wtorek, 20 lutego 2018
Gdzie kucharek sześć...
W połowie sierpnia 1919 roku zrzeszeni we własnym związku kucharze wystąpili do restauratorów z żądaniem tygodniowych podwyżek wynagrodzenia o 150 - 200 marek. Dodatkowo żądali 6 marek za każdą dodatkową godzinę pracy i trzymiesięcznego trybu wypowiadania umów. Restauratorzy nie mogli spełnić tych warunków. W efekcie tej patowej sytuacji po Białymstoku zaczęła krążyć grupa delegatów związkowych składająca się z kucharzy, "którzy sami nigdzie nie pracują" i "zabierała z kuchen restauracyjnych kucharzy".
Oburzenie restauratorów i konsumentów było ogromne. No bo jak to? Ktoś czekał na zamówionego sznycla, a tu zamiast niego dostawał komunikat, że kucharz "zabrany" i jest strajk. Sami kucharze też zaczęli kręcić nosami na taką formę protestu, bo jako stały dodatek do pensji otrzymywali codziennie "śniadanie, obiad i wieczerzę", ale jak zastrajkowali, to kto to miał im przyrządzić? Wkrótce jednak sytuacja została opanowana, choć i w następnych latach strajki personelu w białostockich lokalach gastronomicznych zdarzały się często.
Przyczyny były najczęściej takie same. Ale to co wydarzyło się w zimie 1936 roku, przekroczyło wszelkie normy. Białystok aż kipiał z oburzenia dowiedziawszy się o praktykach stosowanych w bufetach na dworcu kolejowym. Prowadzenie tych lokali było intratnym interesem. Potencjalni dzierżawcy bili się o podpisanie umowy, a następnie, gdy już ją mieli, to chcieli szybko osiągnąć maksymalne zyski przypuszczając, że kolejna umowa będzie podpisana z innym kandydatem. Bywało więc w tych bufetach różnie, ale to co wyprawiał dzierżawiący je Józef Dyrlacz, przekroczyło normy przyzwoitości.
Jak pisano "w stosunku do swoich pracownic stosuje niesłychany wprost wyzysk". Kobiety zatrudnione w jego bufetach pracowały po 12 - 13 godzin na dobę za 1 złotówkę dziennie. Uważano, że Dyrlacz wykorzystuje wysokie bezrobocie panujące w mieście, a na skargi i prośby miał jedną odpowiedź - "nie podoba się? - won!" Tu nawet strajki nic by nie pomogły. W tak dramatycznej sytuacji pozostawało jedynie współczuć . Ale gdy w tym samym 1936 roku wybuchł w Białymstoku strajk w Cafe - Lux, to wzbudził tylko żarty. Można też zapisać go w annałach miejskiej anegdoty.
Cafe - Lux była popularną cukiernią, którą w maju 1927 roku otworzyła Estera Sztejn. Lokal znajdował się w nieistniejącym już dziś budynku przy Sienkiewicza 38. Jak twierdzono, urządzony był "na modłę europejską". Jedną z jego atrakcji były nader przystojne kelnerki. Wieczorami trudno było znaleźć tu wolny stolik. Całe miasto wiedziało, że w Luxie odbywają się "randes - vous miejscowej inteligencji". Oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. I tu trudno było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy szybkich wrażeń zgrywali się w popularne oczko.
I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 roku, gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że znacznie spadły ostatnio koszty utrzymania. Kolejny mówca podniecał słuchaczy, krzycząc, że gdy ceny chleba, cukru, soli, węgla spadają, to należy stanowczo żądać obniżki opłat za grę w karty w Luxie! Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale "bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy" i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu.
Ale szybciej zareagowała opinia publiczna. Kpiono sobie z karciarzy, a jeden z miejscowych publicystów w kabaretowej manierze napisał, że "chodzą słuchy po mieście, że w tych dniach zastrajkować mają wszystkie parkany białostockie. Tłem strajku jest podobno fakt, że parkany są oburzone na swoich właścicieli z racji zupełnego zaniedbania. Nadto mają wnieść rezolucję domagającą się u władz, ażeby zechciały wniknąć w ich aż nazbyt widoczną niedolę, na co wskazuje sam wygląd parkanów. Po strajku z Luxu będzie to drugi z rzędu oryginalny strajk". Ot i taka garść strajkowych perypetii z minionych lat.
Andrzej Lechowski