Dziś część bardzo ciekawych wspomnień pana Waldemara Szlisermana o okupacji sowieckiej. Był wtedy dzieckiem, pamięta jednak dokładnie tamte czasy i ze szczegółami je opisuje.
– Przed wojną na Bojarach było dużo małych sklepików polskich i żydowskich, był też sklep spożywczy „Społem” na rogu ul. Piasta i Grzybowej. Po 17 września 1939 roku od razu znikły niemal wszystkie towary, wykupione przez ruskich żołnierzy i ich rodziny. Przelicznik pieniężny był wprowadzony taki, że rubel miał równowartość polskiemu złoty. W tej sytuacji Rosjanie kupowali polskie towary za pół darmo. Dostawy były ograniczone z braku zapasów w hurtowniach a i zamykania prywatnych zakładów produkujących żywność.
Otwarto natomiast sklep w dawnej siedzibie „Społem”, nazwany teraz Kooperatywa. Przywieziono również barak na kółkach, w którym był sklep spożywczy, zlokalizowano go na ul. Piasta w pobliżu ul. Grzybowej. Sprzedawano w nim makaron na wagę z dużych drewnianych skrzyń, wódkę, czasem cukier w ogromnych bryłach, które sprzedawczyni rąbała siekierą. Trafiały się też czasem cukierki owocowe nadziewane marmoladą, nazywane „poduszeczkami”. Po te wszystkie rarytasy należało stać w kolejce całymi godzinami.
Tłumy szturmujące okienko w barakowozie przesuwały go co raz o kilka metrów dalej. Czasem mężczyźni stojąc po wódkę, wspinali się do okienka po głowach oczekujących w kolejce. Uruchomiono z czasem fabryki włókiennicze po skonfiskowaniu ich dawnym właścicielom i fabrykantom. Moja mama otrzymała wezwanie do stawienia się do dawnej fabryki Sokoła i Zylberfenika przy ul. Warszawskiej.
Była bardzo rozgoryczona, ponieważ jej niedawne jeszcze koleżanki z pracy, Żydówki, z którymi całe lata przepracowała i przyjaźniła się, teraz zaczęły pokazywać swoją władzę, mówiąc mamie w ten sposób: „wasze się skończyło, teraz władza należy do nas” lub: „wasze są ulice, a nasze kamienice”. Praca była bardzo ciężka, a za kilkuminutowe spóźnienie, nazywane „progułem”, groziły duże kary pieniężne. Dłuższą nieobecność w pracy traktowano jako sabotaż. Groziła za to wywózka na Sybir, jako wrogów narodu.
Kupcy żydowscy, dawni pracodawcy ojca, bracia Rozemblumowie musieli zlikwidować sklep obuwniczy przy Lipowej i ojciec pozostał bez pracy. Władze sowieckie wykorzystały ten fakt i mając listy rzemieślników, które dotarły do administracji, dzięki „życzliwym donosicielom”, zarządziły organizowanie tzw. „Artelu”, coś w rodzaju spółdzielni szewskiej, która powstała przy ul. Kilińskiego (po wojnie była tam również spółdzielnia szewska im. Botwina”).
Rzemieślnicy własnymi narzędziami produkowali teraz obuwie. Każdy szewc wykonywał tylko jeden fragment produkcji i przekazywał następnemu do dalszej obróbki. Praca ta była obłożona bardzo wysoką normą wydajności a niewykonanie jej pociągało utratę zarobków.
Mniej wydajnych robotników fotografowano, a ich zdjęcia wywieszano jako „wrogów narodu” na tablicy ogłoszeń. Ja z mamą musiałem dostarczać ojcu jedzenie na przerwę obiadową.
Rozpocząłem naukę w nowej, już ruskiej szkole. Szkolne władze sowieckie nie uznały polskich świadectw ukończenia pierwszej klasy i musiałem rozpocząć zajęcia ponownie w pierwszej klasie. Nauka była częściowo w języku polskim, ale większość w rosyjskim, którego nikt z nas nie znał. Wyjątek stanowili Białorusini, ale takich było tylko kilkoro w klasie. Jednak ich język rosyjski daleko odbiegał od języka literackiego, była to raczej gwara okolicznych wsi białoruskich.
Uczono nas piosenek o „Słoneczku, tow. Stalinie” i wierszyków wychwalających Kraj Rad. Geografii, ani historii Polski nie było, tylko wychwalano dobrobyt i szczęśliwe życie w ZSSR. Zmuszano nas do wstępowania do pionierów, ale chętnych było niewielu w naszej klasie.
