W przedwojennej Polsce, w handlu, dużą rolę odgrywały weksle. Te pisemne zobowiązania spłaty długu znane były od wieków. Dawano na nie pożyczki i towary. Także w ówczesnym Białymstoku.
Pierwsze lata niepodległej Rzeczypospolitej były obfitujące w kariery rozmaitych szwindlarzy i spekulantów. Marka ciągle traciła na wartości. Stabilny pieniądz wprowadził dopiero w 1924 roku minister skarbu Władysław Grabski. W tym czasie w obrocie handlowym kursowały rozmaite weksle i czeki z podejrzanymi żyrantami. Aby tylko interes szedł.
W roku 1919 pojawił się przy Rynku Kościuszki pod numerem 32 nowy sklep. Szyld informował, że jest to "Sklep towarów manufakturowych - Morduch Kowalski". Lokal był przestronny, a jego reklama głośna. Przedsiębiorczy właściciel powoływał się ciągle na swoje znakomite stosunki z fabrykantami Warszawy i Łodzi.
Po reformie Grabskiego handlowa działalność Kowalskiego, oparta głównie na wypisywanych na lewo i prawo wekslach, stanęła pod dużym znakiem zapytania. Trzeba było w końcu uregulować narastające długi. Spekulant zrozumiał, że jego majątek, którego dorobił się różnymi machlojkami, poważnie ucierpi. Musiał się jakoś ratować. Wymyślił więc szybko popularny skądinąd sposób - upadłość. Wierzycielom płaciło się wówczas 30 proc. zaległości i tak byli zadowoleni. Nie tracili bowiem wszystkiego.
Ale to nie był koniec konceptów pomysłowego pana Morducha. Kiedy w październiku 1924 roku poszły do protestu jego weksle na sumę ponad 100 tys. złotych, wcale się tym nie przejął. Natychmiast udał się, jak gdyby nigdy nic do swoich kontrahentów warszawskich i łódzkich, którzy nie wiedzieli jeszcze o jego tarapatach, i za nowe weksle zakupił wielkie partie towarów sukiennych i bawełnianych. Materiały te zaraz sprzedał częściowo na miejscu, a resztę wywiózł do Wilna. Cena była przystępna, więc szybko zbył cały majdan. Zdobyta w ten sposób spora gotówka, zamieniona na dolary, miała posłużyć białostockiemu aferzyście w ucieczce za granicę, co sobie już wcześniej wykombinował.
Traf chciał, że jeden z oprotestowanych weksli Morducha Kowalskiego trafił na stołeczną giełdę takich podejrzanych papierów. Wśród kupców warszawskich, a szybko i łódzkich, rozeszła się wieść o plajcie białostockiego odbiorcy.
Do miasta słynącego ze swoich manufakturowych tradycji, zaczęli zjeżdżać liczni wierzyciele. Kowalski oczywiście gdzieś wyparował, a jego dostojna małżonka opowiadała wszystkim, że nic a nic nie orientuje się w interesach, które prowadził jej mąż. Nie wiedziała też gdzie ewentualnie można byłoby go znaleźć.
Stratni kupcy nie dali jednak za wygraną. Wynajęli białostockiego adwokata Bronisława Gruszkiewicza, aby ten na drodze prawnej ratował ich należności. Mecenas dziarsko wziął się do dzieła. Przede wszystkim doprowadził do sądowej upadłości firmy "Sklep towarów manufakturowych - Morduch Kowalski". W ten sposób stratnym handlowcom z Warszawy i Łodzi udało się odzyskać przynajmniej część wyłudzonych od nich produktów tekstylowych. Najważniejsze było jednak odnalezienie samego Kowalskiego, oczywiście wraz z zagarniętą gotówką, o ile jeszcze jej nie przeputał.
Powiadomiona o sprawie malwersacji Ekspozytura Urzędu Śledczego wszczęła dochodzenie. Szybko ustalono, że kupiec - oszust poszukał schronienia w Gdańsku. Liczył na to, iż na terenie Wolnego Miasta może czuć się całkowicie bezpiecznie. Szykował się zapewne w dalszą drogę, jak można się domyślać do Ameryki. Tymczasem miano go widywać w Sopotach, gdzie przy ruletce chciał pomnożyć jeszcze swój kapitał.
Na prośbę komendy Policji Państwowej w Białymstoku jej gdańscy koledzy aresztowali Kowalskiego. Trafił on pod konwojem do Tczewa, a stąd via Warszawa, do więzienia w swoim rodzinnym mieście.
Morduch Kowalski był jednak cwaniakiem dużego kalibru. Za pośrednictwem wspomnianego wyżej adwokata Gruszkiewicza dogadał się ze swoimi wierzycielami, ci wycofali skargę i zgodzili się na powetowanie przynajmniej części poniesionych strat. Nauczka, co do weksli bez pokrycia, jednak pozostała.
Włodzimierz Jarmolik