sobota, 29 września 2018
Ku poprawie zdrowia
Od przełomu XIX i XX w. przy ul. Sołdackiej (Legionowa) w perspektywie ulicy Sadowej (w okresie międzywojennym Wersalskiej, a obecnie Akademickiej) stała kamienica należąca do białostockiego kupca Michela Sztuplera. Prowadził on skład z tzw. manufakturą przy ul. Giełdowej 9 (Spółdzielcza).
Pod koniec lat 20. XX w. Sztupler sprzedał dom białostockiej Kasie Chorych. Rozpoczęła się budowa Zakładu Rentgenowskiego. Były to lata, gdy ze szczególną troską zaczęto dostrzegać, również i w Białymstoku potrzeby nowoczesnego diagnozowania i leczenia chorób będących plagami społecznymi. Prym wiodła gruźlica, choroby dermatologiczne, ale też coraz bardziej widoczny był wzrost zachorowań na choroby nowotworowe.
Już w 1925 r. powstało w Białymstoku Towarzystwo Przeciwgruźlicze. W leczeniu chorób skórnych ogromne zasługi położył dr Jan Walewski. Z kolei problematyką leczenia chorób nowotworowych białostoccy lekarze zajęli się w 1929 r.
Dziennik Białostocki informował o powstaniu „białostockiego odcinka międzynarodowego frontu walki z rakiem”. Głównym promotorem był tu dr Samuel Edelsztejn, który specjalizował się w leczeniu chorób układu pokarmowego i kobiecych. W maju 1928 r. Edelsztejn wystąpił z inicjatywą utworzenia w Białymstoku Komitetu do Walki z Rakiem.
Z prośbą o pomoc w jego organizowaniu zwrócił się do starosty białostockiego Mieczysława Białka. W czerwcu starosta zaprosił do siebie grupę założycieli. Byli wśród nich dr Zygmunt Siemaszko, specjalista chorób wewnętrznych prezes miejscowego PCK, ginekolog dr Adam Kozubow ski, sędzia sądu okręgowego Edward Obidziński, mecenas Władysław Otto, finansista Salomon Wejnrach i inżynier Herc Neumark.
Budowa Zakładu Rentgenowskiego była więc jednym z ważnych momentów unowocześnienia białostockiej służby zdrowia. Prace szły w szybkim tempie. Jak się miało wkrótce okazać w zbyt szybkim. Otwarcie Zakładu zaplanowano na 25 listopada 1930 r. informując, że „spodziewany jest przyjazd min. spraw wewnętrznych gen. [Felicjana Sławoj] Skład kowskiego, wiceministra Pracy i Opieki Społecznej gen. [Stefana] Hubic kiego oraz szeregu gości”. Informowano też, że „Okręgowy Związek Kas Chorych w pełni zrozumienia ważności zastosowania najnowszych zdobyczy w lecznictwie wybudował przy ulicy Legionowej nr 12 Zakład Rentgenowski, którego otwarcie nastąpi dziś o godz. 11-ej w obecności zaproszonych ministrów”. Ranga wizyty ministerialnej podniesiona została o szczebel.
Zamiast Składkowskiego przyjechał do Białegostoku sam minister Aleksander Prystor, któremu towarzyszył Stefan Hubicki. Przy nieodzownej obecności wojewody białostockiego Mariana Zyndram Kościałkowskiego „odbyło się uroczyste otwarcie i poświęcenie Zakładu Rentgenowskiego. Poświęcenia dokonał ks. Dziekan [Aleksander] Chodyko.
Okolicznościowe przemówienia wygłosili prof. Trzciński i komisarz Okr. Zw. Kas Chorych w Warszawie dr [Stefan] Wilczyński”. Przyjazd Prystora do Białegostoku wiązał się z odbywającym się tego samego dnia otwarciem szpitala w Choros zczy. To już był naprawdę ministerialny poziom. 27 listopada otworzył jeszcze most nad Niemnem w Grodnie. Otwarcie Zakładu Kas Chorych w Białymstoku przez Prystora było pewną manifestacją. Był on bowiem zaciekłym przeciwnikiem ich samorządności Kas. Dostrzegał w nich bastion opozycji politycznej wywodzącej się z PPS. Udało mu się rozwiązać wszystkie zarządy okręgowe, w których wprowadził zarządy komisaryczne pozbywając się przy okazji przeciwników. Dyrekcję białostockiego Zakładu objął dr Romuald Sztajer. Oprócz gabinetów ambulatoryjnych Zakład miał urządzony stacjonarny oddział do leczenia grzybicy dysponujący 18 łóżkami. Wspomniane szybkie tempo budowy dało o sobie jednak znać.
W 1935 r. pisano, że „jednym z najpiękniejszych budynków przy ul. Legionowej jest dom Nr 12, gdzie mieści się oddział rentgenologiczny Ubezpieczalni Społecznej. Jak wiadomo budynek ten został wybudowany dopiero kilka lat temu i to wielkim nakładem kosztów. I oto w ubiegłym tygodniu [wrzesień 1935 r.] skonstatowano, że ściany zarówno frontowe jak i boczne tego budynku mocno się zarysowały. Wobec tego, że na tej ulicy nie rozpoczęto jeszcze robót kanalizacyjnych, nie można było z początku dociec przyczyny zarysowania się ścian tego budynku. Celem zabezpieczenia dom u przed ewentualnym zawaleniem się ustawiono szereg mocnych słupów, które podtrzymują ściany. Jak przypuszczają, zarysowanie się ścian nastąpiło wobec tego, że w czasie budowania domu nie ustawiono nowego fundamentu, a zostawiono stary zniszczony już fundament po domu Sztuplera”.
Zdołano jednak ten „najpiękniejszy”, modernistyczny budynek uratować. Jego kres przyszedł w 1969 r. Nie robił na nikim wrażenia, a co najważniejsze nie pasował do nowego otoczenia. Może też drażnił towarzyszy swoją obcą, nie socjalistyczną stylistyką i sanacyjnym rodowodem?
W styczniu 1970 r. jego przemijającą urodę uwiecznił Henryk Wilk, opatrując rysunek komentarzem: „Przy ulicy Dzierżyńskiego [Legionowa] trwa rozbiórka budynku dawnej przychodni rejonowej. Niebawem – ku zadowoleniu kierowców i przechodniów, niebezpieczne zwężenie jezdni i chodnika przy zbiegu ulic Akademickiej i Dzierżyńskiego zostanie zlikwidowane”.
I tak po tym naprawdę ładnym i cennym architektonicznie budynku nie ma nawet śladu w pamięci. Ale przy dzisiejszej Alei Bluesa znajdował się jeszcze jeden ciekawy obiekt.
W lipcu 1954 r. obok modernistycznej siedziby dawnego Zakładu Rentgenowego uruchomiono kino „Polana”. Jego otwarcie wpisano w obchody Dziesięciolecia Polski Ludowej. Po święcie 22 lipca tak relacjonowano to wydarzenie: „ulicą Dzierżyńskiego na otwarc ie nowego lokalu: letniego kina – kawiarni – dancingu, tzw. Polany ciągną tłumy. Wszystkim zwraca uwagę świetlny napis POLANA”. Chętni rozrywki zajęli całą widownię. Rozpoczęła się projekcja pierwszego filmu, którym był polski produkcyjniak „Synowie ludu”.
Po filmie wystąpił chór Okręgowego Zarządu Kin. To też był debiut, gdyż zespół powstał specjalnie na 10-lecie władzy ludowej. Zespół Kin miał też i swój zespół jazzowy, który przygrywał przybyłym na otwarcie do tańca. Kino – teatr – kawiarnia – dancing Polana robił w ówczesnych latach doskonałe wrażenie. Miała parkiet do tańczenia i scenę przeznaczoną na występy estradowe. Wokół parkietu zainstalowano „20 punktów świetlnych tzw. kul mlecznych”. Wokół obiektu posadzono „dziesięć 12-letnich drzewek lipowych i innych”. Dla kinomanów i kawiarnianych gości ustawiono stoliki, krzesła i ławeczki. Dodatkowo „na Polanie, po obu jej bokach, urządzone zostaną loże, odgrodzone od reszty placu niskimi płotkami, wykonanymi z listewek, które spowite zostaną roślinami pnącymi.”
piątek, 28 września 2018
Lichy koniec farmazona
Chociaż Icek Chutoriański zamieszkiwał na mocno odległej od Chanajek ul. Wasilkowskiej, to jednak ciągnęło go do tej zakazanej dzielnicy. Właśnie tam najchętniej popisywał się swoimi oszukańczymi sztuczkami.
Był średniej klasy farmazonem, któremu od czasu do czasu udawało się sprzedać na Rynku Siennym jakiejś wieśniaczce tombakową obrączkę, albo też kupując jakiś drobiazg w sklepiku przy Sosnowej czy Suraskiej zapłacić mniej uważnemu sprzedawcy wycofaną z obiegu 2-złotówką, biorąc resztę w dobrej monecie.
W połowie lat 30. ulubionym trikiem Icka było podmienianie złotówek prawdziwych na fałszywe. Miał na to własny, oryginalny sposób.
