 6 owoców po 30 - 40 gr zarabiali od 1,80 do 2,40 zł. Cała istota pomarańczowej spekulacji. Klienci oczywiście zaprotestowali. Wtrącił się starosta Świątkiewicz. Odtąd pomarańcze z nowych dostaw miały iść po 1,30 zł za kilo, zaś handlarze winni wystawiać cennik w widocznym miejscu.
  Co bardziej szacowne firmy sklepowe takie jak Gurewicz (Rynek Kościuszki 38 czy B-cia Głowińscy (Rynek Kościuszki 9) zastosowały się akuratnie do rozporządzenia. Ci ostatni sprzedawali nawet po 2 kilo do rąk. Ale już Pitecki z ul. Kilińskiego życzył sobie 1,50 zł, a w halach targowych na Rybnym Rynku nikt nie sprzedawał niżej niż 1,40. Trudno było protestować, kiedy dzieci chciały zamienić smak jabłka na bardziej egzotyczny.
  Nie był to jednak koniec spekulacyjnych machlojek. Nieuczciwym przekupniom dziwnie szybko kończyła się sprzedaż kilogramowa, po której proponowali dalej, ukradkiem, pomarańcze na sztuki. Pojawili się też uliczne koniki. Działali do spółki z hurtownikami. Wędrując z koszykami w okolicach dworca czy po ul. Piłsudskiego, bezczelnie zachwalali swój towar. Chętnych po owoce nie brakowało. Spekulacja pomarańczami odbywała się w całym kraju. Przodowała oczywiście Warszawa. Wszystko skończyło się w marcu, kiedy Gdyni wygasło pozwolenie importowe.
  Zagadkowo wyglądała w tym czasie także cena cukru. Oficjalnie wynosiła 1 zł za 1 kg. Jednak niektórzy kupcy białostoccy w ramach konkurencji sprzedawali swój towar po 98, a nawet po 97 gr. Musieli chachmęcić coś z jego jakością i wagą.
Tak też widzieli to wścibscy dziennikarze.

Włodzimierz Jarmolik

Młynowa 28



   Na ulicy Młynowej stał sobie jeden taki dom .Gnieździli się tam szczególnie dokuczliwi lokatorzy - złodzieje, paserzy, kanciarze, różnej maści awanturnicy. Regularni bywalcy aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej i więzienia przy Szosie Baranowickiej.
  Na początku lat 20. wyróżniał się  budynek oznaczony numerem 28. Nie była to rzecz jasna zasługa jego jakiejś wykwintnej architektury, ale raczej mało ciekawych dla organów prawa i porządku mieszkańców.
  Swoje zameldowanie pod adresem zgłaszał bardzo wytrwale Chaim Szepes, niekoronowany król złodziei z ulicy Młynowej. Cieszył się on dużym szacunkiem. Nic dziwnego, szlify klawisznika (złodzieja operującego podrobionymi kluczami wytrychami) zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak z okolicy, startujący w przestępczej robocie chciałby z nim mieć spółkę.
  Nie zawsze to jednak mogło wyjść na zdrowie. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego mieli Szypesa stale na oku. Kiedy latem 1922 r. wybierał się ze swoim pomagierem na ul. Polną (dziś Włókiennicza), gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, został zatrzymany na ul. Mińskiej. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a przy towarzyszącym mu osobniku pusty worek na przewidywane łupy.
  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szapes nie zamierzał wcale zrezygnować ze swoich upodobań. Kiedy latem 1923 r. dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7 nowo otwarty skład manufaktury, postanowił go zamknąć. Dobrał do spółki Kalmana Ziberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza całego towaru na 500 mln marek.   Hinty (psy), jak nazywano policję kryminalną, nie próżnowały. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes na rok przeprowadził się z Młynowej 28 do mało przytulnej cel w „szarym domu”. Kiedy wyszedł zza kratek, postanowił zmienić klimat.
  Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Było to mieszkanie zamożnego fabrykanta, a w nim komoda wypełniona biżuterią i innymi wartościowymi drobiazgami. Niestety na cudzych śmieciach skok wypadł fatalnie. Kosztował on Szepesa półtora roku wolności.
  Rok 1927 przywitał Chaim w swoim mieszkaniu przy Młynowej 28. Nie zamierzał jednak zbyt długo świętować. Już 28 stycznia kancelaria Urzędu Śledczego przy Warszawskiej 6 przyjęła zawiadomienie od Geni Goldfarb z Polnej 20 a. Roztrzęsiona kobieta zgłaszała, że w nocy do jej mieszkania przez dziurę w drzwiach dostało się dwóch osobników. Choć spłoszeni, zdążyli zabrać z przedpokoju dwa futra wartości 5.500 zł.
  Ponieważ ul. Polna była ulubionym miejscem spacerów znanego złodzieja z Młynowej, policjanci ruszyli tym tropem. Zanim jednak dostali Szepesa ten zdążył odstawić jeszcze jeden numer. Tym razem w biały dzień otworzył wytrychem drzwi do mieszkania doktora Emila Lwa z ul. Jurowieckiej i pozbawił go złotego zegarka, Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.
  Wkrótce Chaim Szepes na dobre zniknął z kronik kryminalnych białostockich gazet. Jednak dom na Młynowej pod 28 wcale nie stracił na atrakcji dla posterunkowych z IV Komisariatu i agentów śledczych. Teraz ich pupilem stał się Zewel Szuster, duży macher od kradzionego węgla i nafty.

