Pewien człowiek odważny i słusznej postury, postanowił raz skrócić sobie drogę przez las zwierzyniecki. Było ciemno, pusto. Ani pomyślał, że kogoś spotka. Aż tu nagle pojawiła się przed nim zjawa. Tak straszliwa, że poczuł mrowie w krzyżu.
Gedale Mełamed z ulicy Kolejowej był dozorcą w koszarach ułańskich w Ignatkach. Do wykonywania tego rodzaju pracy niewątpliwie trzeba sporo odwagi, stanowczości i zaradności. A jednak nie wstydził się przyznać redaktorowi z "Dziennika Białostockiego", że pewnej sierpniowej nocy 1923 r. miał autentycznie duszę na ramieniu.
Wszystko wyglądało tak. 11 sierpnia pan Gedale odwiedził swojego znajomka w centrum Białegostoku. Ponieważ w miłym towarzystwie czas szybko upływa, nim gawędzący ze sobą, spostrzegli się, nastał wieczór. Mełamed, który miał przed sobą nocne stróżowanie, pożegnał się z gospodarzem i ruszył żwawym krokiem z powrotem do koszar.
Żeby nie spóźnić się, wybrał drogę na skróty, przez ponury o tej porze Zwierzyniec. Gdzieś w połowie lasu Mełameda dobiegły nagle wyraźne jęki, a zaraz po nich kobiecy głos zaczął wyzwać pomocy. Na pierwsze okrzyki: Gwałt! Gwałt! Dzielny dozorca poczuł zimne mrowie w okolicach krzyża. Przez głowę przeleciała mu myśl, żeby ruszyć na pomoc niewieście, najpewniej napastowanej przez okrutnych zbirów.
Szybko jednak pan Gedale powściągnął w sobie te rycerskie zapędy. Był sam, bez broni, w ciemnym lesie, nie wiedział ilu jest przeciwników i czym dysponują. W takich warunkach jego interwencja mogła przynieść więcej szkody niż pożytku. Kobiecie nie pomoże, a sam może dostać potężny wycisk.
Po tych głębszych refleksjach Mełamed postanowił zachować neutralność i pójść szybko swoją drogą. Nie odszedł jednak daleko, gdy nagle, tuż przed nim, wyrosła na ścieżce olbrzymia postać. Na wysokości głowy dziwoląg ów miał świecące się ślepia wielkości kurzego jaja, które to przygasały, to znowu zapalały się jaskrawym ogniem.
Maszkara rozkrzyżowawszy w milczeniu ramiona wyraźnie chciała zatrzymać spóźnionego wędrowca. Mełamed stanął jak wryty. W głowie miał pustkę, zaś serce podeszło mu pod samo gardło jakby chciało wyskoczyć. Milczenie przerwał hałas dobiegający z pobliskich krzaków.
Po chwili na ścieżkę wypadło dwóch mężczyzn, którzy z krzykiem "Stój!" rzucili się do Mełameda. W świetle bijącym z oczu potwora zobaczył on tylko, że napastnicy ubrani są w modne białe rubachy i miękkie kapelusze zasłaniające pół twarzy. Dalej sprawy na ścieżce potoczyły się szybko. Bandyci obszukali nie stawiającego oporu Mełameda i zarekwirowali portfel oraz dokumenty.
Po dokładnym przejrzeniu łupu zwrócili wszystko właścicielowi, poza 18 tysiącami marek. W tym samym czasie potwór z jarzącymi się ślepiami, który zrobił swoje, oddalił się wolno w głąb Zwierzyńca. Wkrótce podążyła za nim też dwójka rabusiów. Jeden z nich dał jeszcze na odchodnym przyjacielską radę Mełamedowi: Idź pan do stu diabłów, a prędzej.
Wystraszonemu dozorcy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nim się spostrzegł, a już odbiegł kawał drogi od miejsca napadu. Tymczasem gdzieś z tyłu, za nim, znowu rozległy się rozpaczliwe zawodzenia kobiety, wabiącej kolejnego, spóźnionego przechodnia. Na tym nie skończyła się przygoda pana Gedale.
Po przybyciu do koszar opowiedział on wszystko dyżurnemu oficerowi, który natychmiast zaalarmował IV komisariat Policji. Gdy z kolei o perypetiach dozorcy dowiedzieli się ułani, natychmiast zorganizowali pościg. W miejscu wskazanym przez obrabowanego nie spotkano już bandytów. Przeczesano więc następny kawałek Zwierzyńca.
Jeden z żołnierzy znalazł ukryte pod krzakiem pudło z otworami, w których zainstalowane były lampki elektryczne. Inny ułan odkrył w pobliżu pomalowane na czarno prześcieradło. Tak oto wyjaśniona została tajemnica potwora ze Zwierzyńca.
Chociaż białostocka policja wkrótce schwytała grupkę młodzieńców, którzy grasowali w leśnych zakamarkach, to pan Gedale nie skracał już sobie drogi do koszar przez zwierzynieckie ostępy.
Po co kusić licho !
Włodzimierz Jarmolik