W grudniu 1935 r. Dziennik Białostocki zamieścił w swojej kronice kryminalnej opis jednej z akcji oszusta. „Mieszkanka Białegostoku, 78-letnia Anna Gąsiewska otrzymała od swego syna, przebywającego we Francji, przekaz pieniężny na 30 zł. Udała się więc na pocztę po ich odbiór. W głównym urzędzie pocztowym (ul. Kościelna) wypłacono jej należność w 3 monetach dziesięciozłotowych. Kiedy przechodziła obok Banku Polskiego (ul. Br. Pierackiego 14, dawna Warszawska) podszedł do niej Icek Chutoriański i oświadczył, że dano jej na poczcie fałszywe pieniądze. Staruszka pokazała monety Ickowi, który zaczął rzucać je o bruk, chcąc przy okazji zamienić na inne. Jednak p. Gąsiewska poznała się na sztuczce i wszczęła alarm. Oszust rzucił się do ucieczki, w pościgu udało się go ująć. Podczas rewizji znaleziono przy nim fałszywe 10-złotówki. Za puszczanie w obieg fałszywych monet Sąd Okręgowy skazał Icka Chutoriańs kiego na 6 miesięcy”.
Po wyjściu na wolność 50-letni farmazon z ul. Wasilkowskiej nie porzucił rzecz jasna swojego niecnego procederu. Jednak sztuczka z fałszywymi monetami stała się dla niego niewskazana. Wydział Śledczy mieszczący się na ul. Warszawskiej 6 miał go bowiem z tego powodu w swojej bogatej kartotece i przy każdej podobnej sprawie pokazywał jego facjatę pokrzywdzonym ludziom. Trzeba było wymyślić coś nowego.
Chutoriański sięgnął zatem do chwytu popularnego wówczas na bruku warszawskim. Na terenie naszego miasta stał się więc prawdopodobnie prekursorem w tej materii. Sztuczka nazywała się „na lokatora”. Polegała na wejściu do cudzego mieszkania pod pretekstem wynajmu pokoju, odwrócenia uwagi właściciela i dokonanie szybkiej kradzieży.
Zimą 1936 r. właśnie w tym celu porządnie odziany Icek Chutoriański pojawił się w Chanajkach i zawędrował do mieszkania niejakiego Franciszka Wójcika przy ul. Stołecznej 33. Po obejrzeniu klitki, która była do wynajęcia i krótkiej rozmowie w sprawie czynszu pomysłowy Icek poprosił gospodarza o szklankę wody do popicia niezbędnego lekarstwa. Kiedy ufny pan Franciszek zniknął w kuchni, zniknął również i Chutoriański, a z nim upatrzony zawczasu zegarek i kasetka z 40 złotymi.
Po kilku takich wyczynach dokonanych na terenie miasta agenci śledczy trafili na trop złodziejaszka. Chutoriańskiego czekały znowu kratki. W celi więziennej przy Szosie Baranowickiej drobny opryszek zapoznał się z Czesławem Krasowskim, zatwardziałym przestępcą rodem z Grodna. Temu kończyła się odsiadka. W długich rozmowach planowali wspólne akcje po wyjściu na wolność. Kiedy obaj przestępcy opuścili mury „szarego domu”, Czesio Krasowski nie miał zamiaru bawić się w oszustwa i drobne kradzieże. Zdobył pistolet i zaczął rozglądać się za obiektem wartym rabunku. Okazał się nim Jakub Lipszyc, właściciel trafiki przy ul. Giełdowej. Chutoriański niechętnie przystał na napad z bronią w ręku. Zawsze wolał swoje fałszywki.
W 1937 r. policja aresztowała Icka Chutoriańskiego za spółkę z grodzianinem. Tym razem osiadł w więzieniu na znacznie dłużej. Tak to już jest kiedy farmazon bierze się nie za swoją robotę.
Włodzimierz Jarmolik
czwartek, 27 września 2018
środa, 26 września 2018
wtorek, 25 września 2018
poniedziałek, 24 września 2018
Opowieść o lotnisku w Kurianach
Mieszkałem przez 11 lat w Halickich,a że już od młodości interesowałem się historia to nasłuchałem się trochę opowieści o tym lotnisku.
Powstało ono za pierwszego sowieta.Ten okres był najgorzej wspominany przez mieszkańców Halickich. Zołnierze sowieccy byli zakwaterowani w ziemiankach,wykopanych w lesie koło folwarku Białostoczek (do chwili obecnej doskonale są widoczne ślady po tych ziemiankach).
Na porządku dziennym było wymuszanie od mieszkańców wsi ,alkoholu. Bardzo często do drzwi wieczorem dobijał się uzbrojony żołnierz,żądając wódki pod groźbą użycia broni.Gdy ją dostawał ,stwierdzał że sowiecki żołnierz nie jest złodziejem i w zamian pozostawiał koszulę lub jakieś inne elementy wyposażenia.
Następnego dnia do gospodarza przychodził dowódca sołdata,z oskarżeniem ,że tenże nielegalnie posiada własność armii sowieckiej. Nieborak musiał oddać zostawiony fant i ponownie wykupić się wódką,żeby dowódca nie wniósł oficjalnego oskarżenia.
Inny z mieszkańców wspominał kiedyś ,że zimą z 1940 na 1941-był zmuszony do stawiania się z furmanką na lotnisku w celu wywożenia śniegu. Jednego dnia, podczas wyjazdu z terenu lotniska,wartownik- ku jego zdziwieniu, zaczął kontrolować czy nic nie wywozi w śniegu.Niestety okazało się ,że któryś z bojców podrzucił mu łopatę.Delikwent został natychmiast aresztowany i osadzony pod strażą w jednej z ziemianek.Uwolnienie go ,kosztowało rodzinę konewkę bimbru.
Władza sowiecka skończyła się w czerwcu 1941. Sowieci uciekali w takim pośpiechu ,że w ziemiankach pozostawiali sporo rzeczy,które przygarnęła okoliczna ludność.
Szczególnie cenione były elementy umundurowania,które po usunieciu odznaczen i dystynkcji,po małych przeróbkach krawieckich nadawało się do noszenia przez cywili.
Sowieckie odznaki zerwane z mundurów służyły dzieciom do zabawy- jedna z nich dotrwała do moich czasów na strychu starego domu i znajduje się w mojej kolekcji.Jest to odznaka absolwencka 7 Szkoły Dowódców Lotnictwa Wojskowego ZSRR.
Co wydawje się trochę dziwne - najlepiej wspominane były czasy okupacji niemieckiej. Niemcy rozbudowali infrastrukturę lotniska , postawili nowe hangary oraz wieżę kontroli lotów. Piloci byli zakwaterowani w folwarku Białostoczek - natomiast obsługa naziemna we wsi Halickie.
Z tego co opowiadali mieszkańcy żołnierze niemieccy bardzo dobrze się do nich odnosili, m.in. dzielili się racjami żywnościowymi ,a nawet jak wspominał jeden z mieszkańców, kwaterujący u nich Niemiec pomagał im w pracach polowych przy żniwach. Inny z kolei mieszkaniec Kolonii Halickie ,wspominał że jako dziecko pomagal w poszukiwaniach kół zrzucanych przez startujące niemieckie samoloty (prawdopodobnie chodziło mu o szybowce wojskowe , które po starcie odrzucały kołowe podwozie), za co otrzymywał pieniężne gratyfikacje.
Latem 1944 Niemcy opuścili lotnisko- jednek wcześniej zniszczyli hangary i pasy startowe poprzez detonacje wkopanych bomb lotniczych. Niestety nie wszystkie bomby wybuchły.
Jedna z nich zaraz po wojnie była przyczyną tragedii, kilkunastoletni mieszkaniec Halickich (niestety już nie pamiętam nazwiska) przy niej majstrował i wywołał eksplozję.
Jeszcez do lat 90-tych w miejscu eksplozji stał krzyż upamiętniający to wydarzenie z inskrypcja na metalowej tabliczce.
Inna bomba,która nie wybuchła,była wkopana akurat centralnie po granicy dwóch działek i jeszcze do niedawna robiła za słupek graniczny. Mimo planowej ewakuacji, Niemcy pozostawili elementy wyposażenia.W moich zbiorach z tegoż miejsca i czasu znajduje się ,butla tlenowa z samolotu i filiżanka z kantyny Luftwaffe.
Wkrótce po wycofaniu się Niemców,lotnisko ponownie zostało zajęte przez Sowietów. Najpierw się zajęli oni wyrównaniem pasów startowych. Jak opowiadał jeden z mieszkańców-leje po bombach były najpierw wypełniane ściętymi pniami drzew,a następnie zasypywane ziemią.
Sowieci z końca wojny całkiem przyzwoicie się odnosili do mieszkańców wsi. Nie byli już tak izolowani , jak ich pobratymcy w 1939 -1941 roku, kwaterowali w domach i Polaków uznawali za sojuszników.
Jeden z mieszkańców zapamiętał,że obsługa lotniska pozwalała starszym wyrostkom kompletować taśmy z amunicją do broni pokładowej,za co dostawali konserwy i słodycze (podobno amerykańskie).
Ostatecznie lotnisko zostało opuszczone na początku 1945 roku,w wyniku postępów ,,ofensywy styczniowej" i przesunięcia się frontu.
Po bytności ostatnich użytkowników lotniska najwięcej pozostało łusek z broni pokładowej.Co zaradniejsi mieszkańcy oprawiali w nie pilniki i dłuta,spotkałem się nawet z pługami konnymi w których rączki były zrobione z łusek od działek pokładowych 23mm.
Sowieci pozostawili również jeden z samolotów,prawdopodobnie zbyt mocno uszkodzony żeby nadawał się do naprawy.
Podobno jeden z gospodarzy wymontował z niego silnik - udało się mu go uruchomić i przez kilkanaście lat po wojnie był używany do napędu młockarni (ale moim zdaniem to legenda-silnik lotniczy jest za duży do takiej roboty).
Z tego okresu i miejsca posiadam w kolekcji ,papierowa tubę na pociski do 37 mm działka pkładowego samolotu Airacobra.