Włodzimierz Jarmolik

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Potwór o świecących ślepiach



             1923 r. Dziennik Białostocki

Wspomnienia ukryte w starych fotografiach


Irena Białówna taka właśnie była

 

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły. Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.
  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).
  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.
  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.
  Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.
  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu.Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.
  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.
  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.
– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.
Dwie odważne kobiety
  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.
Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła.
Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy.
Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.
  AKCJA "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"
Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.
Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.
  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.
Pomaga wszędzie
  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.
  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.
 
Nie kombinuj, nie przerywaj, pisz prosto [PORADNIK CEZAREGO ŁAZAREWICZA]
I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą.
Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.
Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.
  Hart i dobroć
W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.
– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.
  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.
  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.
  „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (...) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.
  Doktor Irena zakasuje rękawy
Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.
  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami?
Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.
Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.
  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.
Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.
  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.
W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm.
I nieustannie szkoli innych.
Dar ze Szwecji
Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.
W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.
Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.
– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.
  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.
Kwiaty samolotem
O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:
– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.
Tak więc...
Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”...
   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.
   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.
  Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.
18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.


Monika Żmijewska

sobota, 21 kwietnia 2018

Pierwsza polska gazeta w mieście

 
   Konstanty Kosiński ją redagował, użerał się z władzami, pisał, organizował akcje społeczne, uczył... Był rok 1912, car jeszcze rządził sporą częścią świata, a energiczny dziennikarz zaczynał misję w Białymstoku.
  Do Białegostoku wrócił, ledwo skończył Wydział Matematyczno-Fizyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Uczyć młodzież chciał, ale chciał coś jeszcze – dać rodzinnemu miastu gazetę. Nie tylko społeczną, blisko mieszkańców, reagującą, komentującą. Ale przede wszystkim wydawaną w języku polskim.
  To było coś! W końcu trwa zabór rosyjski. W Białymstoku rosyjski jest też językiem urzędowym. Na wszystko trzeba mieć zgodę władz carskich. Ale buta i odwaga młodego pasjonata się opłacają. Z grupą młodych ludzi Kosiński zwraca się do gubernatora o koncesję na wydawanie gazety w języku polskim. Pierwszy warunek konieczny, by zgodę dostać – ukończone 25 lat wydawcy – był spełniony: Kosiński tyle w 1912 roku ukończył.Z resztą łatwo nie było, ale się udało.
   Kosiński i jego znajomi w końcu otrzymali zgodę obwarowaną wieloma zastrzeżeniami, z których najważniejszym było zachowanie bezbarwności politycznej. Z kolei przestrzeganie tego warunku narażało wydawców na ostre słowa krytyki ze strony czytelników.
   Ale pierwsze koty za płoty. Kosiński zostaje naczelnym i wydawcą jednocześnie. Z młodym dziennikarzem współpracują: dr Alfred Żołątkowski, Franciszek Gliński, Henryk Noskiewicz, Bogdan Ostromęcki. Pierwszy numer gazety wydają 18 listopada 1912 roku.
   Wychodzi jako tygodnik, ma podtytuł „poświęcona sprawom Białegostoku i Gubernji Grodzieńskiej”, a z czasem jeszcze adnotację: „wychodzi na każdą niedzielę”.
   Numer miał 16 stron, kosztował 5 kopiejek, a redakcja była czynna codziennie, od godz. 10 do 1 i od 4 do 20. Kto chciał, mógł pogadać bezpośrednio z żurnalistami – gazeta informowała, że „redaktor przyjmuje od 11 do 12 rano”. Wystarczyło przyjść na ul. Tykocką do Domu Gwina. W samym centrum – Tykocką nazywano bowiem odcinek Lipowej między rynkiem a Kupiecką (dziś Malmeda).
Mówiono o niej też Wąska Lipowa, by odróżnić od szerokiej, czyli tej od cerkwi aż do św. Rocha.
   Pierwsza i jedyna gazeta w języku polskim ukazująca się w Białymstoku w czasach zaboru rosyjskiego zmieniała myślenie mieszkańców. O tym, jak wielką rolę odegrała w życiu miasta, jaką nową jakość stworzyła, można by pisać i pisać, wszystkie peany zaś najkrócej ująć tak: łączyła społeczeństwo, podkreślała ważność narodowego języka i potrzebę skupienia się na sprawach społecznych miasta. Które, jeszcze tego nie wiedząc, stało właśnie u progu przemiany całego świata. Za dwa lata wybuchnie pierwsza wojna światowa, zaczną zmieniać się granice, tworzyć nowa Polska. „Gazeta Białostocka” w pewnym sensie pokazuje ten świat w symbolicznym przededniu.
   Na razie pierwszy numer wychodzi, a w nim odezwa redakcji:
„Do rąk Waszych szanowni czytelnicy oddajemy dziś pierwszy numer "Gazety Białostockiej" – pierwszej stałej gazety polskiej w kraju tutejszym... Nie jest ona taką, jaką chcielibyśmy widzieć ją, jaką wyobrażaliśmy sobie w marzeniach naszych! Nie jest ona doskonałą, lecz to nas nie zraża i nie powinno zrażać też czytelników naszych, ponieważ doskonałości stworzyć od razu nie można.
   Jak człowiek rodzi się słabym i tylko po dłuższym czasie dochodzi do sił – mężnieje, tak i gazeta musi mieć czas na wzrost i udoskonalenie się...
