czwartek, 17 sierpnia 2017

Brawurowa ucieczka

  W 1931 r. białostocki sąd okręgowy przeprowadził się z ul. Warszawskiej na ul. Mickiewicza pod nr 5 do specjalnie wzniesionego nowoczesnego gmachu.
Nie wszystkie jednak prace zostały zakończone, co przysporzyło sądowi kłopotów i kompromitacji, bo oskarżonym ułatwiało ucieczki. Do najbardziej przykrych zaliczała się niewątpliwie śmiała ucieczka z gmachu sądu niejakiego Franciszka Szkiłądzia. Był początek kwietnia 1932 r. Sąd okręgowy rozpatrywał właśnie różne sprawy w trybie odwoławczym. M.in. na porządku dziennym znajdowała się sprawa Franciszka Szkiłądzia oskarżonego o opór wobec władzy.
  Szkiłądź odsiadywał akurat czteroletni wyrok w więzieniu przy Szosie Baranowickiej. Ponieważ konwojent dostarczył więźnia za wcześnie, trzeba było poczekać w kolejce. Oczywiście nie na korytarzu, wraz z innymi petentami, tylko w wyznaczonym dla aresztantów pokoju na pierwszym piętrze. I tutaj właśnie wszystko się zaczęło. Początkowo Szkiłądź siedział spokojnie na krześle i przyglądał się czubkom swoich, upaćkanych wiosennym błotem kamaszy. Nagle zerwał się z miejsca, podskoczył do okna, w którym nie było krat i jednym silnym szarpnięciem otworzył je na oścież. Rozleniwiony czekaniem konwojent nawet nie zdążył mrugnąć.
  Tymczasem więzień był już na parapecie, skąd bez wahania skoczył w dół na znajdujący się pod oknem trawnik. Choć wysokość była znaczna, poza lekko stłuczoną nogą nie odniósł żadnego większego szwanku. Kulejąc nieco rzucił się do dalszej ucieczki ul. Świętojańską. Dopiero wówczas gapiowaty policjant zrozumiał co się stało. Wychylił się przez okno i zaczął krzyczeć: Trzymajcie, trzymajcie bandytę!
  W tym czasie Aleksander Tykocki, właściciel budki z papierosami stojącej przy ul. Świętojańskiej zajmował się rozkładaniem towaru na półkach. Gdy usłyszał krzyki niosące się od strony sądu, wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył utykającego mężczyznę w więziennym uniformie, który biegł w kierunku Zwierzyńca. Sklepikarz niewiele myśląc sięgnął po ukryty pod ladą rewolwer i ruszył w pościg.
  Na jego wołania: Stój! Stój!, uciekinier wcale nie zareagował. Wtedy Tykocki wystrzelił kilka razy w powietrze, na postrach. Szkiłądź rzucił się w bok, przeskoczył pobliski płot i znalazł się na podwórzu jednego z domków urzędniczych, ciągnących się wzdłuż ul. Świętojańskiej. Tutaj też dzielny handlarz papierosami stracił zbiega z oczu. Tymczasem strzały Tykockiego sprowadziły na ulicę Świętojańską policjantów, którzy również ruszyli w pościg za Szkiłądziem.
  Mundurowi zaczęli zaraz przeszukiwać podwórka, aż, na posesji nr 24, znaleźli zgubę. Zrozpaczony i obolały Szkiładź ukrył się w stojącej pod domem skrzyni po fortepianie. Zakuto go w kajdanki i odprowadzono do sądu, na czekającą go rozprawę. Również Aleksander Tykocki, po złożeniu krótkiego wyjaśnienia na ręce przodownika policji, powrócił do swojego papierosowego interesu.
  Na następny dzień prasa białostocka nie omieszkała wytknąć władzom sądowym łatwość z jaką nastąpiła ucieczka przestępcy. Głos zabrał wówczas sam prezes sądu okręgowego Leon Zubelewicz, który wyjaśnił, że winne wszystkiemu jest przedłużające się wykańczanie niektórych pomieszczeń sądowych. Normalnie karetka więzienna powinna wjeżdżać na wewnętrzny dziedziniec sądu, skąd więźnia prowadzi się specjalnymi schodami, izolowanymi od zwykłych interesantów, do pokoju aresztanckiego.
  Pokój ten znajduje się na drugim piętrze, tłumaczył sędzia. Z niego, również osobnym przejściem, więzień trafia wprost na salę rozpraw. Takie połączenie powinno skutecznie zapobiegać ucieczkom.
Ponieważ jednak owa sala rozpraw jest jeszcze niegotowa, wysoki sąd musi urzędować w innych pomieszczeniach. Stąd też i więźniowie doprowadzani na przesłuchania czy rozprawy trzymani są w prowizorycznym areszcie, co też i wykorzystał Franciszek Szkiłądź.
  Rok później prezes sądu nie był już taki pewny swoich racji. Oto bowiem, na początku maja 1933 r. miała miejsce jeszcze bardziej zuchwała ucieczka z sądu. Dokonał jej dorożkarz Stanisław Gilewski, znany w białostockim światku przestępczym pod przezwiskiem Gil.

Włodzimierz Jarmolik