JACEK ANTONIUK
niedziela, 23 września 2018
sobota, 22 września 2018
Bili karabinami portrety prezydenta i marszałka
Dziś jeszcze jedno wspomnienie z okupacji sowieckiej. Pan Jerzy Kudelski opisuje wymowne zdarzenie, którego był świadkiem jako nastolatek w Zabłudowie. Mieszkał tu z rodzicami i bratem przy Rynku. Ojciec pana Jerzego, Stanisław Kudelski był naczelnikiem poczty.
– Wybuch II wojny światowej zastał mnie w Zabłudowie – opowiada pan Jerzy Kudelski. – Szkołę powszechną, w której się uczyłem, zamknięto. Na ścianie budynku wisiał plakat z napisem: Do broni! Zwarci i zjednoczeni zwyciężymy wroga! Urzędy – Pocztowy z Zarządem Miejskim i Posterunek Policji wraz częścią personelu ewakuowano do wschodnich rubieży Polski. Życie w miasteczku zamarło. Jedynie jego uliczkami przechodziły grupy uciekinierów, przejeżdżały pojazdy konne z terenów objętych pożogą wojenną. Dnie były upalne. Wrześniowe słońce grzało i paliło od wielu dni swym południowym żarem spływając na dachy parterowych domków, żydowskie kramy i bruk zabłudowskieg o Rynku im. Mościckiego.
Było bardzo sucho. Wyschły nawet rynsztoki uliczne, spełniające funkcje kanalizacji miasteczek kresowych II Rzeczypospolitej. Kurz na drogach wzbijały też oddziały kawalerii, idące marszem odwrotowym w kierunku Puszczy Białowieskiej. Nastąpiła złowroga cisza, pełna niewiadomego oczekiwania.
Były to już dnie, gdy nikt z nas nie wątpił, że wojna Polski z ościennym mocarstwem przerodziła się w wojnę z dwoma ościennymi mocarstwami. Spokój na pozór wyludnionego wojną miasteczka przerwały odgłosy ludzkie wraz z człapaniem koni. Dochodziły one zza kramów ustawionych na Rynku.
Od strony cerkwi prawosławnej ukazało się dwóch mężczyzn: jadąc stępa zbliżali się do ul. Białostockiej. W tej dosłownie ciszy cmentarnej, a było to po 15 września, sowiecki patrol konny wjechał na Rynek zabłudowski. Otaczali i prowadzili ich Żydzi z czerwonymi opaskami na ramieniu. Żydzi co chwila wznosili okrzyki: Wasze przeszło, teraz nasze!”. Mężczyźni na koniach zatrzymali się na Rynku przed parterowym murowanym budynkiem urzędu pocztowego. Urząd nie funkcjonował, ewakuowany był z częścią personelu. Wraz z grupką cywilów z odległości kilku metrów przyglądałem się zbrojnym przybyszom. Siedzieli na koniach roboczych, a nie na wierzchowcach. Konie były różnej maści, niewątpliwie zabrane lub wymienione na trasie przemarszu wojska.
Rzędy kawaleryjskie stare, zużyte o dowolnym troczeniu, wodze wędzidłowe bez munsztukowych. Twarze typowe - żołnierza wschodu. W brudnych furażerkach, brudnych drelichowych mundurach i bryczesach. Buty o cholewach brezentowych, bez ostróg. Uzbrojeni byli w pięciostrzałowe karabinki.
Pamiętam, patrzyłem z ciekawością też na konie. Nie były zdrożone, a jeźdźcy wyglądali na bardziej znużonych upałem niż przebytą drogą i patrolem. Jeden z nich zdjął furażerkę, na której widniała metalowa czerwona gwiazda. Furażerką ocierał spoconą twarz. Po upewnieniu się w rozmowie z Żydami, że „zdzieś Polaków niet”, jeden ze zwiadowców zsiadł z konia. Prowadzony przez Żydów wszedł po cementowych schodkach przez kryty ganek do Urzędu Pocztowego. Podążyłem z ciekawości również za nim.
Po kilku minutach znalazłem się wewnątrz biura w niewielkim pokoju, zatrzymując się przed drewnianą barierką dla interesantów. Ogarnąłem spojrzeniem skromne wyposażenie biura: dwie otwarte i puste szafy, dwa biurka wraz ze stołem, pokryte od wielu dni warstwami kurzu, na ścianie wisiały oszklone w ramkach portrety marszałka Śmigłego i prezydenta Mościckiego, a nieco wyżej pośrodku orzeł w koronie. Te właśnie portrety stały się przedmiotem zainteresowania żołnierza. Uderzył kolbą karabinu w wizerunek Marszałka, a następnie Prezydenta. Na drewnianą podłogę biura posypały się odłamki szkła, co otaczający go Żydzi przyjęli z aplauzem. Szybko usunąłem się z Urzędu Pocztowego. Po chwili patrzyłem na oddalający się patrol.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Dziś po wielu latach od wrześniowych wojennych wydarzeń snuję wspomnienia o pracownikach Urzędu Pocztowego w Zabłudowie, o ludziach bliskich memu sercu. Przywołuję pamięcią mego ojca – naczelnika, panią Krystynę Kotasównę, którą spotkałem w 1980 r. panią Tomirę Maksimowicz zamieszkałą wraz z mężem Antonim w Ole- cku, pana Jana Kuprjanowicza – listonosza, rodzinę Karwelów z Zabłudowa. Pan Karwel przewoził pocztę furmanką dwa razy w tygodniu do Białegostoku, zabierając stamtąd przesyłki pocztowe dla mieszkańców Zabłudowa. Nie wszystkich wymieniłem – czas zaciera pamięć.
Idąc śladami dawnych lat, widzę że ziemia zabłudowska sprawia wrażenie oazy sielskiej pogody i niczym nie zakłóconego spokoju. Czytelniku młodego pokolenia – szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz, co to jest wojna – kończy wspomnienia pan Jerzy Kudelski.
Alicja Zielińska
piątek, 21 września 2018
Kamienica Zabłudowskich
Kolejne zdjęcie, któremu chciałbym poświęcić dzisiejszy artykuł, wymagało od Sołowiejczyka przejścia na drugą stronę Placu Bazarnego i wykorzystanie jako platformy widokowej balkonu jednej z kamienic, które uwiecznił na poprzednio omówionym zdjęciu (Rynek Kościuszki 7). Dzięki temu uchwycił fragment północnej pierzei rynku, od wylotu ówczesnej ul. Mikołajewskiej (dziś ul. Sienkiewicza) w kierunku ul. Tykockiej, stanowiącej przedłużenie ul. Lipowej.
Na pierwszym planie widoczne jest skrzydło i fragment elewacji frontowej okazałych rozmiarów kamienicy stojącej na rogu ul. Mikołajewskiej i Placu Bazarnego. Jeśli spytać kogokolwiek żyjącego w tym czasie w Białymstoku, gdzie znajduje się kamienica Zabłudowskich, każdy bez najmniejszego problemu wskazałby właśnie ten budynek. Początki posesji na rogu ul. Sienkiewicza i Rynku Kościuszki sięgają zapewne przełomu XVII i XVIII w., gdy Stefan Mikołaj Branicki nakazał wytyczyć obszar miasteczka Białystok.
W 1756 r. Jan Klemens Branicki nadał prawo wieczystego posiadania tej nieruchomości Antoniemu Wroczyń- skiemu, od 1769 r. pełniącemu funkcję landwójta (na mocy przywileju Branickiego, land- wójt otrzymał uprawnienia sądowicze w sporach cywilnych i karnych, do tej pory spoczywające w rękach burmistrza i rady).
Przed 1771 r. Wroczyński w narożniku rynku i ul. Wasilkowskiej zbudował murowany piętrowy dom, w którym znajdował się zajazd „pod znakiem głowy łosiej”.
Po 1795 r., gdy Białystok znalazł się pod zaborem pruskim, dom stał się własnością Johanna Linkera, określanego w spisach podatkowych jako piekarz i karczmarz. Zmarł on jednak przed 1806 r., gdyż tego roku poświadczeni są jako posiadacze „spadkobiercy Linkera”, którzy wciąż prowadzili tu zajazd z wyszynkiem alkoholi.
Gdzieś między 1806 a 1810 r. dom wraz z posesją przeszły w posiadanie Izaaka (Icka) Zabłudowskiego i z jego potomkami nieruchomość ta będzie związana do II wojny światowej.
Izaak Zabłudowski urodził się w 1781 r. jako syn Dawida. W okresie zaboru rosyjskiego po 1807 r. zajmował się eksploatacją Puszczy Białowieskiej i na sprzedaży pochodzącego z niej drewna dorobił się gigantycznej fortuny, przez co został uznany za pierwszego żydowskiego milionera w Rosji. Świadectwem jego zamożności był fakt posiadania licznych nieruchomości w Białymstoku, w tym oprócz omawianej dziś narożnej posesji jeszcze jednej przy rynku (Rynek Kościuszki 1), przy ówczesnej ul. Nad Kanałem (dziś ul. Kilińskiego 14 i 16), a także przy ul. Nowobojarskiej (dziś ul. Warszawska).
Niektóre z nich przeznaczył na fundacje religijne i charytatywne – przy ul. Żydowskiej (dziś ul. I. Białówny) jego kosztem w 1834 r. zbudowano synagogę zwaną Chóralną, zaś w 1862 r. podarował gminie żydowskiej posesję przy ul. Nowobojarskiej, na której wkrótce powstał szpital nazwany jego imieniem (dziś ul. Warszawska 15).