   A chcemy, by "Gazeta Białostocka" była doskonałą, by odpowiadała jak najlepiej potrzebom całego społeczeństwa, by stała się rzeczywiście gazetą społeczną. Wierzymy, że to nasze życzenie jest życzeniem całego społeczeństwa i że przy pomocy Bożej i poparciu dobrych ludzi uda się stworzyć taką gazetę... Będzie ona pismem bezpartyjnem i niezależnem od żadnych grup i zawsze śmiało i bezstronnie wypowiadać swoje zdanie... Niech każdy zrobi, co może – wtedy wspólnemi siłami stworzymy poważną placówkę kulturalną.Do pracy więc! Redakcja”.
   Peruki do wynajęcia
W pierwszym numerze znalazła się refleksja o tym, że działalność społeczna w mieście i w ogóle jakoś opadła z sił. „Po wytężonej pracy przyszło zmęczenie i niwa społeczna legła znów odłogiem. Zapaleni działacze uspokoili się i machnęli ręką na wszelką działalność społeczną. A przecież...”.
   W jednym z artykułów redakcja domaga się „sprawiedliwości dla kobiety”:
„Kto kobietę uważa nie tylko za maszynę do rodzenia dzieci, lecz widzi w niej miłego i wdzięcznego, a sobie równego towarzysza i pomocnika, kto w niej szanuje godność matki i żony, ten powinien wpłynąć na Główny Zarząd Stowarzyszenia Robotników Katolickich, aby tenże postarał się u władz o zmianę niesprawiedliwego paragrafu” (poszło o to, że w czasie choroby członek stowarzyszenia dostaje najwyżej 40 kop. dziennie, a przecież w przypadku kobiet, które opłacają składki na równi z mężczyznami – jak zauważa gazeta – wydatków jest więcej, np. w trakcie połogu).
   W numerze znaleźć też można garść wieści z miasta, przegląd polityczny z całego świata, korespondencję z Grodna, opowiadanie Jerome’a K. Jerome, wspomnienie zmarłego właśnie właściciela pierwszorzędnego zakładu fryzjerskiego Jozefata Polińskiego, który był też pasjonatem teatru, pisał sztuki, wystawiał, deklamował.
   A także całkiem sporo reklam budowanych w charakterystycznym przedwojennym stylu.
Choćby taki cymesik: „Wszyscy zachwycają się tylko patefonami. Grają bez igły, czysto głośno i naturalnie. Uprasza się o przekonanie w magazynie Z. M. Rybickiego przy ul. Niemieckiej”.
   Albo: „Fryzjer Józef Tofiło. Mikołajewska ulica, dom Pinesa. Poleca wszelkie wyroby z włosów; peruki do wynajęcia na maskarady; mycie i farbowanie głów z momentalnem suszeniem”.
  Albo: „M. Samitowska. Szewc w Białymstoku, przy ulicy Lipowej, dom Epsztejna, vis-a-vis soboru. Uprasza się o nadsyłanie dokładnej wiadomości o stanie nogi, braniu miary, wieku i jakiej formy obuwie ma być zrobione: szerokiej, średniej i spiczastej”.
   Gazeta dotrwa niemal do wybuchu pierwszej wojny światowej – ostatni 75. numer wyjdzie 16 maja 1914 r.
Więc nieomal w przededniu wybuchu wojny. W kwietniu 1915 r. „Gazeta Białostocka” zaczęła wychodzić ponownie, w zmniejszonej, ośmiostronicowej objętości; zmalała również liczba współpracowników. W okresie okupacji niemieckiej ukazywała się jako pismo codzienne w ciągu dwóch tygodni (z przerwami). Ostatecznie została zawieszona 24 października 1915 roku – precyzuje Lucyna Lesisz.
   Wszędzie go pełno
Kosiński, nauczyciel z zawodu, którym zresztą po zamknięciu gazety będzie nadal, przypomina trochę pozytywistycznych organiczników. Gdy przychodzi I wojna światowa, a w Białymstoku miejsce po zaborcy rosyjskim zajmuje niemiecki okupant, Kosiński wraz z innymi organizuje szkolnictwo polskie. To właśnie na łamach swojej gazety ogłasza powołanie Towarzystwa Popierania Szkoły Polskiej. I jako jeden z pierwszych z białostockiej elity zbiera fundusze na ten cel, kwestując m.in. wraz z Marianem Dederką, ks. Stanisławem Hałką, Marią Kościanką.
