piątek, 26 stycznia 2018
Żulik z Rynku Kościuszki
W drugiej połowie lat dwudziestych minionego wieku stałym miejscem bytowania gromadki białostockich żulików były okolice postoju taksówek przy Rynku Kościuszki. Rej wśród nich wodził młodzian właśnie o ksywce Żulik. Chłopaków ciągnęło do motoryzacji, a auta do wynajęcia były w Białymstoku wówczas dużą nowości i atrakcją.
Małolaty szybko weszli w zażyść z szoferami, którym pomagali często przy czyszczenium a nawet naprawie drobnych usterek w samochodzie. Dostawali za to parę groszy. Drobne napiwki dostawali też od pasażerów, zwłaszcza podpitych wojskowych, którym otwierali z uszanowaniem drzwi błyszczącego zagranicznego pojazdu.
Z biegiem czasu żulikom z Rynku Kościuszki znudziły się drobne zarobki. Dorastali to i wydatki mieli większe - papierosy, alkohol, dziewczynki kosztowały. Sympatyczni na pozór chuligani przemieniali się w ordynarnych wymuszaczy. Ich ofiarami stali się owi, tak przez nich dotąanowani taksówkarze. Zorganizowana już na dobre szajka zaczęła żądać od każdego kierowcy, parkującego na "ich" postoju dwa złocisze. Ponieważ taksówkarzy kursowało z Rynku Kościuszki ponad dwudziestu, zarobek zaradnych żulików był całkiem spory.
Rozzuchwaleni chuligani postanowili rozszerzyć zakres swoich usług wobec szoferów. Za pilnowanie postoju grandziarze, jak także określano owych wyrostków, zaczęli pobierać procent od każdego kursu, zwłaszcza od tras zamiejscowych. Żuliki z doświadczenia wiedzieli, że najbardziej zyskowne są kursy nocne. Taksówki nie miały wówczas jeszcze taksometrów, pasażerowie uzgadniali więc opłatę przed zatrzaśnięciem drzwiczek samochodu.
Przy takich targach był obecny obowiązkowo któryś z podwładnych szefa Żulika - Murzyn, Czarny Pietrek lub Szmata. Po powrocie z kursu szofer musiał uiścić haracz. Początkowo zdarzało się, że jeden czy drugi szoferak odmawiał przymusowych ofiar na potrzeby pazernej żulii. Szybko jednak stawał się posłuszny. Chuligani potrafili odstraszyć klientów od opornych taksówkarzy i zmuszać ich, by zajmowali miejsce w autach tych zgodliwych. Niechętnym szoferom przytrafiało się też często wymieniać wybite szyby w swoim samochodzie, naprawiać uszkodzone reflektory, a nawet silniki. Zdarzały się też bolesne rękoczyny.
Banda żulików nie pogardzała też datkami w naturze. Zwłaszcza kiedy na postoju pojawił się nowy szofer w zagranicznej, lśniącej gablocie. Wówczas przymusowe było oblanie samochodu i miejsca na postoju. Kolacja dla całej szajki Żulika, suto zakrapiana alkoholem, kosztowała przymuszonego fundatora nawet do 100 złotych. Młode bandziorki same też lubiły korzystać z usług prywatnej komunikacji. Codziennie, któryś z kierowców na postoju przy Rynku Kościuszki musiał być do ich wyłącznej dyspozycji. Kazali wozić się po knajpach, a jak przyszła ochota, to nawet daleko poza Białystok. Trudno to sobie wyobrazić, ale szajka taksówkarzy żulików, którzy powyrastali na niezłych bandziorów, działała przez sześć lat. Właściciele taksówek byli pod taką presją, że nawet nie myśleli, by zwrócić się o pomoc do policji. Woleli zapłacić kilka złotych ze swojego zarobku, niż mieć uszkodzone auto lub siniaki pod oczami.
W końcu jednak miarka się przebrała. Latem 1934 roku pobity został kierowca Włodzimierz Jefremow. Nie chciał płacić bandyckiej taksy. Zgłosił się na IV komisariat. Nieco później o pobiciu zameldował policji inny szofer - Iłenda. Pozostałym kolegom taksówkarzom z postoju przy Rynku Kościuszki także rozwiązały się języki.
W maju 1935 roku Żulik i jego kompani usłyszeli wyrok - po roku więzienia. Nie była to kara zbyt wysoka. Na postoju kierowcy, a i pasażerowie, na krótko odetchnęli.
Włodzimierz Jarmolik