Izaak Zabłudowski miał czterech synów: Markusa, Mejera, Dawida i Owsieja Michela oraz trzy córki: Chaję Frumę (żona Nochuma Minca), Małkę (żona Sendera Blocha) i Fejgę (żona Eliezera Halbersztrama). W lutym 1865 r. spisał swój testament, zmarł 29 marca 1865 r. i został pochowany na białostockim cmentarzu, gdzie dzieci wystawiły mu okazały grobowiec, który przetrwał do II wojny światowej.
Do tej pory powstałe kamienicy na rogu rynku i ul. Wasilkowskiej datowane było ogólnie na lata 30. XIX w., gdyż jeszcze plan części Białegostoku z 1824 r. odnotował w tym miejscu wciąż murowany piętrowy dom Antoniego Wroczyńskie- go. Odnaleziona przeze mnie dokumentacja techniczna domu Izaaka Zabłudowskiego odnotowała właściwą datę budowy – 1835 r. W 1838 r. od strony podwórza budynek został powiększony o częściowo murowaną, a częściowo drewnianą dobudówkę, poszerzającą główny hol o zaplecze, a drugą kondygnację o dodatkowe pokoje. W 1840 wzniesiono drewniane budynk i ustawione na zapleczu posesji.
W połowie XIX w. był to największy dom mieszkalny w Białymstoku. Według przekazów źródłowych z początku lat 60. XIX w. budynek służył przede wszystkim jako źródło dochodów właściciela.
Był tu prestiżowy hotel, w którym „zatrzymują się osoby urzędowe i bardziej zamożni goście” oraz tzw. resursa obywatelska, gdzie „odbywają się lepsze miejskie rozrywki” i różnego rodzaju oficjalne spotkania mieszkańców Białegostoku lub działających tu instytucji i organizacji.
Nie brakowało tu też mniejszych lokali handlowych, zwłaszcza w parterze i od strony rynku. Dom Izaaka Zabłudowskiego został zaprojektowany został zgodnie z obowiązującymi wówczas wytycznymi architektonicznymi, zawartymi w specjalnym zbiorze fasad, a jego najbardziej charakterystycznym elementem był czterokolumnowy portyk, podtrzymujący belkowanie i trójkątny naczółek (podobną stylistykę miał dom Trębickiego przy ul. Warszawskiej, dziś pod nr 63).
Izaak Zabłudowski zmarł w 1865 r. uprzednio spisując testament, mocą którego cały majątek zapisał dzieciom. Dopiero w 1871 r. dokonały one podziału nieruchomości i plac z domem dochodowym na rogu Placu Bazarnego i ul. Mikołajewskiej przypadł w udziale Dawidowi Zabłudowskiemu.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
czwartek, 20 września 2018
Potokarzom wystarczyła chwila nieuwagi
Dla różnej maści złodziejaszków i oszustów zamieszkujących liche drewniaki i murowanki w zaułkach Chanajek prawdziwym eldorado był pobliski Rynek Sienny.
Od rana do wieczora, zwłaszcza w dni targowe, a już obowiązkowo w czerwcowy jarmark na św. Jana, grasowali nań sprytni kieszonkowcy z Marmurowej czy Brukowej, a z nimi do spółki farmazoni od fałszywych obrączek i pierścionków z Krakowskiej bądź Stołecznej.
Bardzo wiele roboty mieli także tzw. potokarze, czyli złodzieje kradnący z jadących albo stojących furmanek. Ci wywodzili się często z wychodzącej wprost na targowy plac uliczki Odeskiej.
Jednym z takich bardziej znanych w latach 30. potokarzy był Berel Farber. Praktykował on w tej profesji od dawna i choć nie stała ona najwyżej w hierarchii złodziejskiej, wcale nie zamierzał jej porzucać. Ten mało zacny Berel nie zapuszczał się raczej w gąszcz furmanek stojących na samym Siennym. Preferował ulice: Młynową, Mazowiecką czy Suraską.
W tej okolicy zatrzymywały się także liczne wozy konne. Potokarz z Odeskiej miał na nie swoje sposoby, a obok siebie kilka małych pomagierów. Jeden taki małolat podbiegał do siedzącego na furmance kmiotka i z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem bata, zaczynał go drażnić. Wyzywał od chamów, pluł, rzucał kamykami.
Rzadko kiedy woźnica nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Rozsierdzony, zeskakiwał na ziemię i biczyskiem próbował dosięgnąć łobuza. Tymczasem, gdy on zajęty był ratowaniem swojego honoru, Farber podchodził z tyłu wozu i wyjmował z niego buty, kożuszek, paczkę ze skórami, a nawet ciężkawą skrzynkę gwoździ. Przekazywał łup pętakowi, a ten odnosił go do pobliskiej kryjówki. Ekipa potokarzy gotowa była do kolejnej roboty. Specjaliści od wozowych kradzieży wypatrywali także pilnie pojazdów pozostawionych choćby na chwilę bez opieki.
Działo się tak w pobliżu licznych knajpek, sklepików, na podwórkach, a nawet obok posterunku policji. Wtedy oględziny pojazdu były dokładniejsze, lepsza więc trafiała się zdobycz. Znakomity przykład braku czujności u niektórych właścicieli furmanek przybywających z prowincji do Białegostoku opisał w lekkiej formie Dziennik Białostocki.
Wszystko działo się zimą 1935 r. Oto co się zdarzyło: „Moszko Giełczyński z Wizny (pow. łomżyński) znany jest wśród swych znajomych jako człowiek roztrzepany. Jak się zamyśli, o Bożym świecie zapomina. Ktoś mniemałby może, że jest uczonym profesorem matematyki, tymczasem Moszko jest tylko drobnym kupcem z małego miasteczka. 9 grudnia przyjechał
on po towary do Białegostoku i zatrzymał się na ul. Żydowskiej. Kupił nici za 21 zł 50 gr i schował do wozu, lecz zamiast pilnować towaru – patrzył w niebo i myślał o niebieskich migdałach. Kiedy ocknął się z zadumy, jakiś złodziejaszek zabrał mu z wozu paczkę z nićmi. Moszko pokiwał tylko głową nad upadkiem moralnym naszego miasta i pojechał na ul. Szkolną, gdzie kupił kilka par kaloszy za 29 zł 50 gr.
Włożył kalosze do wozu i znowu się zamyślił. Skorzystał z tego drugi poszukiwacz cudzego mienia i ukradł kalosze. Wszystko to stało się na przestrzeni półtorej godziny. Szanowny Moszko G. minął się z powołaniem: powinien ślęczeć nad Talmudem a nie handlować”. Nic nie wiadomo o tym, żeby Berel Farber, potokarz z Odeskiej stał się sprawcą strat zamyślającego się kupczyka z Wizny. Pewne jednak, że działał także poza obszarem wokół Rynku Siennego.
W styczniu 1933 r. próbował ukraść z wozu jadącego ul. Towarową gilzy papierosowe i kilka flaszek wódki. Kilka tygodni później został schwytany na gorącym uczynku, kiedy to ściągał z furki, stojącej przed restauracją Gastronomia, 5 butelek piwa. Kosztowało go to pół roku odsiadki. Kiedy pojawił się znowu na białostockim bruku, powrócił niechybnie od ulubionego potokarstwa.
Włodzimierz Jarmolik
środa, 19 września 2018
wtorek, 18 września 2018
poniedziałek, 17 września 2018
niedziela, 16 września 2018
Uczono nas piosenek o Stalinie
Dziś część bardzo ciekawych wspomnień pana Waldemara Szlisermana o okupacji sowieckiej. Był wtedy dzieckiem, pamięta jednak dokładnie tamte czasy i ze szczegółami je opisuje.
– Przed wojną na Bojarach było dużo małych sklepików polskich i żydowskich, był też sklep spożywczy „Społem” na rogu ul. Piasta i Grzybowej. Po 17 września 1939 roku od razu znikły niemal wszystkie towary, wykupione przez ruskich żołnierzy i ich rodziny. Przelicznik pieniężny był wprowadzony taki, że rubel miał równowartość polskiemu złoty. W tej sytuacji Rosjanie kupowali polskie towary za pół darmo. Dostawy były ograniczone z braku zapasów w hurtowniach a i zamykania prywatnych zakładów produkujących żywność.
Otwarto natomiast sklep w dawnej siedzibie „Społem”, nazwany teraz Kooperatywa. Przywieziono również barak na kółkach, w którym był sklep spożywczy, zlokalizowano go na ul. Piasta w pobliżu ul. Grzybowej. Sprzedawano w nim makaron na wagę z dużych drewnianych skrzyń, wódkę, czasem cukier w ogromnych bryłach, które sprzedawczyni rąbała siekierą. Trafiały się też czasem cukierki owocowe nadziewane marmoladą, nazywane „poduszeczkami”. Po te wszystkie rarytasy należało stać w kolejce całymi godzinami.
Tłumy szturmujące okienko w barakowozie przesuwały go co raz o kilka metrów dalej. Czasem mężczyźni stojąc po wódkę, wspinali się do okienka po głowach oczekujących w kolejce. Uruchomiono z czasem fabryki włókiennicze po skonfiskowaniu ich dawnym właścicielom i fabrykantom. Moja mama otrzymała wezwanie do stawienia się do dawnej fabryki Sokoła i Zylberfenika przy ul. Warszawskiej.