   Dzięki nim już 6 listopada 1915 roku przy ulicy Kraszewskiego 13, w kamienicy Władysława Ostrowskiego otwarto szkołę powszechną. Jej kierownikiem został Michał Motoszko. Nauczycielkami były: Zofia Szmidtówna, Czesława Ostaszewska-Kosińska i Emilia Wenclikówna – opowiada Andrzej Lechowski, białostocki historyk, dyrektor Muzeum Podlaskiego.
   Gdy zaś pojawił się problem, z czego utrzymać powstające białostockie szkoły, to Kosiński właśnie wraz z innymi białostockimi społecznikami wymyśli, że może by tak zorganizować przedstawienia, z których dochód przeznaczyć na nauczycielskie pensje.
   9 stycznia 1916 roku zorganizowano pierwsze amatorskie przedstawienie. Wystawiono niezbyt ambitne „komedyjki” – „Świdrykowski jedzie” i „Z rozpaczy”. Czysty dochód z tego przedsięwzięcia wyniósł 495 rubli, dzięki czemu 10 nauczycieli miało miesięczne wynagrodzenie! Sukces zmobilizował grono działaczy, którzy spotkali się w domu państwa Różyckich przy Fabrycznej 53. Zjawili się tu Konstanty Kosiński, Apolonia Srzedzińska, Michał Motoszko i Stanisław Ostrowski. Podejmował ich Zygmunt Różycki, niestrudzony organizator życia teatralnego w Białymstoku.
   Angażował aktorów, wynajmował sale, reżyserował i grał. W efekcie tych spotkań 12 lutego 1916 roku powstało Towarzystwo Dramatyczne "Pochodnia". W jego statucie, w 5 paragrafie zapisano, że ma ono zająć się „szerzeniem zamiłowania do sztuki dramatycznej i oświaty wśród najszerszych mas za pomocą odczytów popularnych, pogadanek, wycieczek krajobrazowych, przedstawień teatralnych, koncertów, zabaw, urządzania bibliotek i czytelń, wydawania szczegółowych sprawozdań ze swej działalności, pism, broszur oraz tworzenia stypendiów szkolnych dla dzieci członków Towarzystwa”.
  Nauczyciel i radny
Ale Kosińskiemu społecznych poczynań było ciągle mało. I gdy we wrześniu 1919 roku w niepodległym Białymstoku rodził się pierwszy samorząd miejski – w jego skład (na kadencję 1919-22) wszedł również założyciel pierwszej polskiej gazety w Białymstoku.
  A gdy w międzywojennym Białymstoku tworzono nową gazetę – nie mogło zabraknąć i Kosińskiego, który miał przecież ogromne doświadczenie wydawnicze. Gdy 6 kwietnia 1919 roku ukazywał się pierwszy numer „Dziennika Białostockiego”, Kosiński był jego redaktorem. Później już z nim tylko współpracował.
   Zajął się zaś kolejną pasją – nauczaniem. W latach międzywojennych był nauczycielem matematyki w Gimnazjum Państwowym im. Zygmunta Augusta. Sekretarzował i prezesował białostockiemu Towarzystwu Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych. W 1934 roku był dyrektorem Państwowego Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Prużanie.
   Pedagogicznie nie spoczął nawet w czasie okupacji niemieckiej – kiedy wiosną 1942 roku w Białymstoku powstała Wojewódzka Organizacja Tajnego Nauczania w Białymstoku, stanął na jej czele wraz z Marią Kolendo. Jako nauczyciel pracował też po wojnie – ucząc matematyki w II LO w Białymstoku.
   Dziennikarz, samorządowiec, społecznik, współtwórca działań na rzecz teatru, nauczyciel...
A przecież jeszcze współzakładał Muzeum Regionalne. Współtworzył – będąc w składzie komitetu redakcyjnego – monografię Białegostoku opracowywaną przez Henryka Mościckiego. Organizował Polskie Towarzystwo Krajoznawcze w Białymstoku.
   Zmarł w 1961 roku w wieku 74 lat. Jest pochowany na białostockim cmentarzu farnym.Dobrze, że mieliśmy w Białymstoku takiego Kosińskiego.