Chodziliśmy ze szkołą do kina, które mieściło się w Hotelu Ritz. Wyświetlano filmy „Cza- pajew”, „Samotny biały żagiel”, „Timur i jego drużyna” oraz inne filmy propagandowe z okresu rewolucji i walk z białą gwardią. Najbardziej podobał mi się film „Świat się śmieje” z Orłową w roli głównej, dobra komedia wyświetlana również po wojnie co roku na festiwalu filmów radzieckich w kinie Pokój.
Na wakacje 1940 r. z zakładu pracy ojca zostałem skierowany na kolonię letnią do Dzikich, niedaleko Białegostoku. Tam wszystko odbywało się według zasad pionierskich pomimo, że prawie nikt z nas nie należał do pionierów. Zbiórki, apele pod masztem z rosyjską flagą, śpiew rosyjskich piosenek i obowiązkowe zwracanie się w języku rosyjskim do kierownika koloni. To było najtrudniejsze, nie znałem języka rosyjskiego.
Karmiono nas dość dobrze, było to wszystko jednak takie propagandowe, aby pokazać, jaką to troską otacza się dzieci w Związku Radzieckim. Obok baraków, w których mieszkaliśmy, stacjonowało wojsko sowieckie. W pobliskim lasku rozstawione były duże namioty, gdzie spali żołnierze. Było ich bardzo dużo. Codziennie odbywali ćwiczenia i musztrę, a także organizowano im różne rozrywki i śpiewy przy ognisku, na które zapraszano dzieci z kolonii.
My, dzieciaki przyglądaliśmy się im, jak oni to wszystko robią. Na placu tych prowizorycznych koszar zainstalowano namiastkę karuzeli. Wyglądało to w ten sposób, że na wkopanym dużym słupie, u góry zainstalowano pierścień metalowy, a do niego przyczepione były sznurki z pętlą. Wkładało się w nią jedną nogę i należało szybko biegać wokół tego słupa, a następnie podskoczyć i unieść się siłą trochę w górę. Taki to był szczyt techniki radzieckiej.
Naszym sąsiadom, a i nam również, w czasie okupacji sowieckiej groziła wywózka na Sybir. Czuwaliśmy przerażeni co noc. Mieliśmy spakowane najpotrzebniejsze rzeczy w podręcznych bagażach, bo tylko takie wolno było zabierać z sobą na Sybir. Każdej nocy o godzinie trzeciej lub czwartej nad ranem, słychać było warkot samochodu, głosy enka- wudzistów, płacz kobiet i dzieci, a następnie nasi sąsiedzi znikali bezpowrotnie. Pojechali na katorgę na Sybir. Wywożono rodziny policjantów, oficerów, leśników, nauczycieli, urzędników i innych Polaków niewygodnych, uznanych za „wrogów narodu”. Obok nas znikły rodziny: państwa Topolewskich (4 osoby, ojciec urzędnik), rodzina Malinowskich (5 osób, ojciec
policjant).
Wywieziono z pobliska jeszcze kilkanaście rodzin, których nazwiska już zapomniałem. Do ich opuszczonych domów, z całym umeblowaniem i wyposażeniem, szybko zasiedlono rodziny sowieckie przywiezione z Rosji. Obok nas, do mieszkania pana Klata, nauczyciela 10 szkoły, który wyjechał z Niemcami, wprowadzili się Ukraińcy z Odessy. Była to rodzina Dziwlaszowów, on oficer kozak, kapitan, ona żydówka, nauczycielka i dwoje dzieci: Sierożka i dziewczynka, imienia już nie pamiętam.
W drugim pokoju tego domu, zamieszkała dwuosobowa rodzina, też z Odessy, byli to ludzie bardziej inteligentni i trochę zagubieni tą sytuacją. W domu po policjancie Malinow- skim (któremu wywieziono pięć osób, a jemu udało się uciec z transportu na Sybir) zamieszkała wielodzietna rodzina Rosjan. Do mieszkania państwa Topolewskich, wprowadził się wyższej rangi oficer sowiecki z rodziną. Była to nowoczesna willa dobrze sytuowanej przed wojną rodziny urzędniczej.
W mieszkaniu państwa Bańkowskich zasiedlono matkę z dorosłym synem Borysem. Nazywali się Iwanowscy. Wszyscy ci zasiedleńcy otrzymali wyposażone i umeblowane mieszkania, pełne szafy ubrań, kredense wyposażone w naczynia kuchenne itp. Nasi tułacze wywiezieni na Sybir mieli prawo zabrać ze sobą tylko niewielki bagaż podręczny, pozostawiając wrogom cały dorobek swego życia.
Alicja Zielińska