Była bardzo rozgoryczona, ponieważ jej niedawne jeszcze koleżanki z pracy, Żydówki, z którymi całe lata przepracowała i przyjaźniła się, teraz zaczęły pokazywać swoją władzę, mówiąc mamie w ten sposób: „wasze się skończyło, teraz władza należy do nas” lub: „wasze są ulice, a nasze kamienice”. Praca była bardzo ciężka, a za kilkuminutowe spóźnienie, nazywane „progułem”, groziły duże kary pieniężne. Dłuższą nieobecność w pracy traktowano jako sabotaż. Groziła za to wywózka na Sybir, jako wrogów narodu.
Kupcy żydowscy, dawni pracodawcy ojca, bracia Rozemblumowie musieli zlikwidować sklep obuwniczy przy Lipowej i ojciec pozostał bez pracy. Władze sowieckie wykorzystały ten fakt i mając listy rzemieślników, które dotarły do administracji, dzięki „życzliwym donosicielom”, zarządziły organizowanie tzw. „Artelu”, coś w rodzaju spółdzielni szewskiej, która powstała przy ul. Kilińskiego (po wojnie była tam również spółdzielnia szewska im. Botwina”).
Rzemieślnicy własnymi narzędziami produkowali teraz obuwie. Każdy szewc wykonywał tylko jeden fragment produkcji i przekazywał następnemu do dalszej obróbki. Praca ta była obłożona bardzo wysoką normą wydajności a niewykonanie jej pociągało utratę zarobków.
Mniej wydajnych robotników fotografowano, a ich zdjęcia wywieszano jako „wrogów narodu” na tablicy ogłoszeń. Ja z mamą musiałem dostarczać ojcu jedzenie na przerwę obiadową.
Rozpocząłem naukę w nowej, już ruskiej szkole. Szkolne władze sowieckie nie uznały polskich świadectw ukończenia pierwszej klasy i musiałem rozpocząć zajęcia ponownie w pierwszej klasie. Nauka była częściowo w języku polskim, ale większość w rosyjskim, którego nikt z nas nie znał. Wyjątek stanowili Białorusini, ale takich było tylko kilkoro w klasie. Jednak ich język rosyjski daleko odbiegał od języka literackiego, była to raczej gwara okolicznych wsi białoruskich.
Uczono nas piosenek o „Słoneczku, tow. Stalinie” i wierszyków wychwalających Kraj Rad. Geografii, ani historii Polski nie było, tylko wychwalano dobrobyt i szczęśliwe życie w ZSSR. Zmuszano nas do wstępowania do pionierów, ale chętnych było niewielu w naszej klasie.
Chodziliśmy ze szkołą do kina, które mieściło się w Hotelu Ritz. Wyświetlano filmy „Cza- pajew”, „Samotny biały żagiel”, „Timur i jego drużyna” oraz inne filmy propagandowe z okresu rewolucji i walk z białą gwardią. Najbardziej podobał mi się film „Świat się śmieje” z Orłową w roli głównej, dobra komedia wyświetlana również po wojnie co roku na festiwalu filmów radzieckich w kinie Pokój.
Na wakacje 1940 r. z zakładu pracy ojca zostałem skierowany na kolonię letnią do Dzikich, niedaleko Białegostoku. Tam wszystko odbywało się według zasad pionierskich pomimo, że prawie nikt z nas nie należał do pionierów. Zbiórki, apele pod masztem z rosyjską flagą, śpiew rosyjskich piosenek i obowiązkowe zwracanie się w języku rosyjskim do kierownika koloni. To było najtrudniejsze, nie znałem języka rosyjskiego.
Karmiono nas dość dobrze, było to wszystko jednak takie propagandowe, aby pokazać, jaką to troską otacza się dzieci w Związku Radzieckim. Obok baraków, w których mieszkaliśmy, stacjonowało wojsko sowieckie. W pobliskim lasku rozstawione były duże namioty, gdzie spali żołnierze. Było ich bardzo dużo. Codziennie odbywali ćwiczenia i musztrę, a także organizowano im różne rozrywki i śpiewy przy ognisku, na które zapraszano dzieci z kolonii.
My, dzieciaki przyglądaliśmy się im, jak oni to wszystko robią. Na placu tych prowizorycznych koszar zainstalowano namiastkę karuzeli. Wyglądało to w ten sposób, że na wkopanym dużym słupie, u góry zainstalowano pierścień metalowy, a do niego przyczepione były sznurki z pętlą. Wkładało się w nią jedną nogę i należało szybko biegać wokół tego słupa, a następnie podskoczyć i unieść się siłą trochę w górę. Taki to był szczyt techniki radzieckiej.
Naszym sąsiadom, a i nam również, w czasie okupacji sowieckiej groziła wywózka na Sybir. Czuwaliśmy przerażeni co noc. Mieliśmy spakowane najpotrzebniejsze rzeczy w podręcznych bagażach, bo tylko takie wolno było zabierać z sobą na Sybir. Każdej nocy o godzinie trzeciej lub czwartej nad ranem, słychać było warkot samochodu, głosy enka- wudzistów, płacz kobiet i dzieci, a następnie nasi sąsiedzi znikali bezpowrotnie. Pojechali na katorgę na Sybir. Wywożono rodziny policjantów, oficerów, leśników, nauczycieli, urzędników i innych Polaków niewygodnych, uznanych za „wrogów narodu”. Obok nas znikły rodziny: państwa Topolewskich (4 osoby, ojciec urzędnik), rodzina Malinowskich (5 osób, ojciec
policjant).
Wywieziono z pobliska jeszcze kilkanaście rodzin, których nazwiska już zapomniałem. Do ich opuszczonych domów, z całym umeblowaniem i wyposażeniem, szybko zasiedlono rodziny sowieckie przywiezione z Rosji. Obok nas, do mieszkania pana Klata, nauczyciela 10 szkoły, który wyjechał z Niemcami, wprowadzili się Ukraińcy z Odessy. Była to rodzina Dziwlaszowów, on oficer kozak, kapitan, ona żydówka, nauczycielka i dwoje dzieci: Sierożka i dziewczynka, imienia już nie pamiętam.
W drugim pokoju tego domu, zamieszkała dwuosobowa rodzina, też z Odessy, byli to ludzie bardziej inteligentni i trochę zagubieni tą sytuacją. W domu po policjancie Malinow- skim (któremu wywieziono pięć osób, a jemu udało się uciec z transportu na Sybir) zamieszkała wielodzietna rodzina Rosjan. Do mieszkania państwa Topolewskich, wprowadził się wyższej rangi oficer sowiecki z rodziną. Była to nowoczesna willa dobrze sytuowanej przed wojną rodziny urzędniczej.
W mieszkaniu państwa Bańkowskich zasiedlono matkę z dorosłym synem Borysem. Nazywali się Iwanowscy. Wszyscy ci zasiedleńcy otrzymali wyposażone i umeblowane mieszkania, pełne szafy ubrań, kredense wyposażone w naczynia kuchenne itp. Nasi tułacze wywiezieni na Sybir mieli prawo zabrać ze sobą tylko niewielki bagaż podręczny, pozostawiając wrogom cały dorobek swego życia.
Alicja Zielińska
sobota, 15 września 2018
piątek, 14 września 2018
Fontanna i ul. Niemiecka
Jednym z elementów nowoczesności Białegostoku jest widoczna fontanna. Do mającej dziś ponad 100 lat staruszki bardzo się przyzwyczailiśmy i trudno nam sobie wyobrazić Rynek Kościuszki bez niej.
W 1897 r. fontanna miała za sobą już kilka lat istnienia, ale jej pojawienie się w śródmieściu w ostatniej dekadzie XIX w. było dowodem na bardzo duży awans miasta i istotny krok ku nowoczesności, do którego przygotowywano się przez kilka dekad.
Była nim budowa i uruchomienie miejskich wodociągów w latach 1890-1892. Budowa fontanny stanowiła jeden z pierwszych punktów kontraktu zawartego z budowniczym wodociągów, inż. Michałem Ałtuchowem, nie była to więc sprawa błaha, traktowana wyłącznie w kategoriach estetyki czy przyjemności. Władze miasta zażądały od wykonawcy budowy fontanny analogicznej do tej, którą Ałtuchow wcześniej zbudował w Grodnie, dzięki czemu Białystok stawał w równym rzędzie ze stolicą guberni. Ale istotną kwestią był także prestiż – oto każdy przyjeżdżający do miasta miał dowód na posiadanie przez Białystok wodociągów, co w tym czasie nie było czymś tak oczywistym jak dziś.
Przekaz był jasny: na suchym, pozbawionym wody centralnym placu znajduje się źródło bieżącej wody dostarczanej przy użyciu wodociągu. Radość z posiadania na rynku fonntanny była przyćmiona faktem, że kontrakt zakładał jej używanie tylko raz w tygodniu , a jej teren miał być odgrodzony od reszty placu, tak aby nikt nie mógł swobodnie pobierać z niej wody (ta była bowiem sprzedawana na wiadra w specjalnych punktach rozlokowanych na terenie miasta). Stąd na zdjęciach z 1897 r. widzimy charakterystyczny płotek o misternie wycinanym detalu, który wygradzał fontannę i przylegający do niej teren w formie zielonego skweru. To także efekt wodociągu. Wystarczy bowiem spojrzeć na najstarsze zdjęcie Placu Bazarnego z około 1890 r. aby się przekonać, że w tym czasie był on zupełnie pozbawiony drzew.
Chociaż dwukrotnie zmieniała swoją lokalizację, fontanna nadal stanowi ozdobę Rynku Kościuszki. Fontanna znajdowała się w 1897 r. najbliżej fotografującego, natomiast w tle Placu Bazarnego i nowych kamienic Sołowiejczyk uchwycił inny fragment śródmieścia, a mianowicie dwa ostatnie domy stojące po południowej stronie ówczesnej ul. Niemieckiej, czyli dzisiejszej ul. Kilińskiego. Domy te zamykały zwartą pierzeję tworzoną przez zbudowane w większości w latach 90. XIX w. kamienice na terenie tzw. wyschniętych stawów. Budynki widoczne na omawianym zdjęciu przed 1939 r. otrzymają adres ul. Kilińskiego 23 i 25.