Monika Żmijewska


Afera z pięcioma złotymi w tle

 

W 1925 r. Warszawa, a z nią cały kraj, żyła wielkim skandalem, który wybuchł w tamtejszym Urzędzie Śledczym. Wyszło na jaw, że aspirant Daniel Bachrach, wszechwładny szef brygady do walki z fałszerzami pieniędzy, sam kierował szajką podrabiającą nowo wprowadzone do obiegu złotówki.
   Oczywiście został natychmiast wylany z pracy, wraz z innymi zamieszanymi w aferę policjantami, którym patronował zastępca naczelnika Urzędu Śledczego, Ludwik Kurnatowski. Wsypa ta nie odstraszyła rzecz jasna innych hochsztaplerów. Wiedzieli oni, że pieniądze najlepiej zarabiać na ich podrabianiu. Fałszywe 5, 10 i 20-złotówki wytwarzane w zakamarkach warszawskich Nalewek rozchodziły się po całej II RP.
   Trafiały do Łodzi, Poznania, na Śląsk i do Gdańska. Tam znajdowały się filie centrali, których zadaniem było rozprowadzenie po terenie trefnego towaru. Również ówczesny Białystok pełnił taką rolę. Fałszywki nie tylko kursowały po mieście, na co uskarżał się miejscowy Urząd Pocztowy przy ul. Kościelnej i oddział Banku Polskiego przy Warszawskiej, lecz były zwłaszcza kolportowane na wschodnich obszarach województwa białostockiego - w okolicach Grodna, Wołkowyska, Baranowicz i Słonima. Tamtejsza ludność słabo orientowała się w wyglądzie obowiązujących aktualnie nominałów.
   Bank Polski robił wszystko, aby ostrzec przed przyjmowaniem podróbek. Lokalna prasa drukowała ich podobizny i wskazywała błędy różniące od oryginału. W 1924 r. agenci białostockiej Ekspozytury Urzędu Śledczego z ul. Warszawskiej wpadli na trop bandy, która zajmowała się w Białymstoku fałszerskim procederem. Na jej czele stał Owsiej Szlapak, z zawodu szewc, zamieszkały przy ul. Siennej.
   Dobrał on sobie do pomocy kilku wytrawnych, kresowych szmuglerów, którzy już za okupacji niemieckiej zajmowali się przemytem sacharyny. Byli to m.in. Josel Trubowicz z Baranowicz oraz Josel Szewkin i Chaim Węgier z Lachowicz. Policyjni wywiadowcy zainteresowali się najpierw Węgrem. W kartotece EUS figurował on jako zawodowy przemytnik.    Podczas kolejnej wizyty w Białymstoku został zatrzymany na dworc u przez podkomendnych naczelnika V Komisariatu Franciszka Pierso, szczególnie ciętego na gagatków z rozmaitą kontrabandą. Rewizja jednak nic nie dała. Fałszywych pieniędzy nie znaleziono. Węgier został, acz bardzo niechętnie, zwolniony i wsiadł do pociągu.
   Niebawem po jego wyjeździe, z Baranowicz nadeszła do białostockiej kancelarii EUS informacja o pojawieniu się tam nowej partii fałszywych 5-złotówek.
   Na początku października jeden z wywiadowców dostrzegł w tłumie pasażerów na stacyjnym peronie dwie znajome sobie facjaty. Byli to Trubowicz i Szewkin. Zaczął ich dyskretnie śledzić. Kresowi szmuglerzy udali się na ul. Lipową do hotelu Bristol. Wynajęli pokój i do wieczora nie ruszali się z miejsca. Dopiero kiedy zapadł zmrok, wyszli na spacer, który doprowadził ich na ul. Sienną do domu szefa, czyli Owsieja Szlapaka. Cały czas posuwała się za nim policyjna czujka.
   Następnego dnia rano obaj kontrabandziści opuścili hotel, wzięli dorożkę i kazali wieźć się na dworzec. Tam kupili bilety do Słonima i kiedy podstawiono pociąg rozsiedli się wygodnie w wagonie. Wtedy do akcji wkroczyli wywiadowcze asy.
   Aresztowali obu mężczyzn i doprowadzili na kolejowy posterunek. Jakie było jednak zdziwienie policjantów, gdy przy zatrzymanych nic nie znaleziono. Przeszukanie zajmowanego przez nich przedziału także nie dało pozytywnych rezultatów. Dopiero w sąsiednim odkryto paczkę, a w niej 200 podrobionych 5złotówek. 
   We wrześniu 1925 r. przed Sądem Okręgowym odbył się głośny proces. Choć prowodyr Szlapak zbiegł za granicę, to jego pomagierzy od fałszywek zainkasowali po 5 lat.