Przetrwały II wojnę światową, ale niedługo później zostały rozebrane w ramach odbudowy śródmieścia i jego reorganizacji. Dom przy ul. Kilińskiego 23 był w przedwojennym Białymstoku kojarzony przede wszystkim jako siedziba różnych instytucji finansowo-kredytowych i ubezpieczeniowych. Jego powstanie związane jest z postacią Ajzyka Horodyszcza, znanego bankiera i budowniczego kamienicy przy Rynk u Kościuszki 3, który budynek przeznaczył najpierw na siedzibę oddziału Wileńskiego Prywatnego Banku Handlowego, a następnie Białostockiego Banku Handlowego.
W 1906 r. od Horodyszcza nieruchomość wykupił Bank Handlowy, a w 1914 r. nabyło ją Białostockie Towarzystwo Wzajemnych Ubezpieczeń od Ognia. W międzywojniu oprócz niego przy ul. Kilińskiego 23 działały m.in. Bank Przemysłowo-Handlowy, Bank Udziałowy sp. z o. o. oraz Białostockie Spółdzielcze Towarzystwo PożyczkowoOszczędnościowe. Mieściła się tu także redakcja gazety „Das Naje Lebn”. Natomiast kamienica przy ul. Kil ińskiego 25, o charakterystycznym trójkątnym rzucie, należała od lat 90. XIX w. do rodziny Kapłan-Kapłańskich.
Budynek wzniesiono przy użyciu żółtej i czerwonej cegły. W parterze do 1939 r. działał sklep i skład wyrobów żelaznych (materiałów budowlanych) prowadzony przez Eliasza Kapłan-Kapłańskiego. Jego firma dostarczała produktów do wielu ważnych miejskich prac budowlanych, m.in. do budowy kościoła farnego. Sklep ten padł ofiarą zamieszek w czasie pogromu żydowskiego w 1906 r.
W 1934 r. Kapłan-Kapłańscy odsprzedali nieruchomość Mojżeszowi i Rochli Szackim. Mojżesz urodził się w 1887 r. Z wykształcenia był lekarzem laryngologiem, dyplom uzyskał w 1916 r. w Charkowie, a po 1919 r. zaczął pracować w Białymstoku. W 1932 r. był kierownikiem przychodni prowadzonej przez Towarzystwo Dobroczynności „Linas-Ha- cedek”. Po wykupieniu w 1934 r. kamienicy przy ul. Kilińskiego 25 przeprowadził się do niej wraz z rodziną, chociaż gabinet lekarski wciąż znajdował się przy ul. Sienkiewicza. W domu przy ul. Kilińskiego Szaccy mieszkali do II wojny światowej.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
czwartek, 13 września 2018
Karkołomna droga po młynarzowe zaskórniaki
Na ulicy Mazowieckiej, a i daleko poza nią, krążyły uporczywie rozmaite słuchy o wielkich oszczędnościach , jakie poczynił niejaki Jan Karny, właściciel młyna elektrycznego. W pierwszej połowie lat 30. w całym kraju, także więc i w Białymstoku panował potężny kryzys gospodarczy i ogólna bieda, a ten jegomość skutecznie ciułał pieniądze. Ponieważ nie dowierzał bankom, miał przechowywać je w swoim młynie, stojącym na posesji nr 68 przy wspomnianej wyżej ulicy. Fama o bogaczu Karnym dotarła rzecz jasna także na pobliskie Chanajki.
Zainteresował się zwłaszcza Chaim Chazan, doświadczony włamywacz z ul. Brukowej. Przeprowadził dokładny wywiad środowiskowy, uznał że sprawa jest warta zachodu i zaplanował skok na kasę. Ponieważ nie do końca wiadomo było w jak zabezpieczonej skrytce młynarz przechowuje swoje zaskórniaki, przedsiębiorczy Chazan zaprosił do złodziejskiej spółki nie byle kogo, a samego Mejera Krynickiego, zwanego przez koleżków z ferajny Krynicą – kasiarza z poważnym przestępczym dorobkiem.
Występ chanajkowskich włamywaczy miał miejsce w nocy z 3 na 4 listopada 1934 r. Ażeby dobrać się do wnętrza młyna wybrali oni niezwykle karkołomną drogę. Ponieważ sforsowanie zablaszowanych drzwi i solidnie okratowanych okien mogło sprawić dużo kłopotów i hałasu, a i podkop metodą a’la Szpicbródka (Stanisław Cichocki, znany przedwojenny kasiarz warszawski, dobierający się do sejfów bankowych przez drążone tunele) także nie wchodził w grę, złodzieje postanowili wejść do środka od góry, przez dach.
Przeszkodę, którą należało koniecznie usunąć stanowił hałaśliwy pies pilnujący sąsiedniej posesji, będącej własnością Icka Lina. Jego przeciągające się ujadanie mogło wzbudzić podejrzenia u rozbudzonych mieszkańców okolicznych domów. Pierwszym celem napowietrznej drogi złodziei był dach jednopiętrowej szopy, przylegającej do młyna.
Do jego usunięcia posłużyła przytargana ze sobą drabina. Będąc już na wierzchu szopy nocni goście usunęli po cichu kilka dachówek, na ich miejsce położyli szeroką deskę, a na nią postawili drugą drabinę. Przygotowali drogę do dalszej wspinaczki. Po dotarciu na wierzch młyna natrafili na kolejną przeszkodę. Okazała się nią krata zabezpieczająca dachowe okienko. W ruch poszły podstawowe akcesoria włamywacza – śrubsztak i mesel. I ta niedogodność została szybko pokonana. Złodzieje znaleźli się w środku.
Teraz rozpoczęło się poszukiwanie schowka, w którym skrzętny młynarz ukrywał swoje pieniądze. Ponieważ nie znaleziono żadnej kasy pancernej, bor i rak, narzędzia Mejera Krynickiego pozostały bezczynne.
Przeszukano skrupulatnie różne zakamarki. Jedna drewniana szafa stojąca na parterze była szczególnie solidnie zamknięta. Jej więc złodzieje poświęcili swoją uwagę. W ruch poszły wytrychy i uniwersalny szaber (łom). Trafienie okazało się celne.
W szafie leżał lniany woreczek ze zwitkami banknotów, garścią ciężkich monet i jakimiś dokumentami. Łup trafił w ręce złodziei. Rozpoczęła się droga powrotna. Najpierw na strych młyna, później na dach i przystawionymi drabinami prosto na ziemię. Wszystko odbyło się sprytnie i po cichu.
Kradzież w młynie Jana Karnego odkryli rankiem sąsiedzi. Dostrzegli przystawione do budynku drabiny, których złodzieje nie zamierzali zabrać ze sobą. Zaalarmowali właściciela, a ten policję.
Karny swoją stratę ocenił na 20 tys. złotych. Duża forsa. Do akcji przystąpili agenci Wydziału Śledczego z ul. Warszawskiej. Po miesiącu było jasne, że „akrobaci” z ul. Mazowieckiej to Krynicki i Chazan. Obaj ukrywali się. W końcu jednak trafili tam gdzie trzeba – za kratki!
Włodzimierz Jarmolik
środa, 12 września 2018
wtorek, 11 września 2018
poniedziałek, 10 września 2018
Rynek Kościuszki 11
Dziś kontynuujemy wędrówkę wzdłuż południowej pierzei Rynku Kościuszki w 1897 r. trzymając w rękach zdjęcie Józefa Sołowiejczyka z tego roku. Popatrzymy na nie jednak ostatni raz, gdyż kadr fotografii, stanowiącej punkt wyjścia opowiadanych historii, urywa się na domu stojącym niegdyś przy Rynku Kościuszki 11.
W 1897 r. ma on jeszcze formę piętrowego domu mieszkalnego z należącym do właściciela nieruchomości dużym składem win w parterze, natomiast na początku XX w., w ślad za sąsiednimi posesjami, starszy obiekt zostanie zastąpiony okazałych rozmiarów wielkomiejską kamienicą.
Zniszczona w czasie II wojny światowej, musiała po 1944 r. ustąpić miejsca wyższej konieczności, jaką było usprawnienie komunikacji w śródmieściu poprzez przedłużenie ul. H. Sienkiewicza przez Rynek aż do ul. Legionowej. Dzieje posesji przy Rynku Kościuszki 11 możemy śledzić od 1759 r. Jak informuje inwentarz miasta z 1771 r., stał tu „budynek drewniany za prawem wieczystym Jaśnie Oświeconego Pana po wypłaconej za niego do skarbu należytości, w roku 1759 dnia 15 augusti Leyzorowi Berkowiczowi mydlarzowi i Esterze żonie jego danym”.
W okresie zaboru pruskiego budynek najpierw stanowił własność Johanna Salomona Jacksteina, który od 1796 r. pracował przy Kamerze Woj- ny i Domen. W 1799 r. odbył on specjalną misję dyplomatyczną do Petersburga i Wilna, której celem było pozyskanie dokumentów archiwalnych dotyczących terenów dawnej Rzeczypospolitej, włączonych do Prus w wyniku III rozbioru Polski.
Od 1804 r. był już drugim dyrektorem tejże Kamery, po 1807 r. przeniósł się do Królewca, później do Memla i Bydgoszczy. Zmarł w 1828 r. Dom przy białostockim rynku posiadał dość krótko, gdyż już w 1802 r. właścicielami byli nieznani bliżej Bauerowie. Ci zaś w lipcu 1802 r. sprzedali nieruchomość aptekarzowi Johannow i Heinri- chowi Schlegelowi (później pisany Jan Henryk Szlegel). Wcześniej mieszkał on w domu położonym przy zachodniej pierzei rynku. Jan Henryk był prawdopodobnie bratem Józefa Schleg ela, jednego z pierwszych sukienników pracujących w Białymstoku. W latach 1799-1807 pełnił funkcję pierwszego asesora farmaceutycznego przy dep utacji medycznej Kamery Wojny i Domen w Białymstoku.
Jeszcze w 1825 r. odnotowano, że „aptekarz Henryk Szlegiel dom drewniany z apteką i officyną podobnież drewnianą sam z familią zaymuie całe pomieszkanie”. Szlegel zmarł w 1826 r. Jeszcze w 1843 r. odnotowano przy Rynku „dom Szlegela”, ale już dekadę później pojawia się nieznany nam bliżej „kupiec Minken”.
W 1863 r. posesję nabyli małżonkowie Aleksander i Józefa Ignatowic zowie, którzy w 1872 r. zbyli ją braciom Lejbie i Boruchowi Lifszycom (czasem pisanych „Lipszyc”). Lejb, posiadający tytuł wołkowyskiego kupca pierwszej gildii, w 1876 r. odstąpił bratu i jego żonie, Baszy, swoje prawa do nieruchomości. W sporządzonym akcie kupna sprzedaży znajdujemy istniejący już „murowany piętrowy dom z dobudówkami”. Wydaje się najbardziej prawdopodobne, że to właśnie ten sam budynek, który widzimy na zdjęciu z 1897 r., o charakterystycznej ciemnej elewacji i z przejazdem bramnym na centralnej osi domu.
Wiadomo, że rodzina Lifszyców wywodziła się z Wołkowyska. Boruch był obecny w Białymstoku na początku lat 70. XIX w. Był już wówczas żonaty. Z Baszą doczekał się kilkorga dzieci, w tym Hersza (później inżyniera), Izaaka, Marii, Gitli, Abrama, Jakuba i Lejba (zmarłego młodo). Głównym zajęciem Borucha Lifszyca było prowadzenie od 1864 r. składu win krajowych i zagranicznych, który ulokowany był w parterze jego domu przy Placu Bazarnym.
W tym samym budynku, ale w jego zachodnim skrzydle, działała apteka prowizora Mowszy Ajzensztadta, kontynuująca działalność apteki Szlegela z początków XIX stulecia. W 1897 r. pracował tu doktor Maksym Kopelman. Na początku XX w. Boruch Lifszyc zasiadał w radzie nadzorczej szpitala żydowskiego oraz zarządzie Towarzystwa Pomocy Biednym Żydom.
W 1912 r. Boruch pożyczył pod zastaw swojej nieruchomości 10 tys. rubli. Na działce wciąż stał murowany piętrowy dom, który wkrótce został zastąpiony trójkondygnacyjną kamienicą, znaną z wielu zdjęć z okresu międzywojennego. Po śmierci Borucha i Baszy Lifszyców majątek przy Rynku Kościuszki 11 przeszedł w spa- dku na ich dzieci: Hersza, Abrama, Izaaka i Jakuba. Z nich szczególnie aktywny był Hersz, prowadzący m.in. wytwórnię wódek „Rodzima Siła”, gwoździ i drutu „Metal” oraz biuro sprzedaży wyrobów zakładów „Radiotechnika”.
Od 1929 r. w ojcowskim domu uruchomił biuro inżynieryjno-budowlane. Jednak tego samego roku spadkobiercy sprzedali omawianą nieruchomość Josznie Gryn- sztejn, która pozostawała właścicielką do II wojny światowej. Przez całe międzywojnie pod nr 11 działała apteka „M. Ajzensztadta”, prowadzona przez kilku wspólników.
Z najemców lokali w kamienicy przy Rynku Kościuszki 11 warto wymienić rodzinę Gurwiczów. Hersz Gurwicz wywodzący się z małego miasteczka na Wileńszczyźnie przeprowadził się do Białegostoku na początku lat 90. XIX w. i w domu Lifszyca założył przedsiębiorstwo introligatorskie, rozszerzone następnie o działalność typograficzną.
Jego synowie: Noson i Eliasz prowadzili w Białymstoku większe przedsiębiorstwa handlowo-usługowe, a Noson był ostatnim przed II wojną światową właścicielem domu przy ul. Kilińskiego 3.
Na przełomie lat 80. i 90. w „maison du Lifszyc” działało jedno ze studiów Józefa Sołowiejczyka. Wykonane przez niego w 1897 r. zdjęcia do „Widoków miasta Białegostoku” stanowią ilustrację kolejnych części cyklu poświęconego miastu w tym okresie.
Wiesław Wróbel
Biblioteka Uniwersytecka w Białymstoku
niedziela, 9 września 2018
Białostocczyznę włączono do Zachodniej Białorusi
Do wyborów musiał iść każdy pełnoletni obywatel. Milicjanci i enkawudziści przychodzili do domów i przypominali, że grażdanin (obywatel) jeszcze nie poszedł do wyborów i trzeba niezwłocznie iść. Chorych zawozili ciężarówkami. Głosowanie polegało na wrzuceniu kartki z wyznaczonymi nazwiskami bez żadnych skreśleń.
Wracamy do wspomnień pana Waldemara Szlisermana, który z wielką dokładnością opisuje atmosferę panującą w Białymstoku po agresji sowieckiej i wielką grozę w domu, gdy ojciec został wywieziony do Starobielska. To niezwykły dokument tamtych czasów.
Nasi sąsiedzi Białorusini i Żydzi, jak też niektórzy Polacy, niestety z entuzjazmem przyjęli wiadomość, że Białystok będzie teraz pod okupacją sowiecką – przyznaje z żalem Waldemar Szliserman. – Budowali na ulicach bramy powitalne z zieleni i kwiatów. Pojawiły się też transparenty na ulicach po rosyjsku. Na ulicy Piasta maszerowało wojsko sowieckie. Widok był szokujący. Porównując ich do polskich żołnierzy pięknie ubranych, a nawet niemieckich w szykownych mundurach, to te wojsko było wręcz godne pożałowania, po prostu karykatura wojska.
Płaszcze – szynele – mieli długie, u dołu nie zaobrębione, prujące się nitki wisiały aż do butów. Buty wykonane mieli z jakiegoś erzacu imitacji skóry i podeszwy gumowe, a nie skórzane. Czapki z długimi czubami i ogromne szmaciane czerwone gwiazdy. Karabiny prawdopodobnie jeszcze z czasów rewolucji i długie osadzone na lufie bagnety.
Większość żołnierzy karabiny miało na sznurkach, a nie skórzanych pasach. Idąc naszą ulicą śpiewali piosenki, o psach atamanach i polskich panach, których oni rozgromią jako Armia Czerwona.
Władze sowieckie ogłosiły, że Białystok stał się stolicą Zachodniej Białorusi, a my jesteśmy obywatelami ZSSR. Wszyscy mieszkańcy muszą przyjąć obywatelstwo białoruskie i wymienić polskie dowody osobiste na sowieckie paszporty. Kto nie podporządkuje się tym nakazom, będzie narażony na ostre sankcje.
Potem okazało się, że większość opornych wylądowała na Syberii. Zarządzono wybory do „Wierc how nowo Sowieta”(sejmu). Punkt wyborczy dla naszej ulicy – już Gorkowo a nie Piasta – ulokowano w budynku zakonników, nazywanych potocznie braciszkami, przy ul. Słonimskiej. Dziś tam mieści się Dom Dziecka, przed wojną był zakon męski, który utrzymywał się z pracy własnych rąk. Był tam młyn, piekarnia, sklep spożywczy, introligatornia i kaplica. Wtedy znajdował się tu
lokal wyborczy, gdzie umieszczono nawet kabiny dla wyborców, ale kto wszedł do takiej kabiny został skrupulatnie odnotowany przez odpowiednich ludzi z komisji wyborczej (niewątpliwie enkawudzistów).Do wyborów musiał iść każdy pełnoletni obywatel. Do domów przychodzili milicjanci i enkawudziści i przypominali, że grażdanin”(obywatel) jeszcze nie poszedł do wyborów, i trzeba niezwłocznie iść. Chorych zawozili ciężarówkami. Głosowanie polegało na wrzuceniu kartki z wyznaczonymi nazwiskami bez żadnych skreśleń. Byłem na tym głosowaniu z rodzicami i wówczas myślałem, że wybory tak właśnie mają wyglądać i takie są na całym świecie. Jednak ojciec wyjaśnił mi jak wyglądały wybory w Polsce przed wojną.
Wytypowani posłowie zebrani w teatrze, a byli to w 80 procentach przywiezieni Rosjanie, podjęli uchwałę i poprosili Stalina, aby był tak dobry i przyjął nasze rdzenne ziemie polskie jako Zachodnią Białoruś, a z nas Polaków zrobił swoich poddanych.
Nasz sąsiad Białorusin urodzony w Białymstoku z dziada pradziada, pan Wojcieszuk zapragnął władzy i został posłem do tego groteskowego parlamentu. Potem zginął bez wieści, uciekając razem z Sowietami przed nawałą niemiecką w 1941 roku. Pozostawił żonę i dwoje dzieci: Raisę i Szurkę, z którymi kolegowałem się. Po pewnym czasie władze sowieckie ogłosiły, że wszyscy mężczyźni, którzy brali udział w wojnie 1939 roku, pod groźbą kary, winni zgłosić się do NKWD celem zameldowania się w ich ewidencji.