Włodzimierz Jarmolik

piątek, 20 kwietnia 2018

Św. Rocha 2. Od Wejnrachów do Białych



   Przyjrzymy się przeszłości nieruchomości o numerze 2. Niestety, także w tym przypadku spóźniłem się o kilka lat, gdyż jeszcze pod koniec 2009 r. stały tu resztki drewnianego domu. Przy okazji debat na temat możliwości jego ochrony zwracano uwagę, że adres ten związany jest z dr Ireną Białówną, jedną z wybitnych białostoc zanek, której zasługi na polu rozwoju pediatrii na terenie miasta i województwa są nie do przecenienia. Mimo to budynek został rozebrany, a posesja przy ul. św. Rocha 2 pozostaje do dziś pusta.
  Wielokrotnie wracano już na łamach wydawnictw naukowych i lokalnej prasy do biografii lekarki oraz podkreślano jej związki z tą posesją, co dodatkowo podnosi rangę tej nieruchomości. Warto jednak wątek historii posesji przy ul. św. Rocha 2 znacznie rozszerzyć, nie tylko w kontekście przeszłości samego adresu, ale zwłaszcza pochodzenia dziadków i rodziców dr Ireny Białówny. 
  Najwcześniejsze informacje o posesji przy ul. św. Rocha 2 pochodzą z 1873 r. Przed tą datą – co już wielokrotnie podkreślałem – działki położone przy tej ulicy znajdowały się  w granicach wsi Białos toczek i dopiero kilka lat później zostały włączone do miasta.
   Parcele wykupywano więc od włościan Białegostoczku, od nich też zapewne 8 maja 1873 r. nabyli omawianą posesję Mejer i Chisza Wejn rachowie.  Chisza była córką jednego z bogatszych mieszczan białostockich – aptekarza Mic hela Zabłudow skiego, właściciela licznych nieruchomości na terenie miasta i powiatu. Jej mąż pełnił przez kilkanaście lat funkcję członka Zarządu Miejskiego, a więc najwyższych władz samorządowych w Białymstoku. To właśnie Wejnra- chowie zbudowali na pustej dotychczas działce drewniany parterowy dom z poddaszem.  Zaledwie dwa lata później, 21 sierpnia 1875 r., Wejnrac ho- wie sprzedali nieruchomość Wasylowi Kurakinowi.
   Był on urzędnikiem kolejowym, zatrudnionym w Brzesko-Graje- wskiej Kolei Żelaznej. Według rejestrów urzędników pracował jako szef oddziału zażaleń. Nie zagrzał jednak miejsca w Białymstoku, gdyż już w 1880 r. przeniesiono go na inne stanowisko. Jeszcze tego samego roku, 3 czerwca  jego pełnomocnik odsprzedał posesję Marcinowi Borkowskiemu. Na temat nowego właściciela mamy ledwie garść danych: był nazywany mieszczaninem białostockim, ale nie wiadomo gdzie się urodził.
   Na świat przyszedł w 1843 r. jako syn Marcina. Ożenił się z Pauliną Świerzbińską, ale nie doczekali się dzieci. Borkowski był rzemieślnikiem i to na tyle dobrym, że w latach 1890-1894 był naczelnikiem zarządu rzemieślniczego.   Maciej Borkowski zmarł w 1908 r., spisując uprzednio testament, mocą którego prawa własności do nieruchomości przy ul. św. Rocha 2 przekazał żonie, Paulinie. W listopadzie tego roku Sąd Okręgowy w Grodnie potwierdził postanowienia ostatniej woli, wprowadzając wdowę w posiadanie posesji przy ul. Rocha 2. Trzy miesiące później, 2 lutego 1909 r. Borkowska sprzedała majątek małżonkom Janowi i Władysławie Kobyl ińskim.  Jan Kobyliński, syn Dominika, był z wykształcenia lekarzem  medycyny.
  Ukończył Uniwersytet Warszawski, gdzie studiował także Gustaw Szpilewski, syn Adolfa i Kazimiery z Kuczyńskich, wywodzących się z Prużan. Jego siostra, Władysława, przed 1874 r. wyszła za Jana Kobylińskiego. W 1874 r. małżonkowie doczekali się pierwszej i jedynej córki, której na chrzcie nadano imię Kazi- miera. W latach 80. XIX w. mieszkali już w Białymstoku, gdzie Jan Kobyliński otworzył praktykę lekarską. Mieszkali wraz z córką początkowo przy Placu Bazarnym (Rynek Kościuszki 1), później w domu Falka Kempnera przy ul. Niemieckiej (ul. Kilińskiego 16). 
   W 1897 r. Jana Kobylińskiego wymieniono wśród wolno- praktyk ujących lekarzy, a jego gabinet mieścił się w domu przy ul. Staroszosowej. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że chodzi właśnie o dom Borkowskich przy ul. św. Rocha 2. Śmierć Macieja Borowskiego dała im możliwość wykupienia tej nieruchomości, co uczynili na począktu 1909 r. Jan Kobyliński pracował także w innych miastach Rosji. Zmarł w Jelcu w 1913 r., a jego ciało sprowadzono do Białegostoku. Spoczął obok teściowej i żony, która zmarła  dwa lata wcześniej .
   W kontekście historii domu przy ul. św. Rocha 2 istotne znaczenie mają losy córki Jana i Władysławy, Kazimiery Kobylińskiej.
    Przed 1900 r. wyszła ona za inż. Józefa Białego i na przełomie XIX i XX w. przeprowadziła się z mężem do Carycyna (Wołgogradu), gdzie Józef wraz angielskimi przedsiębiorcami prowadził budowę linii kolejowej do Afganistanu.  Tam też 3 listopada 1900 r. przyszła na świat Irena – późniejsza wybitna pediatra.  Wybór przez Irenę zawodu lekarza nie był więc przypadkowy, biorąc pod uwagę wykształcenie i pracę jej dziadka Jana i wuja Gustawa, których z pewnością poznała jeszcze za młodu. Fakt pochodzenia z Białegostoku i posiadania tu nieruchomości spowodował, że to właśnie tu w 1920 r. powrócili Józef i Kazimiera z dziećmi, zamieszkując w rodzinnym domu przy ul. św. Rocha 2. 
   Inż. Józef Biały zmarł w 1936 r., natomiast Kazimiera w 1945 r., uprzednio przekazując omawianą nieruchomość córkom Irenie i Janinie. Przez niemal całe dwudziestolecie oraz wiele lat po wojnie, w domu tym mieszkała i praktykowała dr Irena Białówna. 
  Błędem jest więc często powtarzane twierdzenie, że przyjazd rodziny Białych do Białegostoku był przypadkowy, a wybór tego miasta przez młodą dr Irenę miał być spowodowany wyłącznie chęcią aktywnego włączenia się w poprawę stanu tutejszej służby medycznej. Nic bardziej mylnego. Pochodzenie przodków dr Białówny i ich wieloletnie związki z Białymstokiem przed 1915 r. czynią jej oddanie na rzecz mieszkańców miasta tym bardziej zrozumiałym i uzasadnionym, a przez co wymagającym jeszcze większego uznania. 

Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w  Białymstoku
www.plus.poranny.pl