Mój ojciec po powrocie z wojny również musiał zgłosić się do tego meldunku. Ubrał się starannie w garnitur, pantofle, kapelusz i jesienny płaszcz gabardynowy – był już październik. Wyobrażam sobie, jakie było jego przerażenie, kiedy wraz z innymi żołnierzami i oficerami został aresztowany bez żadnego powodu i zawieziony do koszar 42 pułku piechoty przy ul. Traugutta. Mama dowiedziała się o tym po kilku dniach, gdy tata nie wrócił do domu. Postanowiliśmy dostarczyć ojcu trochę żywności i ciepłej odzieży. Żołnierze sowieccy pilnujący koszar przy bramie i wokół płotu nie dopuszczali nikogo na odległość 10 metrów. Krzyczeli, że będą strzelać.
Nie pomogły żadne prośby ani błagania, jedyną odpowiedzią były słowa: „Nielzia” i „Uchadzi od siuda, budu strelać”. Po dwóch czy trzech tygodniach pobytu w koszarach, gdzie zgromadzono oficerów, podoficerów i żołnierzy, których zatrudniano do ciężkich robót w koszarach, nastąpiła wywózka wszystkich do Rosji. O tym fakcie dowiedzieliśmy się od znajomych kolejarzy, którzy podstawiali pod rampę załadunkową wagony towarowe (bydlęce).
Ja z mamą i wiele takich jak my rodzin poszkodowanych, pobiegliśmy na Dworzec Poleski. Od bramy koszar przy Traugutta aż do rampy załadunkowej stały szpalery sowieckich żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału i osadzonymi na lufach bagnetami. Pomiędzy tym szpalerem prowadzono na kolanach, po żwirze i brukowanej kamieniami drodze, polskich żołnierzy, aby załadować ich do tych bydlęcych wagonów. W oddali dworca z tego niewolniczego pochodu słychać było tylko wykrzykiwanie imion bliskich, a z tłumu dochodził płacz i łkanie kobiet i dzieci. Nie wolno było na krok zbliżyć się, aby podać żywność lub coś ciepłego z ubrania.
I tak mój ojciec pojechał do Rosji, a my z płaczem powróciliśmy do domu. Wrócił po około trzech miesiącach, wczesną wiosną 1940 roku. Wyglądał jak katorżnik, brudny, obrośnięty i chory na czerwonkę (krwawa biegunka). Ubranie mama natychmiast spaliła w piecu, było w nim tysiące wszy. Sąsiad, pan Naruniec, fryzjer przyszedł do naszego mieszkania, aby ojca ostrzyc i ogolić, ponieważ na ulicy mógłby kogoś przestraszyć swoim wyglądem.
Wykąpany, czysto ubrany i należycie ostrzeżony ojciec wymagał teraz szybkiej pomocy lekarskiej. Lekarz dopomógł mu wyleczyć się z tej krwawej biegunki i ojciec powoli powracał do zdrowia. Potem zaczął opowiadać nam o swoich przeżyciach na zsyłce. Dowieziono ich do Starobielska, gdzie nastąpiła segregacja jeńców przez NKWD. Podział na oficerów, podoficerów zawodowych i żołnierzy. Sprzyjającą okolicznością dla ojca było to, że był ubrany po cywilnemu a nie w mundur. Tłumaczył się, że jego dokumenty wojskowe zginęły na wojnie, dlatego nie przyznał się do stopnia podoficerskiego. Mówił, że jest żołnierzem rezerwistą, powołanym tylko na okres wojenny w stopniu szeregowego i nie brał udziału w walkach z wojskami sowieckimi w roku 20 ani 39. Dodatkowo sprawdzano ręce, czy są robotnicze czy „pana”. Ponieważ Białystok stał się miastem sowieckim, a do tego jeszcze stolicą Zachodniej Białorusi, więc ojciec automatycznie został obywatelem ZSSR. Te argumenty przemawiały na jego korzyść, uznano, że nie stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa sowieckiego. W tej sytuacji został uwolniony i mógł powrócić do domu.
Losy oficerów ze Starobielska, Katynia i Miednoje są znane na całym świecie. Ojciec dzięki Bogu ocalał z tej nieszczęsnej niewoli. Potem przez całe życie bał się wyjazdu do Rosji. Nawet kiedy proponowano mu darmowe wczasy na Krymie, nie pojechał, w ostatnim dniu złożył rezygnację.
W latach 70. dostał zaproszenie do Odessy w odwiedziny do mamy siostry, która tam mieszkała, i też bał się, że mogą go stamtąd nie puścić do domu. Nie dowierzał już Ruskim. Za tydzień jak wyglądała nauka w szkołach podczas okupacji sowieckiej i o wywózkach na Sybir.
Alicja Zielińska
piątek, 7 września 2018
Szpryngowcy kradli szybko i bez hałasu
Połter Zundel, mieszkaniec ul. Św. Rocha, leżącej na obrzeżach Chanajek i łączącej dworzec kolejowy ze śródmieściem Białegostoku był już bohaterem jednego z wcześniejszych odcinków tej rubryki. Jako młody farmazon (oszust) w początkach lat 20. specjalizował się w szulerce i handlu tombakowymi obrączkami oraz fałszywą biżuterią. Później się ustatkował, jeśli w ten sposób można określić zawodowe paserstwo. Dla złodziejaszków z całych Chanajek znany był pod ksywką tata Jaszkie.
Jaszkie kupował od swoich szemranych dostawców niemal każdy cokolwiek wart fant. Płacił mało, ale miał w ferajnie duży respekt. Nadawał robotę, służył pożyczką, a co znaczniejszym oprychom zapewniał, w razie wpadki, dobrego adwokata. W 1934 r. pod skrzydłami tego cwanego pasera znalazła się grupa chanajkowskich złodziei, których w poważnej literaturze kryminalistycznej określano mianem szpryngowców. Szpryng, znaczyło tyle, co ukraść szybko w biały dzień z jakiegoś mieszkania, najlepiej przez okno albo z przedpokoju, jakąś rzecz i zmyć się niepostrzeżenie.
Szpryngowcy szukając lepszego łupu wybierali najchętniej mieszkania należące do zamożnych właścicieli. Popularnym sposobem ich działania był chwyt „na pomyłkę’”. Ubrany nawet całkiem przyzwoicie złodziej pukał lub
dzwonił do drzwi pod wytypowanym wcześniej adresem i służącej, która mu otwierała (u bogatych mieszczuchów były zazwyczaj takowe), anonsował się z wizytą do jej pana. Kiedy ta pozostawiała gościa w przedpokoju i szła zawiadomić pryncypała, złodziej skwapliwie penetrował wieszaki i stoliki z ich szufladkami, a następnie, umiejętnie, blokował od wewnątrz zamek przy drzwiach.
Po pojawieniu się właściciela mieszkania szpryngowiec udawał zaskoczenie i gorąco przepraszał za zaistniałą pomyłkę i zakłócanie spokoju. Odwracał się i czym prędzej wychodził. Nie zapomniał jednakże starannie zamknąć spreparowanych już do dalszej operacji drzwi. Postał nieco na klatce schodowej i po cichu wracał do znajomego przedpokoju. Szybko wynosił upatrzone wcześniej futro, palto czy lichtarz, i czmychał tym razem na dobre. Innym trikiem chanajko- wskich szpryngowców było wizytowanie wartych tego lokali pod płaszczykiem domokrążnych sprzedawców czy szukających wsparcia rzekomych pogorzelców albo powodzian.
Właśnie w ten sposób działała szajka zorganizowana przez pasera Jaszkie. Przez szereg miesięcy nękała ona mieszkańców naszego miasta. Wydział Śledczy z ul. Warszawskiej, do którego napływały doniesienia o przedpokojowych kradzieżach przez dłuższy czas nie mógł nic na to poradzić. Złodzieje nie pozostawiali po sobie żadnych śladów, a zeznania poszkodowanych, co do okoliczności kradzieży znacznie się różniły. W końcu jednak sprawa znalazła swój finał.
W szajce, która tak sprytnie szpryngowała, doszło do konfliktu interesów. Jaszkie, patron całego procederu, chciał mieć znacznie większą dolę niż jego pomagierzy. Było ich kilkoro: malarz pokojowy, handlarz świętymi obrazkami, zawodowy żebrak, a przede wszystkim Maria Gołaszczuk, złodziejka mieszkaniowa z praktyką odbytą w samym Paryżu. Właśnie to ona postawiła się swojemu szefowi. Po szczególnie zyskownej robocie ukryła część łupu. Tata Jaszkie był jednak nie w ciemię bity. Zorientował się w przewalance i nasłał na mieszkanie „Francuzki” znajomych speców od łomu i wytrycha. Ci wydobyli z różnych zakamarków towaru na blisko 2 tys. zł. Jak widać paser okradany był ze swojej doli od dawna. O dziwo Gołaszczuk poszła ze swoją stratą na IV komisariat i złożyła skargę.
Gorzej zrobić nie mogła. Agenci śledczy wnikliwie zajęli się sprawą i po nitce doszli do kłębka. Aresztowano całą szajkę szpryngowców. Za kratki trafił także paser Połter Zundel. Dostał rok odsiadki. Publiczność wychodząca z sali sądowej przy ul. Mickiewicza zastanawiała się głośno czy to aby nie za mało.
Włodzimierz Jarmoli
Subskrybuj:
Posty (Atom)